Strona:Maria Konopnicka - Ludzie i rzeczy.djvu/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

chodu słońca, myśląc, że jest zorzą. Aż zmordowawszy loty, oparł je na czerwonych łunach, spadł piersią w płomienisko i tak się dokończył.
Dziwne miasto! Zrzuć z piędzi ziemi barwinki, co ją modro kwiecą, i wiosenne darnie, rozkop ją przed sobą głęboko, a dobierzesz się do jakiegoś akweduktu z czasów Augusta lub Trajana, do potrzaskanych mozaik jakiegoś atrium, do maszkar jakiegoś impluvium, do cokułu zgruchotanego posągu, do pogrzebanych podstaw kolumny, do opadłych z czoła świątyni fryzów.
A na tem wszystkiem pokład skruszałych marmurów, prochów ludzi i zwierząt, spalenizna kości, cały ten żywy humus historycznej gleby, na którym korzeniło się i bujało bliższe ciebie życie: życie, co także już rumowiskiem jest tylko. Tu ci więc z pod nóg wyjrzą połamane płyty grobowe, znaczone palmą, oliwną gałęzią, rybą i swastyką; tu rozbite ręce grubo ciosanych posągów, z bizantyńska, dwoma palcami błogosławią pokolenia mar dawno minionych; tu zaszłe mułem czaszki, których usta wołały: „Chryste! Chryste!” usta, których prochu nie rozróżnisz w tej kostnicy wieków od prochu liszki ziemnej i szarańczy wietrznej. A na tem znów zwir i glina i kamień i pot nędzarzy, uprawiających te grobowe ziemie, aby na nich siać i żąć, a nędzę swoją podeprzeć jeszcze na czas mały.
Dziwne miasto! Wskróś dawnych jego ulic woły płowe zaorują skiby; bazylikę jego obeszły