Strona:Maria Konopnicka - Ludzie i rzeczy.djvu/36

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zią wełnę przędzie, albo sieć naprawia. Stara jakaś, wpół ślepa „strega” siedzi tuż przy brzegu, w mokrym piasku, cała brunatna od ogorzeliny i ciemnych łachmanów, niby małża błotna, nieruchoma i skurczona, kręci dokoła głową, czatując na wybiegające z wody pająki. Żebraczka to morza, która u drzwi jego na jałmużnę czeka.
Coś dzikiego, coś ogromnie pierwotnego, coś zgoła po za cywilizacyą leżącego żyje tu i dyszy: a jednak, tak samo prawdopodobnie wyglądać niegdyś musiała Wenecya, w przedkorsarskiej jeszcze, rybaczej dobie swojego istnienia.
Zaledwieśmy te pierwsze ławice minęli, kiedy się nam w pewnem oddaleniu, ku wschodowi, pokazała piękna wyspa „Gorgo”, z garścią pinii, cyprysów i zielenią winnic. Podróżni wybiegli na pokład. Jedni ją nazywali koszem kwiatów, inni — bukietem Adryatyku: mnie wydała się ona, w swojem nastroszeniu winnicami i czubami krzewów, jak jeż, czerniejący z pośrodka wydm płaskich i białawych.
Wyspa ta stała się przedmiotem ogólnej rozmowy. Jeden był na niej, drugi o niej słyszał, trzeci oglądał ślady rzymskich gościńców bitych w tych czasach, kiedy całe laguny twardą ziemią były, czwarty zgoła urodził się na Gorgo.
Zaczem wszyscy ją oglądali ciekawem okiem, jakby się spodziewając osobliwszych jakich znamion urodzenia tego.