Strona:Maria Konopnicka - Ludzie i rzeczy.djvu/418

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

A wielki malarz, jeśli tam kiedy weźmie pędzle i paletę w rękę, to chyba dla sztafażu. Istotnie; zawsze się tam dla sztafażu znajduje jakieś płótno na sztaludze, któremu „trzeba coś dodać”. Niewiele, kresek parę, punkt jakiś, ale trzeba...
Dodaje go tedy mistrz, coram populo, z przepysznym ruchem pięknej ręki, z wspaniałemi wygięciami głowy i odkrytej szyi, z Jowiszowem ściągnięciem brwi, co przy niedbałym uśmiechu ust, z których padają dowcipne, pełne wdzięku słowa, tworzy poprostu czarującą całość. Poprostu — czarującą!
Od pracy wszakże, od tej prawdziwej, usilnej, z zawiniętemi rękawami pracy, ma mistrz w całkiem innej części miasta swoją wielką „kużnię”, o której istnieniu piękne Paryżanki nic a nic nie wiedzą, a w której właśnie kuje się ta sława, co je tak olśniewa.
Kiedy się artysta dobrze tam zapoci, zrzuca zaplamioną bluzę, rozmarszcza zbiegnięte natężeniem czoło, myje ręce i idzie do swojej eleganckiej, wielkoświatowej pracowni od dam i od panów, zbierać uśmiechy i oklaski, tak jak się idzie na łąkę zbierać świeże kwiaty. Że się przytem i jagoda jaka znajdzie, nie psuje to sprawy.
Może nie przypadkowe są tylko, może, owszem, z samej treści germańskiego i gallijskiego ducha wypłynęły cechy, różniące między sobą tę monachijską i tę paryską pracownię, które mi się typowemi wydały.