Klejnot/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Klejnot
Podtytuł Powieść
Wydawca Kurjer Warszawski, S. Lewental
Data wyd. 1898
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


Marya Rodziewiczówna.

KLEJNOT
POWIEŚĆ.

WARSZAWA.
Kurjer Warszawski S. Lewental
Krakow-Przedmieś. № 40. Nowy Świat № 41.





Дозволено Цензурою
Варшава, 6 Января 1897 г.

Warszawa, Druk S. Lewentala Nowy-Świat Nr. 41.







I.

Szymon Łabędzki płynął już godzinę, nikogo nie napotkawszy na wodnym szlaku. Czas i pora nie były zachęcające do wycieczki: późna jesień i późny zmierzch, chłód i ciemność. Pamięcią i nawyknieniem można się było tylko kierować, bo woda, niebo, ziemia — były jedną płachtą siwą, tak je mgły zasnuły i spoiły. Wilgoć przejmowała do kości, a czasem, gdy słaby powiew poruszył opary, przewalały się leniwie, przybierając postaci fantastyczne wiedźm choroby i śmierci.
Na wydrążonym pniu stojąc i wiosłując, Szymon Łabędzki także do widma był podobny, tak miarowo, i bez szelestu, i powoli popychał swe pierwotne czółenko, tak milczał i poruszał się naprzód, jakby w mgle, czy chmurach płynął. Wkoło panowała tak zupełna cisza, jaką tylko na téj wodnéj pustyni przynosi jesień, zabierając ptactwo, spędzając ryby na głębie, a myśliwych i rybaków do zagród i ognisk domowych.
Szymon, który rybakiem i myśliwym był z tradycyi rodowéj i osobistego powołania, słuch wytężał, oczami szperał wokoło i nic nie znajdywał, coby rozerwało monotonię podróży. Niekiedy tylko „pławica” jego otarła się o łozę nadbrzeżną lub z wiosła plusnął w wodę szmat zagarniętych mimochodem porostów.
Pomimo nawyknienia i zahartowania do takich znajomości dróg, Szymona powoli ogarniał smutek i przymus. Nie lękał się, ale było mu nieswojsko. Chciał dla otuchy zaśpiewać, zagwizdać, a milczał, przytłoczony grozą i ponurością tego bezludzia. Chłop w takich razach jest niefrasobliwy i obojętny, bo nie myśli dużo. Szymon był nieustraszony, a dręczyło go, bo rozmyślał.
Rozmyślał zrazu o niebezpieczeństwie zatonięcia, walki z falą, w nieświadomości brzegu i miejsca; rozmyślał potém o febrze i gorączkach, które w tych mgłach się lęgną; a wreszcie, rozdrażniony, wpadł w fantazyę, i wszystkie baśni, słyszane u komina w chatach, przyszły mu na pamięć: i widział wśród oparów topielice i zwodne dziewki, co wiodą na manowce i trzęsawiska, wodzą po wertepach do rana. Zdało mu się, że płynie bez końca, noc całą, że zbłądził.
Żeby się uwolnić od nadchodzącéj trwogi, sięgnął w zanadrze swéj siwéj kurty i wydobył zegarek. Ale nic dostrzedz na nim nie mógł: więc znowu, zachowując tysiąc ostrożności, by nie stracić równowagi, zapalił papierosa.
Przy téj iskierce światła zobaczył godzinę i uspokoił się: nie stracił czasu.
W téj chwili gdzieś z boku, we mgle, rozległ się głos kobiecy.
— Ho, ho! ostrożnie tam!
— Ho ho! — odkrzyknął z otuchą, rzeźwiejąc na dźwięk ludzkiéj mowy.
Drugie czółno zbliżało się, ale go widać nie było; tylko ten sam kobiecy głos ozwał się wyraźniéj:
— Kto tam?
— Szymon Hreczany! — odparł. — A wy kto?
— Dobry wieczór! Ja z Dubinek: Antolka Adamowa.
— Dobry wieczór. A was co wygnało z domu w taką porę?
— Szukałam gęsi. Myślałam, że na Połoni znajdę, a te szelmy zawędrowały aż na Wir, i tak mi czas zszedł. Dziaduś pewnie w strachu.
— I nic dziw. Śmiertelna dziś pora.
— I was nie ochota też wygnała — zagadnęła po chwili, a była tak blizko, że już sylwetkę jéj ciemną rozpoznać mógł obok swéj pławicy.
— Służba! — odparł lakonicznie.
— Do Dubinek wam?
— Tak. Myślałem, żem zbłądził w tumanie.
— Ej nie! Żebyście i nie chcieli, to was woda sama zaniesie. Z prądem droga. Czy to na zaręczyny śpieszycie?
— Na zaręczyny? Czyje?
— A toć waszą Weronkę za Makarewicza wydają.
— Pierwszy raz słyszę. Za tego koniokrada, opoja?
— A cóż! — zaśmiała się szyderczo i urwała.
I on milczał, nierad z siebie, że mu się ten okrzyk wyrwał o sprawach rodzinnych wobec ledwie znanéj dziewczyny z zaścianka.
Ona, prosta i prawdomówna, jak natura pierwotna, ciągnęła po chwili daléj przykre nowiny.
— Makarewicz bogaty, a proces kosztuje. Weronka też nie od tego: więc, jak to mówią: swój swego poznał i na piwo pozwał! Dziś miały być zrękowiny u waszych tatków.
Żachnął się i porywczo odparł:
— Nie mam nijakich tam tatków, ani to moja familia!
— Ach, prawda, wyście się swoich wyparli! Cuchnie wam zaścianek po malowanych stancyach dworskich. — roześmiała się szyderczo.
— A cuchnie! — potwierdził hardo, nie wdając się w dalszy spór.
Dziewczyna, niezrażona, owszem, jakby podniecona jego niechęcią, mówiła znowu:
— Jednakże zbytnio sobie nie ufajcie. Gromada wielki człowiek... nie da się deptać.
— Ja téż nikogo nie depcę, kto mi w drogę nie wchodzi; pilnuję swego i tyle!
— Mnie to jednako, co z wami będzie. Ni swat, ni brat, ale jeszcze z waszéj racyi krew popłynie: to niezawodne, i dziaduś może być zamieszany do śledztwa.
— Będzie słusznie, bo gdzie młodzi szaleją i popełniają bezprawia i gwałty, starzy są winni i odpowiedzialni.
Teraz kolej oburzenia przyszła na dziewczynę.
Podniesionym głosem, w którym słychać było coś nakształt szczęku wilka, zawołała:
— Będziecie może mego dziadka uczyć... wy, dworski zaprzedańcze, zdrajco swojéj krwi! Dziaduś-by wam mógł powiedziéć, co znaczy szlachecki klejnot i hambicya! — przez siedemdziesiąt lat cześć swoją i honor zachowując, nie tak, jak wy, co w obroży dworskiéj chodzicie od dziecka. Co wy? Ogar pański!
Szymon słuchał cierpliwie i nic nie odrzekł.
To milczenie, pogardliwe czy lekceważące, oburzyło dziewczynę.
— Nie raczycie odpowiedziéć! Ja wiem! My dla was za głupi, za prości! Z paniczem tylko umiecie rozprawiać, lizać mu buty! Poczekajcie na zapłatę pańską!
Po chwili milczenia Szymon trochę drwiąco spytał:
— A czy dużo lnu wymędliła w tym roku panna Antolka? A kapusta obrodziła?
Dziewczyna chwilę zmilkła, zdziwiona nagłym zwrotem rozmowy, potem się opamiętała, że to szyderstwo było i lekceważenie, i drżącym od złości głosem odparła:
— Lnu mi starczy na swoje potrzeby, a kapusty zbędzie nawet dla żebraków, którym zabraknie cudzych kości do ogryzania.
— Dziękuję pannie Antolce i za proroctwo i za obietnicę i za miłe towarzystwo! — zawołał Szymon, skręcając w lewo.
— To już pan nie do Dubinek? Trochę strach obleciał! — zaśmiała się dziewczyna.
— Być może. Panieńskie języki tamtejsze nadto ostre. Trzeba ustąpić, bo uśmiercą przed czasem.
Dziewczyna miała odpowiedź gotową, drwiącą, ale poprzestała na cofnięciu się nieprzyjaciela i tylko pięścią mu pogroziła w ciemności.
— Gdzie on zawrócił? — pomyślała. — To „prość” (przesmyk wodny) do Dubinek chłopskich, nigdzie dalej! Czyżby do dziewek tamecznych zaglądał? A może panicza udaje... Na wieczornice jeździ. Graf! Bodaj mu ostatni raz! Ale nie bez racyi on tu się wybrał i nie z dobrem jedzie! Trzeba donieść o tém.
Silniéj poczęła wiosłować.
Szymon tymczasem, skręciwszy w przesmyk, także żywiéj się ruszał. Szło mu widocznie o pośpiech.
Wojownicza Antolka była jeszcze o wiorstę od „okolicy” szlacheckiéj, gdy on już wylądował na piaszczystym „wodopoju” przy wielkiéj, szaréj wsi nadwodnéj.
Pławicę swoją na piasek wyciągnął, wyjął z niéj strzelbę i pas z ładunkami i wszedł w ulicę wioskową, która, jak wszystkie tameczne, schodziła i kończyła się w wodzie.


Nizkie szare chaty ciągnęły się w dwa rzędy, tak do siebie podobne, jak chaty bobrów; gdzieniegdzie jeszcze ogień w nich połyskał, ogień czerwony i dymny, ze smolnych drzazg.
Szymon minął chat dziesiątek, opędzając się psom i rachując siedziby, nareszcie na jedno podwórko zawrócił, zajrzał do izby przez malutkie okienko i do drzwi zakołatał.
Gwar i śpiewy w chacie na chwilę ucichły, ktoś się poruszył, wyszedł do sieni i drzwi otworzył.
— Sława Bogu! — pozdrowił Szymon.
— Na wieki! — odparł chłop tonem szacunku i usunął się na bok.
— Ojciec w domu?
— Doma, na wasze rozkazy! — odparł chłop.
— To i dobrze! Zabiorę go zaraz!
— O! a gdzież to?
— Wiadomo gdzie! — odparł Szymon, ramionami ruszając.
— Aha, do „okolicy”. To i świadkowie potrzebni?
— A jakże. Czterech tęgich chłopców, bo i bitwa być może.
Na to hasło chłop się roześmiał radośnie, oczy mu zabłysły drapieżnie. Rzucił się do drzwi chaty, otworzył je przed Szymonem i zawołał:
— Tatusiu, pan nadleśny „za dziełem” do was! Ja skoczę po setnika i świadków.
Szymon stanął w progu, jaskrawo oświetlony czerwoną łuną łuczywa, palącego się wśród chaty w żelaznym, wiszącym koszu.
Fantastyczne to światło źle i nierówno rozjaśniało izbę wielką i czarną, pełną aż po brzegi ludzkiego mrowia.
Ławy wokoło obsiadły kobiety z prząśnicami, przeważnie młode, biało odziane; na środku izby bawiła się gromadka dzieci; po kątach szarzały postaci mężczyzn, bezczynnie siedzących i odpoczywających po dziennym trudzie.
Tylko u progu młody parobczak plótł z łozy więcierz na ryby, a u komina na zydlu dziad, siwy jak gołąb, strugał nożem wrzeciona.
Gwarno musiało tu być i śpiewno, bo gdy Szymon się ukazał, jeszcze śmiechy znać było na twarzach, jeszcze ostatnie echo przeciągłéj pieśni poleskiéj drżało w powietrzu; ale na jego widok wszystko ucichło, i czekało, i słuchało, wlepiwszy weń oczy trochę trwożne, trochę nieśmiałe.
On, obyczajów i stosunków téj chaty snadź świadomy, wszedł, schylając w progu swą olbrzymią postać, i, rozejrzawszy się, spytał:
— Czy baby niema?
— Jestem? — odparł z za pieca gruby głos.
— Sława Bogu. Przyszedłem po waszego Makara.
Z kąta ruszył się chłop barczysty, może czterdziestoletni, ale zamiast się odezwać — podniósł też do pieca oczy i czekał, zda się, rozkazu.
— Makar, idźże, synku, z panem! — ozwał się gruby głos niewidzialnéj istoty.
A zaraz potem:
— Tekla, podaj panu zakąskę! Zróbcie mu miejsce pod obrazami!
Pięć bab usunęło się z ław, żwawo spełniając rozkaz, a od jednéj kądzieli wstała dziewczyna śliczna, młoda, gibka, i błysnąwszy na gościa gorejącemi źrenicami, wyszła do komory po jadło i napitek.
Szymon usiadł, i gdy pokorny Makar ubierał się przy pomocy żony, jął rozmawiać z niewidzialną władczynią chaty.
— Na Dubinki pojedziemy z ludźmi. Dzisiaj znowu siedem dębów w lesie mi ukradli.
Krótki, szyderczy śmiech mu odpowiedział.
— Kto, może Makarewicze? — spytała.
— Zapewne, ale zresztą tam każdy to potrafi.
— O, Makarewicze najlepsi! U nich wszystko przepada! I dusze ich przepadłe.
Wychyliła się ku światłu łuczywa, które ubarwiło czerwono jéj twarz śniadą, suchą, o profilu orlim. Miała na ledwie siwiejących włosach zawój biały, z pod którego młodzieńczo jeszcze błyskały oczy czarne, przenikliwe, surowe. Spojrzała ku nadleśnemu i, wytrząsając o krawędź pieca fajeczkę, rzekła:
— Mnie nazywają Wilczycą. Mało kogo lubię z cudzych; mało do kogo zagadam, nikogo nie goszczę. Panu to może śmiech sprawi, jak panu powiem, że ja pana jednego honoruję. Chłopski honor dla Lacha — to śmiech!
— Nie śmiech! Dziękuję wam! — odparł poważnie.
Baba kiwnęła głową protekcyonalnie i mówiła daléj:
— A honoruję ja pana za to, że pan pierwszy nie zląkł się Dubinek i, choć to wasza krew i swojactwo, sam jeden za prawdę chciał stanąć. Szkoda was, bo głową to nałożycie, ale cześć wasza i sława junaka warte honoru, i póki wilczyca żywa, mój ród cały będzie na wasze służby. Słyszeli chłopcy? — zakończyła, głos podnosząc.
— Słyszelim! — odpowiedział zgodny pomruk wszystkich męskich głosów.
W téj chwili piękna Tekla wniosła z komory i postawiła przed gościem flaszkę wódki, ser i kiełbasę.
Szymon oczy na nią podniósł i spotkali się wzrokiem, jak dobrzy znajomi.
Uśmiech rozjaśnił twarz dziewczyny, a on jéj głową skinął na powitanie.
Potem zwrócił się do baby na piecu.
— Przypijcie do umie! — rzekł.
— Niech Makar przypije — odparła.
Rozkaz ten syn spełnił skwapliwie, a tymczasem Tekla, o róg pieca oparta, stała bezczynnie, zadumanych oczu nie spuszczając z gościa.
Dziwny to był ten niemy zachwyt, bo Szymon Łabędzki, ze swą twarzą, pooraną przez ospę, czarny, śniady, nie był typem piękności. Był w nim wyraz piękny otwartéj, szczeréj natury i nieustraszonéj prawości; więc tém bardziéj dziw był, że dziewczyna chłopska wyraz ten upodobała.
Zapatrzona tak stała, aż z ciemnego pieca wysunęło się ku niéj wrzeciono i trąciło ją w ramię.
Dziewczyna drgnęła i podniosła tam wzrok wylękły. Baba groziła jéj wrzecionem.
Nie rzekła słowa, ale Tekla zrozumiała i szybko wróciła do swéj kądzieli.
Nikt tego epizodu nie spostrzegł, bo kobiety rozpoczęły gromadny rozhowor o nieprawości szlachty Dubinek i o domniemanym złodzieju dębiny.
Drzwi rozwarły się w sieni, rozległ się tupot nóg, głosy, i do izby wszedł młody parobczak, syn Makara, prowadząc zwerbowanych setnika i dziesiętnika.
— Gotowo! — zawołał. — Ale za fatygę, to i mnie ze sobą zabierzcie. Może będzie i bojka!
W koszuli tylko i bosy, z rozwianą płową czupryną, z błyszczącemi oczami, rwał się do bójki, jak brytan młody.
Makar, jak zwykle, ku matce spojrzał.
— Ano, niechby szedł. Ja nie silny — mruknął.
— Niech idzie! — odparła baba.
Parobczak uśmiechnął się radośnie, rzucił się po odzież i obuwie, a Makar, rozweselony wódką, zawołał na żonę, by mu z bodni przyniosła pieczęć urzędową i medal.
— Ja nie silny, ale mój znak pleców mi zastąpi. Ni pałką, ni pańską strzelbą nie przewojować pieczątki. Nu, gotowo. Możem iść, panie!
Wyszli, pożegnawszy tylko babę na piecu. Zaraz w progu ciemność ich ogarnęła tak nieprzebita, że jeden drugiego nie widział. Deszczyk teraz uczynił się z mgły, drobny, przenikliwy, chłodny.
— Złodziejska noc! — mruknął któryś z chłopów.
— I wilcza! — zaśmiał się syn Makara z dumą, bo ich we wsi wilkami zwano.
Więcéj się nikt nie odezwał. Szli cicho, niewidzialni, do rzeki. Tam rozległo się parę uderzeń wioseł o brzeg łodzi, potem plusk wody, i przepadli, jak bobry, w dzikim gąszczu łóz i tataraków. Do łódki Szymona wsiadł Ihnat, syn Makara, na dnie przykucnął i uważał to za zupełnie słuszne, aby właściciel sam wiosłował.
Wziął tedy w opiekę strzelbę leśniczego, otulił kurki połą siermięgi i rozpoczął rozmowę:
— To pan sam szkodę znalazł?
— Nie, znalazł Denys, strażnik, ale się bał sam do Dubinek narażać, bo mu przeszłego piątku Makarewicz dwa zęby wybił.
— O! Ja-bym mu za to szczęki połamał! Ale Denys, to tchórz. Wiadomo, taki co pisać umie z naszych, rozumie się, to już trus i kaleka!
Szymon się uśmiechnął.
— Pisanie nikomu nie szkodzi. W innych stronach to i na pokaz nie znajdziesz niepiśmiennego chłopa, a przez to bogaci!
— Oho! To nie dziw! Pisanie nauczy wszelakiego szachrajstwa i sądzenia i fałszowania, a tem najprędzéj bogactwo zbierzesz. Ale takie bogactwo nie pasuje chłopu prawdziwemu. Uh — znam ja piśmiennych. Tekli ojciec zaszedł daleko pisaniem! Niechta przepadnie!
— Niema o nim wieści?
— Chwała Bogu, nie! A do kogożby się dowiadywał, jak ciotka umarła? A może téż i on już zdechł w katorgach. Nie daj Boże, by wrócił.
Zamyślił się chwilę i spytał:
— A nie widział kto pana po drodze? Nie mają oni tam donosu?
— Spotkałem Antolkę Adamową na rzece!
Ihnat splunął.
— To i nasz trud przepadł, bo ona doniesie, i drzewo zagrabią na amen! Było panu przyczaić się przed nią — zawołał frasobliwie.
— Jeszcze ta przede mną nic się nie ukryje! — rzekł hardo Szymon — Nie błądzimy? Uważasz?
Ihnat rozglądnął się w prawo i lewo, rękę po kilkakrotnie do wody zanurzył, pociągnął nosem po wietrze jak wyżeł.
— Nie — odparł. — Za drogą jedziemy. Ojciec na przedzie, za nami stolnik z Michałkiem, a wy naprzeciw Dubinieckich już wygonów.
— Zkąd ty to wiesz?
— A no, wiatr mamy w plecy, to czuję ztamtąd dym fajki. To nie od ojca, bo u nas oprócz baby nikt nie pali tytuniu, a płyniemy pod prąd i uchwyciłem ztamtąd łupinę „harbuzika”, a widziałem w chacie, że Semen, co z ojcem płynie, harbuziki łuskał. Ot i wiem!
— Dobrze u was, póki baba żyje i rządzi. Jak jéj nie stanie, gorzéj będzie.
— Daj jéj Boże długie lata! Baba jak sokół mądra, a potem, to już rozporządziła jak ma być.
— No, jakże? — zagadnął Szymon ciekawie.
— A tak: Jest oprócz ojca czterech braci. Niepodzielą się, tylko dla kobiet i dzieci drugą chatę postawią, bo z bab najgorsze swary. Dobro zostanie wspólne, a prawo baby i jéj władzę weźmie najstarszy, Ustym, stryj, kulawy, więc do roboty niesposobny, a głowę mądrą mający. On już i teraz babie pomaga.
— Niema go doma? Nie widziałeś?
— Niema, pojechał na Pokrowski jarmark z to warem.
— A jakże będzie, gdy który nie zechce w gromadzie być, albo Ustyma słuchać?
— Jest i na to postanowienie. Taki buntownik dostanie tysiąc rubli gotówką i wyrzec się musi za siebie i swoje pokolenie dziedzictwa i nawet swojactwa z resztą. Baba wszystko obmyśliła.
— Prawda, że sokół baba. Pieniędzy u was już pewnie wiele się zebrało?
— Pewnie! Gromada wielki człowiek. Co wiosny dwunastu z naszéj chaty idzie na flisów. Pieniądze baba zabiera, to prawda; ale co my do domu naniesiemy jadła z naszéj ordynaryi, co łyk, co różnego zapasu zrobimy po drodze! W kompanii zapas się zbiera! Potem do sianokosu stajemy gromadą, bo i kobiet zbierze się z dziesiątek, więc siana świat przekosimy, i bydła huk mamy przez to. A dzieci to aż się roi w chacie. Co mniejsze, to ich baba dogląda, co starsze, to im nie da próżnować. Od maleństwa to nawyknie do przemyślności i zajęcia. Chłopaki na rzece, jak kaczki, za rybą, dziewczątka w lesie za grzybami i jagodami, pastuszków nie brak do ptactwa, a baba wszelkiéj rzeczy porę zna; czy manna czy orzechy — nic jéj nie ucieknie, ze wszystkiego musi korzyść mieć. Dzieci do niéj nigdy nie mogą z próżnemi rękami wrócić, bo bije... oj, bije tęgo! Więc się to nauczy pożytku upatrywać, na swawolę i próżniactwo nie ma czasu. Taką każdy po kolei szkołę przejdzie pod jéj ręką, aż zwyknie, i już potem sam inaczéj nie potrafi.
— Sokół baba! — powtórzył Szymon.
W téj chwili w ciemności i ciszy rozległ się huk strzału. Nabój grubego śrótu przeleciał obok głowy leśniczego i posypał się z pluskiem w rzekę. Łódka zachybotała mocno; gdy oszołomiony Szymon się obejrzał, Ihnata w niéj nie było. Na przodzie, za nim rozległy się głosy, nawoływania, i wnet wszystkie trzy czółna zbiegły się w gromadkę.
— Ranili was, panie? — zagadnął starosta.
— Mnie nic, trochę ucho draśnięte, ale wasz Ihnat przepadł!
— Nie może być! Od śrótu? — flegmatycznie chłop spytał. — Ani krzyknął, ani zaklął... jak od gromu! Nie może być! Wpadł w wodę i z impetu gardło wodą zalał. Hej, Ihnat! — zawołał razy parę bezskutecznie.
Tedy i jego lęk zdjął wobec czarnéj nocy i toni; bezradnie obejrzał się wkoło.
— Nu! Niechno mu się co stanie! — zamruczał, w stronę niewidzialnego brzegu posyłając zajadłe spojrzenie.
— Trzeba go szukać, choć do rana, choć do śmierci! — zawołał Szymon, zrzucając już kurtę z siebie, by iść w wodę po towarzysza.
— Łuczywa trzeba! — zawołał setnik.
Wtem Makar syknął, by się uciszyli. Ucha nastawił, ręką w dal wskazał.
Poprzez ciężką mgłę i deszcz przedarł się ku nim stłumiony, krótki skowyt wilka. Dwa razy się odezwał i uciął.
Tedy Makar ramionami podrzucił, w dłoń splunął, za wiosło uchwycił i cichym szeptem rzekł:
— Ruszajmy za swoją sprawą. Mój wilczek na polowanie się wybrał. Zdobycz będzie! Ale teraz cicho, panoczku, bo kto wie, ilu ich tam czatuje na was i nasłuchuje głosu.
— To już drugi raz! — mruknął Szymon. — Oj, złe strzelby w Dubinkach!
Teraz, zda się, wszystko zamarło na rzece. Chłopi przypadli do dna łódek, najlżejszym szmerem nie zdradzając swéj obecności, nie radzi skóry swéj narażać na ołów i ginąć, jak kaczki, za lacha. Jedną myśl wszyscy obracali w mózgu: naco i poco ten lach tak o cudze dobro zawzięty? Byli przed nim inni we dworze, żyli ludzie przy nich, dożyli starości, u pana zachowanie umieli zachować i zebrali dla dzieci dostatki. Dwór przecie przez to nie zubożał, ani przepadł, i teraz-by daléj trwał i bez zapalczywości Łabędzkiego.
Trzy lata jak służbę objął; że z razu ostro stanął, nie dziw: każdy tém zaczyna; ale jużby pora była ustąpić, zelżeć, do rozumu przyjść! A on wciąż taki sam. Cudak się wyrodził, czy tylko sprytniejszy od tamtych, i sekret utrzymać umie!
Myśleli tak wszyscy, ale dotąd nikt jeszcze się nie ośmielił słowa mu podsunąć, ani przez żyda, ani przez kobietę. Czekali, nie rozumiejąc go, a respekt mając wielki. Pod wierzbą, która swe bezlistne sploty pławiła w rzece, Szymon swą łódkę zatrzymał i na brzeg wyskoczył. Zebrali się wkoło niego w gromadkę, a on szeptem wydawał rozkazy, obejmując bez protestu komendę.
— Pójdziecie, starosto, z Semenem w prawo, my z setnikiem w lewo. Od zagrody do zagrody przetrząśniemy kąty, sami nie budząc uwagi. Zejdziemy się przy krzyżu, co śród osady stoi, i wtedy na pewniaka ruszymy. Cicho i ostrożnie, bo psy tu okrutne.
Zaścianek szlachecki, tak zwana w narzeczu miejscowem „okolica”, składał się z kilkunastu osad, rozrzuconych bezładnie wokoło wody i boru w głębi. Domki były większe od chłopskich chałup, a otaczały je sady owocowe i warzywne ogrody, okolone wysokiemi płotami z łozy. W tym labiryncie i ciemności trudno się było zoryentować, tém bardziéj, że wrotka wszystkie były szczelnie zaparte, budynki podobnież, a każdego obejścia strzegł kundys wpółdziki.
Szczęściem dla sprawy Szymona, kundysy téj nocy rozdrażnione były bałasem, który panował w jednéj z zagród. Rozlegały się tam śpiewy i krzyki, tupanie ciężkich nóg i dźwięki skrzypiec.
Leśniczy z setnikiem przesadzili jeden i drugi płot, szperali po gumnach i szopach, a psy wciąż ku hałaśliwéj zagrodzie zwracały pyski i wyły do wtóru dzikiéj uciesze.
Pod węgłem jednéj stodoły, w słomie, setnik znalazł coś ukrytego. Było to drzewo, ale lipowe.
— To z grafskiego, od niemców! — mruknął obojętnie. Potem Szymon wyszperał w ciemnym kącie podwórza cały ul, ale téż minął go obojętnie.
Szlachta z Dubinek kradzieże leśne uprawiała jako proceder i zawód: więc każdy z sąsiednich majątków szukał swojéj tylko własności, o innych się nie troszcząc.
W trzeciéj zagrodzie nic nie znaleźli.
— Jednak stary Adam „najsprawiedliwszy” — zauważył setnik.
— Dlatego, że jego wnuk tylko zwierzynę kradnie, całe życie po cudzych lasach się włócząc, a dziewczyna, Antolka, nie ma czasu ani sił tém się zająć. Och, taka sprawiedliwość! — mruknął Szymon.
— Ten Hipek ich strzela, jakby „co” znał! Onegdaj u mnie kunę w sieni zastrzelił. A dziewczyna okrutnie „dowcipna” do wszelkiéj roboty.
— Jędza! — krótko streścił swe zdanie Szymon.
W czwartéj zagrodzie spłoszył ich pies; musieli długą chwilę przetrwać nieruchomie u płotu, aż się uspokoił i odbiegł; w piątéj ruch był na gumnie. Dwóch ludzi narządzało wóz do jakiejś podejrzanéj wycieczki nocnéj i rozmawiali spokojnie:
— To Antolka spotkała tego rakarza?
— Aha, i wystraszyła, że jedzie na przeszpiegi!
— Niech sobie u nas trzęsie: nawet wrót nie zamknę.
— Wrócimy do dnia?
— Hej, jeszcze się prześpimy.
— A suche te tarcice?
— Jak pieprz.
— Żydy mocno śpią?
— Jak co i posłyszą, to udawać będą sen. Już oni mnie znają i nie zaczepią.
— Wicka nie bierzecie?
— Choroba na niego! Zaręczyny swe prawi! Jakby nie dość było dwóch kobiet w domu, żeby starczyło swarów na cały dzień! My się z nim o to dziś poswarzyli. Nawet umyślnie w drogę ruszam, żeby tam nie iść, na te głupie zrękowiny. Marcin też się kędyś powlókł z Hipkiem Adamów, więc kiedy oni takie harde, zarobimy z wami, kumie, a im będzie figa. Zobaczą, co to znaczy starszego nie szanować. Oho! Dajcie-no klaczy pić, a ja po siekierę wstąpię.
— A pocóż siekiera do desek?
— A na żyda, jak spać nie zechce — tamten odparł, śmiejąc się złowieszczo.
Szymon setnika trącił; jak cienie posunęli się daléj.
— Makarewicze wnet całą „ryzykę” stracą, bo się podzielą — rzekł chłop. — Ano, chwała Bogu, bo żeby dłużéj potrwali w takiéj sile, to albo-by nas zjedli, albo-by ich po jednemu ubyło. Nie było już mocy do wytrwania.
— Podzielą się, albo ich sąd podzieli — rzekł Szymon. — Bo niedoczekanie, abym ja im dopuścił długo jeszcze rozboje popełniać!
Setnik głową pokręcił niedowierzająco, ale milczał. Krzyż wielki, czarny stał przed nimi: punkt zborny. Stanęli przy nim, stropieni niepowodzeniem poszukiwań.
— Trzeba będzie wrócić w dzień — rzekł setnik.
— Doczekamy ranka! — odparł spokojnie Szymon.
Chłop na tę wiadomość przykucnął na ziemi, otulił się szczelniéj świtą i stęknął nieznacznie. Nie buntował się na zły los; chłód, deszcz i ciemność postanowił znosić stoicznie. Tylko już zupełnie stracił do gawędy ochotę. Czekali tak długą chwilę, gdy wreszcie szmer się rozległ za płotem i cichy szept starosty:
— Panoczku, jest dębina. Dziesięć sztuk!
— Strażnicy mówili o siedmiu, ale i te trzy pewnie daleko od tamtych nie rosły. Gdzieście znaleźli?
— Pod strzechą leżą, od sadu, w zagrodzie tych niby waszych Feliksów. Ot, tam, gdzie grają.
— No, to chodźmy!
— Będzie rozbój! — szepnął Makar.
— Nie obejdzie się! A jakże! — odparł Szymon obojętnie, przodując gromadce. Po chwili się obejrzał:
— Nie ociągajcie się. Nic stanie się nikomu z was żadna krzywda. Poprzysięgam to wam!
Chłopi w milczeniu przyśpieszyli kroku.
W oświetlonéj zagrodzie nikt się takich gości nie spodziewał. Towarzystwo, dość liczne i stosownie do wesołéj uroczystości podochocone, zabawiało się właśnie tańcem i hałaśliwą gawędą. Obiedwie izby mieszkalne i kuchnia pełne były po brzegi. Matrony i starsi mężczyźni obsiedli wokoło ławy, stołki, kufry, przyglądając się uciesze młodzieży.
Szymon stanął w sieni, zajrzał do izb, potém do kuchni, i tam się skierował wprost na niemłodego mężczyznę, który, otoczony gronem szlachty, coś dowodził, gwałtownie gestykulując.
Tak byli zajęci rozmową, że wejścia Szymona nie spostrzegli, aż dziewczyna młoda, zajęta w kuchni, krzyknęła przerażona:
— Szymon!
Wtedy tamci się obejrzeli, i nagle mówca umilkł, reszta zwróciła się do leśniczego z groźnym pomrukiem.
On, jak zawsze obojętny, głową skinął w stronę mówcy i bez powitania rzecz zagaił.
— Przyszedłem tu po dziesięć sztuk dębiny, które zeszłéj nocy wasi synkowie w dworskim lesie ukradli.
— Łżesz! Żadnéj dębiny u mnie niema! — odparł szlachcic, porywając się od stołu.
— Jest, kiedy ja mówię! — twardo, ostro, głos podnosząc, rzekł Szymon.
Jeden z obecnych, suchy, kościsty starzec, naprzód wystąpił.
— Jeśli tak i jest, to dziś nie czas najeżdżać na dom, gdzie ludzie się zebrali na uciechę, i despekt czynić własnéj rodzinie. Chamy tak robią, i nie dziwiłbym się, żeby was tu jak chama poczęstowali! Ot co jest!
— Cham jest, kto kradnie, a w moim rodzie złodziejów nie było, więc ja tu rodziny nie mam. W uciesze też nie przeszkadzam i wiele czasu gospodarzowi nie zajmę, tyle tylko, co pieczęcie na kradzionem drzewie położyć i policyjny protokół spisać.
Nie unosił się, ani obrażał, ani znać było po nim strachu, pomimo, że już wokoło niego skupiło się wszystko, co było w chacie: mężczyźni, rozpaleni trunkiem i nienawiścią silni, potężni, i kobiety, zapalczywe a złe, gotowe do klątw i wymyślań.
Pierwszy przyskoczy! drab rudy i czerwony, któremu wargi drżały od pasyi:
— Ja kradł twoje dęby! Ja, ja! powtórz!
Szymon, do gospodarza zwrócony, powoli, zimno przemówił:
— Dwa razy synków waszych pojmano w borze, i ostrzegałem was, byście im oszczędzali kryminału. Teraz na sąd pójdziecie, bo już się miarka przebrała. Proszę wyjść ze mną do dębów!
— Do jakich dębów? Ja nic nie wiem! Rozbój, napaść! To ja was zaskarżę o potwarz.
Szlachcic się miotał, a tymczasem patrzył w tłum, dając oczami znaki. Zaskoczony był widocznie znienacka, ale wiedział, że synkowie z kolegami drzewo uprzątną, byle sprawę przedłużyć.
Przyszedł mu téż sukurs w osobie żony, która matką Szymona była. Kobieta jak dąb, czarna, sucha, o latających oczach, przedarła się przez tłum, przyskoczyła do syna i w boki się biorąc, zakrzyczała:
— Ty, jak śmiesz mnie zaczepiać! Do tego już doszło! Wyrodku, gałganie, łotrze! Ty tu przyszedł umyślnie, na złość, wstyd mi robić, skandal za to, że ci nie w smak, żem cię na zrękowiny Weronki nie wołała, o radę nie pytała. Ty, gadzino, mścisz się nade mną, przed całym światem nas brudzisz! Idź precz ztąd — słyszysz, bo pożałujesz!
Szymon jakby nie słyszał. Śniada, sucha twarz pozostała niewzruszenie chłodną.
— Panie Morski — rzekł, zawsze do gospodarza zwrócony — prawo znacie i policyjne i sądowe, bo to wasz zawód i amatorstwo, więc wedle prawa wskażcie mi ukradzioną dębinę i wysłuchajcie protokółu. Więcéj was zatrudniać nie będę, ale też i zwlekać nie warto, bo u dębiny jest już straż policyjna i sprzątnąć jéj wam się nie uda. Wyjdziecie ze mną, czy nie? — pytam raz ostatni.
— A jak nie wyjdzie, to co? — zawołała mała, sucha kobiecina o latających oczach i wiecznie śmiejącéj się twarzy. — Ej, panie Szymonie, nie stójcie jak kat nad naszym panem Feliksem! Taki kweres, gwałt! Głupstwo wszystko, gdy skrzypki i basetla w domu. Ot ja tu prędzéj trupem padnę, jakbym nie miała z panem walca zatańczyć. Muzyka, rznijcie! A gdzie Weronka? Marsz do brata, dziewucho! Pocałuj go i na ten chłód poczęstuj krupnikiem!
Porwała Łabędzkiego za ramię i ciągnęła z kuchni w sień, nie przestając żartować i dogadywać.
— Pamięta pan, j akeśmy hasali na weselu u Szumańskiego we dworze? To była uciecha! Dalibóg, żem wtedy głowę straciła za panem i pościłam trzy wtorki do św. Antoniego, żeby mi pana dał. Och, Boże mój! Obeszło się. Św. Antoni przyprowadził mi mego Seweryna. No, co robić! Każdy mąż gałgan, a każdy kawaler złote jabłko! Muzyka, gdzieżeście?
Szymon dal się wyprowadzić w sień, ale do izby nie dał się zaciągnąć.
— Darujcie, pani Sewerynowa: nie będę tu ni tańczyć, ni pić, ni bawić się. W przyszłą niedzielę Szumlański drugą córkę wydaje zamąż, to walca we dworze odtańczymy. Teraz służyć pani nie mogę.
Mówił do niéj łagodniéj, z lekkim uśmiechem, ugłaskany jéj wesołością.
— A cóż to za zwierz zrobił się w téj leśniczówce! — zawołała kobiecina. — Zamieniła pana ta stara znachorka, czy czarownica, co ją pan trzyma za gospodynię. To mi pan taki despekt czyni za moje dobre słowa! Pfe!
— Owszem, za dobre słowo, które mnie raz pierwszy spotyka w Dubinkach, odsłużę pani przy pierwszéj okazyi!
— Otóż i okazya! Idź pan, odpraw chłopów i zostań z nami, a jeśli ci tu niemiło, to idź sobie precz, ale dębinę zostaw i sądu nie zaprowadzaj!
— Oho, pani Sewerynowa, a gdzieś to pani słyszała, by kto płacił cudzem? Dębina pańska przecie!
— At, dwór nie zginie dla tych paru kołków, a pan-by moją wdzięczność sobie tém kupił! Pan myśli, że obejdzie się beze mnie! O zakład, że nie! Co?
— Bardzo być może, ale za usługę zawsze tyłka swojem zapłacę!
Wrzawa w głębi podwórza przerwała rozmowę. Snadź korzystając z mitręgi, szlachta usiłowała ukryć corpus delicti. Szymon do drzwi się rzucił w pomoc chłopom, ale te zabarykadowane znalazł tłumem gości Morskiego.
Gdy usunął jednego, trzech rzuciło mu się do piersi, i rozpoczęła się bitwa, a raczéj napad na jednego w ścisku i ciemności.
Leśniczy sławny był z mocy i odwagi; począł się bronić wściekle, wciąż ku drzwiom się kierując, ale była to nierówna walka. Ledwie się otrząsł z jednych ramion, porywały go drugie; otrzymywał razy w plecy, w piersi, w głowę, tracił przytomność, wreszcie upadł. Wtedy go poczęli deptać kutemi obcasami, szarpać jak gromada głodnych wilków.
Kobiety krzykiem zagrzewały walczących, starzy przyglądali się, śmiejąc się zajadle. Kto żył w osadzie, biegł do zagrody Morskich, a na wieść, że to Łabędzkiego mordują, przypatrywał się z uciechą, lub pomagał czynnie. W głębi podwórza trwała też wrzawa, ale mniejsza. Na dębach siedział Makar, w swym urzędowym medalu; chłopi otoczyli go zewsząd. Szlachta przyskakiwała do nich, lżąc i wymyślając, ale do czynu nie przychodziło, bo się bali zatargu z policyą.
Nagle w tłuszczę, znęcającą się nad powalonym Łabędzkim, padł z ciemności podwórza strzał. Wszystko to mrowie, pijane i zaciekłe, zawyło nieludzkim głosem i rozleciało się na wsze strony. Nabój był z drobnego śrótu, więc pokaleczył kilkunastu. Rozległy się jęki bólu, przerażenia, zgrozy i oto na progu leśniczy został sam na ziemi, tak zbity, że ledwie po chwili na nogi się dźwignął i otarł krew z twarzy.
— Strzelają! O Jezu! rozbój! kryminał! — krzyczały kobiety, uciekając bezładnie do chaty.
— Kto strzelił? łapać go! brać! — wyli mężczyźni, rzucając się na oślep w ulicę, w pogoń.
Łabędzki, chwiejąc się, na podwórze wyszedł, do studni, i począł obmywać krew z twarzy. Orzeźwiło go to, ruszył w stronę dębiny i upadł nareszcie na drzewo, obok starosty.
— Ja panu mówił, że tak będzie — rzekł flegmatycznie Makar. — Pan to kiedyś życiem zapieczętuje. Ale kto to strzelił!
— Nie ja, bom strzelbę w czółnie zostawił. Życie mi ten strzał uratował. Ot zwierzęta!
Odzież jego była w strzępach, ręce i twarz ze skóry odarta. Trzymał się niesłychaną energią.
— Nu, co teraz będzie? — zagadnął Makar.
— Teraz pójdziemy znowu do nich i spiszemy protokół! — odparł spokojnie. — Nie lękajcie się, już wytrzeźwieni! Ja ich znam!
— A gdzie to Ihnat? — szepnął starosta.
Spojrzeli na siebie i zrozumieli się wzrokiem.
Uśmiech chytrego zadowolenia skrzywił wargi chłopa, i równie cicho dodał:
— Teraz pan będzie wiedział, że Wilki więcéj warci od innych!
— No, chodźmy — rzekł Szymon, wstając.
Rzeczywiście, zagroda Morskich byk już spokojna. Pokaleczeni i kobiety gdzieś poginęli, reszta szukała w ciemności i łozach sprawcy strzału. Zabawa była téż przerwana, i na twarzach rodziny, na widok wchodzącéj policyi malował się tylko bezsilny gniew i nienawiść.
Stary Morski, z podwiązaną twarzą, bo go srót zaczepił, siedział w kącie i ani słowa nie rzekł, gdy Szymon zajął miejsce za stołem.
Chłopi stanęli u progu, na kijach wsparci, i nasłuchiwali na wrzawę obławy. U komina, skulona, płakała Weronka narzeczona.
Łabędzki dobył z torby napisany już w domu protokół, podróżny kałamarz i pióro. Chwilę trwało milczenie; wpisywał brakujące nazwisko, potém jął czytać. Gdy skończył, Makar, jak automat, u spodu dokumentu przycisnął swą pieczęć.
Wtedy Szymon zwrócił się do gospodarza.
— Oto i wszystko! Bądźcie przygotowani, że to was zaprowadzi daleko!
— A ciebie głęboko! — zamruczał stary ponuro.
Leśniczy dosłyszał. Wyprostował się.
— Strzelano do mnie, gdym tu płynął, pod razami waszemi omal duszy nie wyzionąłem przed chwilą. Ale to sobie pamiętajcie, że wara od dobra, które jest pod moją pieczą. Nie daruję ni gałązki, ni listka, ni źdźbła, bo ja swój klejnot tak rozumiem i tak go nosić będę, aż do śmierci! Wiem ci, że mnie zguba nie minie z waszych rąk, ale to sobie zapamiętajcie, że moja zguba ni spokoju wam nie da, ni chwały, a owszem wstyd nad wstydy.
Zwrócił się do wyjścia i ujrzał przed sobą Antolkę Adamową.
— I waszego Hipolita ostrzedz-bym chciał, żeby się ze strzelbą w nasze lasy nie zapędzał — dodał, do niéj się zwracając.
Dziewczyna widocznie nie była podczas bitwy w chacie. Przybiegła ostatnia, wystraszona strzałem, o dziadka się dowiedzieć.
Widok leśniczego w poszarpanéj odzieży, z krwią na twarzy przeraził ją do reszty. Zapomniała swéj ciętéj mowy wobec spokoju tego człowieka, którego omal nie zabito.
— Hipka tu nie było. On was nie bił! — wyjąkała trwożnie — Ja po dziadusia wstąpiłam.
— Ja wiem, że go tu nie było, i wiem, że wy nie kradniecie drzewa. Ale i zwierzyny pańskiéj pilnuję, wiec go ostrzegam!
Wyszedł, i zaraz za nim wybiegła dziewczyna.
Osada wyglądała jak mrowisko, gdy w nie kij włożą. Nikt nie spał, wszędy błyskało światło i snuły się postaci ludzkie, ponure, groźne, ale nikt nie zaczepiał już gromadki, zmierzającéj ku łodziom. Antolka szła z nimi téż ku rzece, ale w pewnem oddaleniu i milcząca.
Szymon zrozumiał, że chciała mu coś powiedzieć, więc chłopów naprzód odesłał, a sam w bok skręcił, miedzy wierzby.
— Macie co do mnie? — spytał, zatrzymując się.
— Nie, tylko żebyście zapamiętali, że Hipka w bitwie nie było. On boi się sądu jak piekła, i nam przykazał do niczego się nie wtrącać.
W téj chwili Szymon poczuł chęć, by hardą dziewczynę choć raz upokorzyć.
— Czy Hipek był, to się pokaże przy śledztwie, ale coście mnie dziś nagadali na rzece, to wam płazem nie ujdzie! — odparł.
— Nic wam nie gadałam obraźliwego!
— To się okaże na sądzie! — powtórzył.
Antolka zadygotała ze strachu.
— Ja mam być na sądzie! — zawołała z płaczem.
— Jak otrzymacie pozew, to będziecie! — rzekł, idąc daléj. — Wiele kobiet będzie z waszéj racyi!
Pod dziewczyną zachwiały się nogi.
— O ja nieszczęśliwa! — zajęczała.
Szymon, idąc, mimowoli się uśmiechnął. Był pewny, że wystraszeniem Antolki rzuci popłoch na wszystkie kobiety w Dubinkach, które za najwyższą hańbę miały stawanie w sądzie.
W łodziach już chłopi na niego czekali. Gdy wstępował do swojéj, spostrzegł szary przedmiot, leżący na dnie. Schylił się, dotknął ręką i, nic nie mówiąc, odbił od brzegu.
Płynęli w zupełném milczeniu, i wnet cisza pustki znowu ich ogarnęła.
Wtedy Szymon przykucnął w łodzi i szeptem spytał:
— Ihnat, to ty strzelił?
— Nie, panoczku! — odparł podobnież chłopak.
— Aha! A zkądeś ty się wziął?
— Gonił tego, co do was strzelił, ale rady nie dał. A żal! Strzelba taka dobra! Byłaby moja!
— Zkądże wiész, że dobra?
— A bo to był Makarewiez.
— Który?
— Marcin.
— To i Hipolit Adamów był z nim?
— Nie! Sam był! A silny, bestya! Szkoda strzelby, szkoda!
— Jeśliś ty nie strzelał do téj ciżby, co mnie powaliła, to dobrze. Życie mi ten ktoś uratował, ale wolę nie wiedzieć kto, bo-bym musiał go oskarżyć o bezprawie! No, dziś mi się udało, alem zbity na kwaśne jabłko. Dowieziesz mnie, chłopcze, do leśniczówki? bo sam nie dam rady.
— Dowiozę, niech się pan ułoży i spocznie. Źle było, to prawda, ale przecie lachy musiały nam ustąpić!
Szymon na dnie czółna legł i mało co daléj pamiętał. Spełniał swoją powinność do kresu; teraz go otrzymane razy powaliły bólem i zmęczeniem okropnem. Leżał jak drewno, stękając co chwila. Gdy dobili do wsi, Makar z synem przenieśli go na rękach do drugiego czółna i powieźli do domu.
Gdy zostali z nim samym na pustéj rzece, starosta szeptem zagadnął syna:
— Zabiłeś Makarewicza?
— Nie wiem, może! Napadłem go z tyłu, uderzyłem w głowę, upadł. Zaciągnąłem w łozę, alem się śpieszył, więc uchwyciłem strzelbę — i w nogi!
— Poznał ciebie?
— Nie. Czarno było jak w piecu. Ja jego uchem wytropiłem.
— To dobrze! A strzelba w rzece?
— Tak. Aj, szkoda mi jéj!
— Niech przepada! Za tę sztukę, coś zrobił, można pójść, gdzie bawi Tekli ojciec. Ty milcz, pamiętaj!
— Oho, czy ja głupi! Bądźcie, bat’ku, spokojni. Nie powiem nawet babie.
Po chwili Makar rzekł:
— Ależ nasz lach zawzięty! Ot, sługa taki to skarb.
— Powiadają téż, że go pan bardzo uważa.
— Jakżeby nie miał hołubić! A toć to ten zatraceniec w piekło pójdzie za pańskiém.
— Prosiliście go, ojcze, o paliwo na zimę?
— Nie śmiałem. On coś takiego ma, że do niego ani rusz z prośbą. Może ty śmielszy z nim?
— Nie chcę. Jego oczy na wskroś przejmują i wstyd się robi! Idźcie raczéj do pana po kwit, za waszą fatygę przy tych złodziejach.
— Chyba — mruknął Makar. — Fatyga — bo spora, ot i dziś chyba zanocujemy w straży. Ja-bo już rąk nie czuję od wiosła! Psia pora!
Szymon rozmowy téj nie słyszał, ani powrotnéj drogi nie pamiętał. Zbudził się zaledwie, kołatany na wózku, który chłopi najęli w drugiéj wsi, sąsiadującéj z jego leśniczówką.
Wyboje przyprawiały go o mdłości, zaciskał zęby i cierpiał w milczeniu.
Tak stanął wreszcie w osadzie, leżącéj na skraju puszcz dworskich, gdzie od lat trzech mieszkał, zarządzając lasami.
Powitało go radosnem szczekaniem parę psów faworytów, i stara kobieta, chłopka, która gospodarzyła u niego.
W osadzie paliło się światło, bo go oczekiwano oddawna. Stara, na widok swego chlebodawcy, nawet się już nie zdziwiła.
— Wnieście do izby i połóżcie w pościeli — komenderowala chłopom. — To w Dubinkach go pewnie tak urządzili.
Makar zaczął rozwlekłą opowieść wypadku, ale mu przerwała:
— Dosyć bajać! Ja to wszystko znam i wiem, że przyjdzie ten dzień, iż go uśmiercą. Ano, już i nie odzywam się. Taki jego hambit, i z tém umrze.
Leśniczówka składała się z mieszkalnego domu i gospodarskich zabudowań. Stała na skraju puszcz, samotna, opodal od dworu i wsi.
W domu znać było ład i pewne staranie. Dwie izby, które zajmował Łabędzki, stroiły trofea myśliwskie i bardzo czyste sprzęty.
W pierwszéj zbierali się zwykle na polowanie goście ze dworu, w drugiéj mieszkał leśniczy. Miał tam półki z książkami, próbki drzewa, snopy ziół leśnych, a na ścianach ładne drzeworyty. Znać było odrazu, że człowiek ten, pełniący służbę nieświetną, w zapadłym kącie, samotny, myślał i pracował, i do otoczenia swego zupełnie nie należał wychowaniem i duszą.
— Nie przysłano po mnie ze dworu? — zagadnął starą, gdy go położono na posłaniu.
— Owszem, był sam panicz, wedle polowania niedzielnego. Zostawił kartkę.
— Zapalcie lampę i dajcie list. Wy możecie odejść. Ugoście dobrze Makara i chłopca.
— Może panu dać jaki ratunek?
— Nie! Kości całe. Ból jutro minie.
Wziął kartkę panicza i czytał:
— „Kochany Szymonie. Dowiaduję się od twéj czarownicy, żeś ruszył na stracenie, między zbójów. Jeśli żyw ztamtąd wrócisz, przyjedź jutro do mnie. Goście niezawodnie będą w sobotę. Polowanie musi być dobre. Sokolnicki.”
Łabędzki odetchnął. Bał się, że otrzyma rozkaz natychmiastowego przybycia. Do jutra będzie zdrów, bo musi być!
Przymknął oczy i, nie mogąc z bólu zasnąć, rozmyślał.
Z paniczem, który mu tę kartkę pisał, on się razem uczył w stolicy, na koszt dworski chowany od dziecka. Ojciec jego, ubogi szlachcic, wiek zbył w tym samym dworze, trochę służąc, trochę rezydując przy starym panu, który namiętnym był myśliwym. Łabędzki układał mu psy i sokoły, towarzyszył w łowach. Ożenił się niemłodo, z dziewczyną z Dubinek, która mu wniosła w posagu swary domowe. Szymon w najdawniejszych wspomnieniach pamiętał ojca rzadko w domu, w oficynie dworskiéj, gdzie na świat przyszedł. Stary miał okrutne wąsiska i białą czuprynę, brał czasem dzieciaka na kolana, i całując, kłół go temi wąsami. Gdy matka wchodziła do izby, ojciec się chyłkiem wynosił do psiarni lub w las. Dlatego Szymon mało go pamiętał, aż do dnia, który na wieki utkwił w jego dziecinnéj głowie i sercu.
Tego dnia przyniesiono starego Łabędzkiego na noszach z boru, pociętego śmiertelnie przez rannego odyńca. Żył jeszcze kilka godzin, a gdy pan Sokolnicki go odwiedził, rzetelnie strapiony wypadkiem i stratą poczciwca, tak do niego rzekł:
— Proszę pana, niema czego się trapić. Od śmierci nikt się nie wykręci. Trzeba to odbyć, i basta. Wolę tak, prędko, niżbym miał długo kawęczyć w łóżku, w domu, wśród kobiecych lamentów. Szkoda mi tylko psów, bo to zmarnieje ze szczętem beze mnie. Ot, już słyszę, jak wyją, niebogie. Mam téż prośbę do pana i legat. Trochę grosza mam w kasie, to proszę oddać żonie, na otarcie łez. Mam też chłopaka, to tego darowuję na własność. Oto przy świadkach. Pieniądze żonine, chłopak pański! Niech go pan nie opuści, a już ja dopilnuję, żeby on to panu odsłużył. Czy dobrze?
— Bądź spokojny. Ojcem mu będę!
— Dziękuję panu. Oj, jak psy wyją! To już po mnie zawodzą! Mają racyę! Będzie im źle!
To wszystko Szymon dobrze pamiętał. Te słowa, i ojcowskie błogosławieństwo, i pogrzeb starego, na którym istotnie psy tak wyły, jakby przeczuwały, że tracą opiekuna, i potém swe przesiedlenie z oficyny do pokoju panicza, z którym się już nie rozłączył, aż wrócili obadwa z patentem skończenia nauk.
Wtedy panicz stanął do pomocy ojcu, który w swym długoletnim trudzie gospodarskim sterał siły i zdrowie, a Szymon osiedlił się w leśniczówce, by spełnić to, co za niego ojciec obiecał: odsłużyć!
Nie poszedł za karyerą: stanął do obowiązku. Obowiązek był ciężki i trudny, pole ciasne do działania, rezultat wątpliwy. Ale Szymon nie miewał buntów i wahań, bo na straży swego życia postawił dwie zasady: wdzięczność i wygórowane, dziwne starodawne poczucie swego szlachectwa. Może to ostatnie z za grobu wpoił mu ojciec, który ową archaiczną ideę nosił bardzo wysoko i lubił się swym klejnotem przechwalać.
Szymon, przeciwnie, nigdy tego nie wspominał, ale w głębi serca nosił ukryte, jak talizman. Broniło go to od złego, a zatém mógł się na tém śmiało oprzeć.
Panicz, który swego kolegę dobrze znał, a kochał jak brata, czasem z niego żartował.
— Ty, Szymku, ładnie-byś wyglądał w przyłbicy i misiurce, jak Don Kiszot!
Wówczas Łabędzki się rozchmurzał.
— Bodajby chłopy, żydy i Dubinki były wiatrakami! — odpowiadał z uśmiechem. — Już bym je dawno zwojował, ale, niestety, zaczynam wątpić, czy im dam rady.
— Damy, zobaczysz!
Pracowali téż obaj usilnie. Dobra były ogromne, w szachownicach i ciężkich warunkach. Na ten obszar i ćmę złodziejów i rabusiów, domowych i sąsiednich, ich dwóch tylko było do pracy i walki.
— Mam wrażenie, żem w mrowisku — mawiał czasem panicz. — Mrowie to, małe, podłe, ale żywcem, do kości obrać pragnące. Brr!
— Cóż robić! Niema Jerozolimy do zdobycia, ani świętego Graala do odzyskania. Nie zdobędziemy sławy, ale może chwałę! — odpowiadał Łabędzki.
Rozmowy te toczyły się zwykle w leśniczówce, gdy panicz przyjeżdżał do kolegi po radę lub pomoc, incognito. We dworze Łabędzki wymówił sobie stanowisko sługi, nie bywał nigdy gościem, a stawiał się tylko w niedzielę do kancelaryi wraz z innymi oficyalistami po rozkazy i z raportem swéj leśnéj gospodarki. Leśniczym był z zawodu i zamiłowania. Kochał puszczę i zwierza, zapalonym był przyrodnikiem, a w borze było mu daleko raźniéj, niż wśród ludzi. Wiedział i czuł, że tu, w téj okolicy, wykolejonym jest i musi być samotnym. Był sługą, ale ze sługami kolegami obcować nie mógł: wyrósł po nad tę sferę; był przyjacielem dziedzica, a krył się z tém. Więc towarzystwem był mu bór i praca. Pracowitym był niesłychanie i może dlatego w swéj dwuznacznéj pozycyi społecznéj zachował równowagę umysłu i pogodę duszy.
Miał jedno marzenie: by majątek kolegi był w świetnym stanie kultury i finansów, by wywalczyć mu dobrobyt i spokój.
I tak przeżywał młode swe lata, nienawidzony przez podwładnych i równych sobie, pogardzany przez młode szlachcianki, wyśmiewany przez kolegów, którzy uczciwość mieli za synonim głupoty.
Takim był Szymon Łabędzki, bohater nie świetny i nie sławny boju bardzo prozaicznego — o kęs roli, nawet nie własny, ale przyjaciela.





II.

Nazajutrz leśniczy wstał o własnych siłach i, chociaż go bolały nieznośnie członki, kazał swemu parobkowi zaprzęgać konia, a tymczasem dawał rozkazy przybyłym strażnikom leśnym.
Byli to chłopi, mało co lepsi od innych. Służyli niedbale, kradli, jeśli się udało, a z tchórzostwa patrzyli przez szpary na kradzież.
Przywykł do nadużyć poprzednich zwierzchników, zrazu szanowali i bali się Szymona, potem widząc, że do spółki się nie zdał, urządzili między sobą stowarzyszenie, by go oszukiwać i wykłamywać się wzajemnie.
Wskutek tego pozornie nienawidzili się i donosili jeden na drugiego fałszywie, godząc się i jednomyślnie popełniając poza jego plecami nadużycia.
Wybieg ten Szymon odkrył wkrótce i co kilka miesięcy systematycznie wyganiał lub przenosił połowę z nich. Traktował téż ich ostro i bezwzględnie, nawet nie udając, że wierzy w jakąkolwiek z ich strony życzliwość.
Siedmiu ich było, osiadłych na rubieżach borów; ze wszystkich najsprytniejszym był Onyśko, chłop jak dąb, patrzący chytrze, rudy jak lis, silny jak niedźwiedź.
Ten od trzech lat wywijał się zręcznie kontroli z wszelkich podejrzeń, umiał się wykręcić i potrafił dogodzić nawet wymagającemu Szymonowi.
— Dziki stoją w Krasnem? — badał go pierwszego leśniczy.
— Stoją, panoczku. Jest tego sztuk siedem!
— Sarny widziałeś?
— Widział, jedną onegdaj wilk zadarł.
— Alboś sam sprzątnął dla żyda z Jeziora!
— Bodajem zczerniał, jak ta ziemia, jeślim kiedy ze strzelbą wyszedł z chaty.
— No, nie zaklinaj się. Strzelbę i teraz masz na plecach, a ta ziemia, na której stoisz, to jest malowana podloga. Żyd z Jeziora bywa u ciebie, po co, pytam? Co to za konszachty?
— Raz wstąpił, pytał o grzyby! Jak Boga kocham, ja pierwszy stryczek-bym jemu podarował.
— A Hipek z Dubinek także po grzyby do ciebie wstępuje?
— Hipek także raz wstąpił, chciał pożyczyć prochu. Wygnałem go, zwymyślawszy, ile wlazło. Na co mnie kompania? Tyle roboty!
— No, zalecam ci mniéj stosunków. Roboty masz mało, bo w twoim rewirze niema porębów, więc cię korci wynaleźć jakie złodziejskie źródło dochodu. Pamiętaj to sobie, że każda wiewiórka w boru jest pańska, i nie waż się jéj tknąć. A ze złodziejami zwierzyny się nie zadawaj, bo stracisz służbę w przeciągu doby.
Twarz Onyśka skurczyła się; usta zaciął, oczy wbił w ziemię, cofnął się o krok.
— Denys! — zawołał Szymon drugiego chłopa.
— W Dubinkach znalazłem dziesięć dębów, a tyś mi poddał: siedem. Nie umiesz nietylko szkody upilnować, ale nawet obrachować, co wzięto, a nibyś to piśmienny. Pamiętaj, że jak u ciebie porąb, to drzewo masz liczone, jak zboże w spichlerzu. Sprawa o dęby idzie do sądu. Pamiętaj, żeś wskazany jako świadek, więc zapowiadam, byś się nie dał przekupić, ani spoić, ani wystraszyć.
— Oni mnie spalą, panie! — jęknął chłop nieśmiało.
— Nie spalą, jeśliś w ich szajce nie był. Wy tam reszta możecie wracać do roboty. Zwierzyny mi trzeba dobréj na niedzielę. Będę sam w lepszych ostępach. Żebyście mi byli na miejscu, a nie włóczyli się po wsiach, za własnemi interesami!
Chłopi, radzi, że się wizyta skończyła, umknęli co tchu z przed jego oblicza, a Szymon na wózek siadł i, odprawiwszy parobka, sam ruszył do dworu.
Dzień był chłodny i ponury. We mgle wszystko miało postać fantastyczną: stogi po łąkach, chaty, drzewa, bydło i ludzie. Dość obojętnie mijał Szymon grunty włościan i dopiero na dworskich obszarach począł się z zajęciem rozglądać.
Zaraz na wstępie wygnał kilku chłopów, pasących woły w koniczynie, potem napędził fornali leżących w gromadzie nad rowem, gdy konie drzemały w pługach, wreszcie niedaleko już dworu spotkał żyda, dzierżawcę jeziora, z ładowną worami furą.
— Zkądże to tak rano? — zagadnął, zatrzymując go.
Żyd sekundę się stropił, ale wnet odzyskał rezon.
— Zkądże? Z młyna? — odparł, zacinając szkapę.
— Cóż to tak śpieszno?
— A to pan nie wie, że dziś piątek? Muszę zawczasu być z mąką w miasteczku.
— To-ście mełli w dworskim młynie, a jedziecie ze dworu. Dziwne wybieracie drogi dla pośpiechu!
— Miałem interes we dworze, więc wstąpiłem. Czy to pan śledczym tu jest?
— Nie śledczym, ale dozorcą! A wy zbyt hardo się nie stawcie, i po mąkę do naszego młyna nie wstępujcie! Rozumiecie?
— Nie, i nie ciekawy jestem. Droga każdemu służy i stoi otworem, a za pieniądze kupić każdemu wolno. Kupiłem, więc to moje.
Po zuchwalstwie żyda Szymon zrozumiał, że jeśli nawet wiózł kradzione, to sprawa była zagmatwana wyśmienicie. W każdym razie, zamiast do dworu, ruszył do młyna, który nad rzeczką, wpadającą do jeziora, klekotał bezustanku.
Młynarza zmieniono niedawno, więc można było zaskoczyć go jeszcze zręcznemi pytaniami.
— Dzień dobry, Borys! Zabrał téż już Alter swoją mąkę, czy nie?
— Alter? Ten z jeziora? Nijakiéj mąki on tu nie miał.
— A do dworu sporo wczoraj pisarz zabrał?
— Cztery fury odwieźli, po pięć worków. Sucha była z miarki. Może pan mąki potrzebuje?
— Jutro przyślę parobka z kwitem. Ostańcie zdrowi!
— Szczęśliwéj drogi panu! A pamiętajcie, panoczku o faszynie na groblę!
Szymon ruszył daléj. Zatem Alter był w zmowie z pisarzem, ekonoma w polu nie było, polowy téż nie był widzialny. Jak na jeden ranek, było dosyć nadużyć i opieszałości.
Już przy bramie spotkał Szumlańskiego, konno wyjeżdżającego w pole.
Był to człek stary i opasły, typ ekonoma staréj daty, który prace i staranie zastępował krzykiem i pogróżkami, a łaski pańskie zdobywał pochlebstwem i lisią uległością.
Wiek zbył w ten sposób: dzieci wyposażał i żył bez troski i biedy, sławny na okolicę z dobrego humoru i gościnności.
Szymon czapki uchylił, ale go tamten zatrzymał.
— Jakto? Pan żyjesz! A toć przysięgał mi dziś parobek z Dubinek, że pana szlachta na jakiemś tam weselu zabiła.
— Mogło to być bardzo łatwo, i niewiele brakło; ale, jak pan widzisz, jestem jeszcze cały, choć podrapany. Ta nieszczęsna szlachta doigra się gwałtami wojskowéj egzekucyi.
— Szkoda pana zdrowia i skóry dla tego hultajstwa! Słyszę, strasznie się odgrażają.
— Pies, co szczeka, nie kąsa. Zresztą dotąd nie wiem, co strach.
— Myśli pan, że to się załatwi! Proces przeżyje nas i nasze dzieci. Już ja go znam od dwudziestu lat, i tak mi zbrzydł, jak śledzie w post. Pan jeszcze młody: no, to gorący. Ale powoli stępi się każde ostrze.
— Ha, to się pokaże! — odparł Szymon, ramionami ruszając.
Trącił konia i minął ekonoma, zwracając się na dworskie podwórze.
Stary murowany dom stał w głębi, z obu stron dziedzińca — oficyny. W głębi psiarni wyły ogary, znudzone niewolą. Przy bocznym ganku stał osiodłany wierzchowiec.
Leśniczy konia na boku zostawił i na ów boczny ganek wszedł.
— Można wejść? — spytał chłopaka kredensowego, czyszczącego strzelbę w sieni.
— Można. Pan się pytał, czy pana niema.
Szymon do drzwi zapukał i wszedł.
Był to pokéj wielki, pełen myśliwskich przyborów, stanowiący zarazem gabinet i biuro dziedzica. Przy stole, wprost drzwi, młody człowiek siedział pochylony nad wielkim, starym planem i zdejmował pomiary cyrklem. Twarz jego, pomimo młodości już pełna troski i zadumy, rozjaśniła się na widok wchodzącego.
— Żyjesz! — zawołał. — Byłem w śmiertelnym niepokoju. Cóż, była bitwa?
— Oj, tęga! Trafiłem na pijanych, jakbym w ul dmuchnął. Drzewo kradzione znalazłem u Morskich. Protokół gotów. Będzie sprawa.
— Siedemdziesiąta w tym roku — stęknął dziedzic, trąc desperacko czoło. — A tu mam znowu furę niepowodzeń. Siadaj, i zajrzyjmy temu w oczy. Chłopi z Omelnej nie chcą zamiany téj niwy w szachownicy na dwa razy tyle ziemi przy granicy. Musimy tego raka daléj hodować.
Szymon spojrzał na plan, który zdaleka robił wrażenie mapy Oceanii. Te masy wysepek czerwonych na tle błękitném — było to tyleż drobnych okrawków chłopskich pól i łąk, rozrzuconych po majątku.
Ile tych cząstek, tyle kradzieży, wdzierania się w granice, sporów i spraw sądowych.
— Ktoś ich buntuje — mruknął Szymon.
— Ale kto?
— Alter z jeziora. Tego-by się pozbyć za jakąkolwiek cenę.
— I ja to wiem, ale niemożliwe: kontrakt sześcioletni i dziesięć tysięcy należności.
Umilkli obydwa, przytłoczeni górą zniechęcenia i goryczy. Ten sam problemat roztrząsali za każdém widzeniem i zawsze z tém samém przeświadczeniem, że go rozwiązać nie sposób.
Sokolnicki głowę podparł na ręku i, patrząc na plan zmęczonemi oczami, głucho mówić począł:
— Pieniądze, zawsze i wszędzie! Wszystko zmarnują, zniszczą! Zdrowie, młodość, siły, zapał, ideały! Cha, cha! Na co się to zda? Na nic. Ten brudny szmat papieru — to Bóg. Mój Boże! mam lat trzydzieści. Mógłbym być tak szczęśliwym i spokojnym, a doszedłem do tego pewnika, żem galernik, nędznik, bydlę robocze, skazaniec dożywotni, bez żadnéj nadziei, bez odetchnienia, bez ulgi. I za co? Com ja zawinił, za co pokutuję? Za co mi ta dola przypadła w udziale?
— Za nic! Cierpi pan niewinnie — mruknął Szymon, patrząc nań z politowaniem i wielką serdecznością. — Pan wie, że wielkie kochania bywają często kulą galernika. Ja coś wiem o tém...
Sokolnicki przerwy nie zauważył, szedł za swą myślą aż w głąb duszy, pełnéj mętów i żółci.
— To jest straszne, gdy człek wstecz spojrzy i zobaczy, jak się zmarnował, i odrobić już nie sposób: to piekło! Po śmierci ojca, gdym tu na pogrzeb przyjechał, coś mnie snadź opętało: zły geniusz wykolejonych i spaczonych, zapewne. Chodził za mną i szeptał: Zostań, zostań, uczyń dobrze siostrze, matce, ojciec tego pragnął. Gadało mi to każde drzewo każdy kąt, każda twarz, trumna ojcowska, sosny na cmentarzu. Mój Boże! jeślim sekundę pomyślał własnéj korzyści, o pustéj sławie, jeślim miał się za mędrszego od innych! Nie. Nigdy. Zostałem! Ciebie wtedy jeszcze nie było, ale mi wierz, pracowałem za dziesięciu, lepiéj stokroć, niż teraz. Miałem jeszcze wiarę w przyszłość, cały zapas energii woli. Wyposażyłem i wydałem za mąż siostrę, matka mi zmarła bez troski o jutro, spokojna o mój los i siostrzany. Nie dałem poznać nigdy co mnie kosztował ten posag i spokój matki, nie skarżyłem się nigdy, nie okazałem rozdrażnienia, i brnąłem, brnąłem w piaski, w błoto, w trzęsawisko, zacinając zęby na ból, na krzywdy, na niesprawiedliwość, na ustawiczne niepowodzenia i klęski. Ty wiesz wszystko, ty jeden mnie znasz, i kiedyś — gdy upadnę, już śmiertelnie pobity i zdeptany, i wszyscy, jak to zwykle bywa, obłożą mnie krytyką i winami, i odsądzą od czci i zdrowego rozsądku — ty mnie jeden pożałujesz. Niesłusznie cierpię, nie!
Szymon przez stół wyciągnął do niego prawicę.
— Nie upadnie pan, póki ja żyw! — rzekł.
Sokolnicki położył rękę na jego dłoni, ale był tak zgnębiony, że choć wierzył w to braterstwo ofiarne, bezgraniczne, nie wierzył, by ono mogło go uratować.
— Ja wiem, kim jesteś i czem dla mnie — odparł — ale obaj zginiemy, bo obaj służymy ideałom! Tu teraz na świecie niema dla nas bytu, ni miejsca. Karyera, którąśmy obrali, prowadzi tylko do nędzy. Nasze hasła już przebrzmiały.
— Cóż robić! Nie czas nam nowych szukać, ani warto poddawać się goryczy. To jad śmiertelny. Panu bardzo ciężko i źle, i pan zupełnie niewinny; ale nie trzeba ostatecznie na duchu upadać.
Urwał, zamyślił się i po chwili nieśmiało wtrącił:
— Czemu pan się nie ożeni z panną Zagrodzką?
Sokolnicki drgnął, brwi mu się zbiegły i twarz przeszedł kurcz bólu.
— Nie żenię się, bom bankrut, a ona bogata. Nie chcę być towarem! Powtóre, nam żenić się nie godzi i przedłużać pokolenia takich nędzarzy i męczenników. Potrzecie — tu urwał i żałośnie spojrzał na przyjaciela — ja w méj męce i trudzie chciałbym kochać, i choć w tém jedném nie miéć zawodu i zgryzoty.
Teraz oburącz objął głowę i pozostał nieruchomy, wyczerpany swą egzystencyą i walką.
O niczém nie myślał. Miał w głowie chaos cyfr, kombinacyj, terminów, spraw przeróżnych, niepowodzeń doznanych i spodziewanych, i tylko jedną żądzę, jedno pragnienie: chwili wytchnienia i spokoju.
— Czy ja-bym mógł jeszcze kochać, marzyć! Kiedy? Niema czasu, niema miejsca!
I cisnął zbolałą głowę z całych sił.
Szymon znał go dobrze i wiedział, że musi go czemkolwiek wyrwać choć na chwilę z tego paroksyzmu rozpaczy. Nic mu jednak na razie nie przychodziło na myśl zajmującego, ni wesołego. Postanowił tedy zająć go swemi sprawami, o których mówić nie lubił, i których dlatego właśnie Sokolnicki był ciekawy.
— Będę pana prosił o pozwolenie sprzedania dziesięciu sągów drew — rzekł, przerywając długie milczenie.
— Co? Chcesz kupić drwa? Na handel? — zdziwił się Sokolnicki.
— Nie. Proszę o kwit, który spieniężę.
— Ach, tak. Potrzebujesz pensyi! Prawda, mnóstwo ci zalega! — westchnął dziedzic.
— Ja nie potrzebuję, ale chcę posłać do Genewy.
— Co? Może nareszcie upokorzyła się?
Szymon się uśmiechnął.
— O, nie! Tego się nie spodziewam, ale miałem list od Natalki. Pan pamięta tę czarną, co do nas przychodziła?
— Ba! — zaśmiał się Sokolnicki.
— Otóż Natalka mi donosi, że ta szalona mieszka na nieopalanym strychu i żyje kawą z cykoryi i chlebem. Na trzecim już jednakże kursie i oprócz Natalki nikogo u siebie nie przyjmuje.
— Słowo daję — zaśmiał się Sokolnicki — ty ją jeszcze sobie wyidealizujesz i rozkochasz się!
— Ja jéj nigdy kochać nie przestałem — odparł poważnie Szymon — to ona mnie... nie kocha.
— Koch Kochową kocha, ale Kochowa Kocha nie kocha — wtrącił żartobliwie Sokolnicki.
Szymon nie obraził się lekkim tonem. Owszem, był rad, że przyjaciela oderwał od czarnych myśli. Równie spokojnie mówił daléj:
— Nie myślę posyłać jéj pieniędzy, bo mi już dwukrotnie odesłała. Gdybym był bliżéj, niezawodnie cisnęłaby mi je w oczy.
— I to ci się podoba!
— Podoba! — potwierdził Szymon szczerze. — Kocham ją, bo nie jest, jak wszystkie, i co postanowiła — spełni. Przebojem idzie do celu, ma swój ideał, cierpi dla niego i pracuje! Dlaczego mam ją potępiać, kiedy wyznaję takie same zasady?!
— No, i może ją usprawiedliwiasz, że cię oszukała... Chociaż w tym wypadku nie wiem, które z was popełniło gorsze szaleństwo: czy ona, wychodząc za mąż, by po tygodniu od męża uciec, czy ty, żeniąc się z postrzeloną dziewczyną, która ci już przed ślubem skakała do oczu, jak kot.
— Miała racyę, bom ją zaczepiał i dokuczał swemi propozycyami.
— Więc dlaczego raptem zgodziła się na te propozycje?
— Powiedziała mi szczerze: by się raz na zawsze od innych odczepić.
— Niby miałeś grać rolę stracha w prosie na wróble łakome! Ładna-bo dziewczyna, to muszę przyznać! Ja-bym jéj nie wypuścił w świat, na przepadłe.
— Ona też nie przepadnie — wtrącił Szymon.
— Ale i do ciebie nie wróci! Masz kulę u nogi, kochany kolego!
— Niezawodnie, ale jednakże taki dziwny człek ze mnie, że nie stękam, ani utyskuję. Kilkadziesiąt rubli spróbuję posłać Natalce: może potrafi jéj dopomódz niemi, nie wspominając mego imienia. Szkoda mi biedactwa! — dodał ciszéj.
— Tfu, do dyaska! Czasem myślę, że kpisz! Ludzie dowodzą, żeś taki chytry mydłek, a że w rzeczywistości masz całe haremy po wsiach.
— I pan temu wierzy? — spytał Szymon.
— Nie miałbym ci tego za złe, jak pragną ci, którzy to donoszą. Uważam cię za zupełnie swobodnego.
Szymon milczał, zwiesiwszy głowę. To milczenie zdało się twierdzeniem Sokolnickiemu.
— Zazdroszczę ci! Ja nawet do tego nie mam swobodnéj myśli i ochoty! — mruknął. — Podłe życie!
— Jeśli się tamto uważa za dobre i przyjemne. Więc znowu są donosy na mnie? — zagadnął.
— A są — obojętnie odparł Sokolnicki. — Nie śmią ustnie. Piszą anonimy. Co oni-by dali za to, żeby nas poróżnić!
— Niech pan zaproponuje Alterowi cenę za moją głowę. Możeby w ten sposób ułożyła się sprawa z chłopami z Omelnéj.
— I ty-byś mnie opuścił?
— Jeśliby się to panu opłaciło, i owszem!
— Głupiś! Powiedz lepiéj, co się stało w Dubinkach?
— Ano, spisałem protokół. Znowu sprawa.
— Sto siedemdziesiąta ósma w tym roku! Wiesz ty, kto najlepszy ma dochód z Sokołowa?
— Wiem — uśmiechnął się gorzko Szymon.
— Tak, i nasz miasteczkowy jurysta. Chciałbym być na jego miejscu.
— Wynalazłby pan i tam utrapienia.
— Tobie się zdaje, że ja mam manię narzekania. Dobryś! I ty, Brutusie!
— Są gorsze położenia.
— Naprzykład?
— A chociażby panny Barbary.
Sokolnicki ręką machnął i uśmiechnął się.
— Danaida kochana! Dziękuję ci za porównanie. Ona nie umie nawet pitagorasowéj tabliczki. Na folwarczynie, wartéj piętnaście tysięcy, ma czterdzieści długu, i myśli to rozwiązać!
— I rozwiąże — odparł Szymon.
— Bajesz, byle mi dodać otuchy.
— Ale pan musi wyznać, że Sokołów mocniéj stoi.
— Bo ma ciebie! Chciałeś komplimentu — masz. A teraz może wyjrzymy, co się dzieje na świecie. Możebyśmy zapolowali trochę?
— Ma pan na gumnie polowanie na złodziejów, próżniaków i opieszalców, a ja w te pędy muszę do miasteczka jechać. Siedemnaście kradzieży leśnych mam podać do sądu, a potém wracać co rychło i cechować drzewo na jesienny porąb.
— Może zobaczę, jak wyglądają pieniądze — westchnął dziedzic. — Szymku, kochanie, zasil moją kasę!
— Widzi pan, a panna Barbara i miotły kupuje: nie godzi się nam narzekać!
— Pewnie, miotły kupuje, ale i siedemnastu spraw dziennie nie miewa. Chciałbym mieć taką figę, jak jéj Ostrówek; mógłbym zapolować chociażby!
— U państwa Zagrodzkich ma być wielka obława i bal za dwa tygodnie. Ich nadleśny, niemiec, był u mnie, prosząc pomocy. Ot lasy tam, lasy! Objeżdżaliśmy rewiry. Miliony tam stoją!
— Zagrodzkiego kochają pieniądze. Całe życie szczęście w ręce mu szło gwałtem.
— A on przecie panu zazdrości. Sam mi to mówił, bośmy go w lesie spotkali.
— Warto nawet zazdrościć! — uśmiechnął się gorzko Sokolnicki. — Ciekawym czego?
— Zdrowia, bo on wiecznie chory; młodości, któréj mu nikt nie wróci; swobody, boć on męczennik swéj żony, którą brał dla interesu; opinii, bo nikt, nawet on, milioner, takiéj nie ma, jak pan; wreszcie spokoju i zgody w rodzinie, jaka w Sokołowie jest, a któréj nawet nie rozumieją w Głębokiem.
— Co nie przeszkadza, byś mi swatał jego jedynaczkę, żebym się ożenił dla interesu i dostał zapewne wierną kopię mamy Zagrodzkiéj. Dziękuję!
— Bardzo mi się panna podobała. Ładna, wesoła, energiczna.
— Zkąd ty ich znasz tak dokładnie?
— Ano, włóczę się po lesie i po drogach, a panna przecie, jeśli nie konno, to kabryoletem jeździ po wszystkich możliwych ścieżkach i drożynach. Ich lasy z naszemi graniczą. Spotykamy się często. Raz chciała odemnie kupić konia, i takeśmy się poznali. Potém, kiedyś, kazała mi zastrzelić kraskę, bo jéj się zamarzyło piór do kapelusza. Spotykamy się prawie co tydzień. Zresztą kto mnie nie zna...
— Jestem pewny, że ci Zagrodzki robił świetne propozycye.
— Właśnie że nie, i to dowodzi, że mnie zna.
— Więc będzie tedy świetne polowanie. Ciekawym, czy mnie zaproszą?
— To nie chybi. Dopytywał się pan Zagrodzki, czy pan w domu.
— Mam wstręt do bywania tam. Gdy widzę to stado konkurentów, wstyd mi na samą myśl, że mogę być do rzędu ich zaliczonym. Poślę ciebie, a sam zemknę do siostry. Tam zawsze któreś z dzieci chore, więc pretekst gotów.
— Dzieci zdrowe; widziałem onegdaj pana Ilinicza w miasteczku. Bardzo zajęty swoją nową młocarnią i nowemi końmi.
— Co? Znowu przehandlował te gniade?
— Ale ba! po gniadych były już bułane, a teraz dobrał dwa pstre.
— Boże miłosierny! Ileż ta nieszczęsna Józia musiała łez wylać przy każdéj zamianie!
— Może jeszcze się dotąd nie przyznał, albo od czasu, gdy gniademi wyjechał, dotąd nie wrócił do domu. Że dzieci zdrowe, dowiedział się po drodze, u księdza przy preferansie.
— No, i taki człowiek egzystuje i nie bankrutuje, i o nic się nie troszczy, i dobrze mu — westchnął Sokolnicki.
— Ba, bo ma taką żonę! Jak pan sobie podobną dobierze, to i pan odetchnie i będzie mógł po świecie się obejrzéć.
— Powiedz mi, co to za nowy ćwiek w głowie to swatanie mnie bezustanne? Poradź mi raczej; skądby wziąć pieniędzy dla Altera i czem zapłacić ratę noworoczną w banku.
— Niech pan uda się do stryja — szepnął nieśmiało Szymon.
Sokolnicki skoczył z krzesła.
— Za nic! Lichwiarzy znaleźć można w miasteczku, bez niego. Czyś oszalał z tą radą!
— Pan powtarza za panem Iliniczem, od którego stryj pański żądał sto procent, bo mu pieniędzy wcale pożyczyć nie chciał. Jestem pewny, że panu-by bezinteresownie dopomógł.
— Nie chcę go znać, a tém mniéj prosić!
— Otóż i błąd! Dlatego żydzi panów gnębią! Chce pan? ja spróbuję.
— Za nic! Jeśli się ośmielisz, to ci nigdy nie daruję.
— Albo-by pan wiedział? — uśmiechnął się Szymon.
— Natychmiast stary zbój otrąbiłby na trzy powiaty, że Sokołów istnieje tylko dzięki jemu. Przepadnę, a jego o pomoc nie poproszę!
Szymon umilkł i ciężko sumował.
— A tymczasem do Nowego Roku potrzebujemy pięciu tysięcy rubli. A na to ile pan ma?
— Może z trudem dopędzę do tysiąca.
— A reszta?
— Sprzedamy kawał lasu.
— Wiem. To nas zawsze ratuje. Ale czy pan już miał kupców na ten porąb?
— Był Alter tylko, i dawał dwa tysiące.
— A niemiec z Głębokiego ocenił na pięć! Był tedy Alter, i nikt więcéj nie będzie, bo miejscowych on już przekupił i rozpędził, a dalsi już teraz nie kupią, bo brak czasu. Dlaczego pan nie chciał mnie posłuchać, gdym radził niemców sprowadzić?
— Bo mi rządca odradził, że to nie towar dla niemców.
— A pan nie pytał rządcy, ile za tę radę on dostał od Altera! — oburzył się Szymon. — Ale oni rachują beze mnie, a pókim żyw, to nie zjedzą Sokołowa. Nie może pan lasu oddać za darmo, jak wszystko u nas idzie. Ja nie dopuszczę!
— Ciekawym, jak? Ja czuję, żem w rękach szajki, ale jak się wyplątać! — rozpacznie zawołał Sokolnicki.
— Ja panu wystaram się o pieniądze. Proszę lasu nie sprzedawać — rzekł po namyśle Szymon.
— A jak ci się nie uda?
— Albom panu kiedy skrewił?
— Mój druhu serdeczny!
Po przez stół uścisnęli prawice i Szymon wstał, by odejść. Potém się zawrócił.
— Proszę pana o kwit na piętnaście fur drew, na imię Makara Wilka z Dubinek. Oto są pieniądze. Niech pan sobie to nazwisko zakarbuje, bo będzie o tém mowa!
— Dlaczego?
— Wspomni pan moje słowo.
Sokolnicki brwiami ruszył, kwit napisał, pieniądze zgarnął i wziął też za czapkę.
— Przeprowadzę cię. Wstąpimy po drodze do stajni. Zobacz konie, co się gotują na jarmark, a po drodze obejrz ciesielską robotę przy oborach.
Gdy wychodzili, tuż u drzwi natknęli się na żyda, który musiał rozmowy ich podsłuchywać, tak miał minę zmieszaną.
— Czegoś tu? — krzyknął Sokolnicki.
— Przyszedłem spytać: czy jasny pan nie sprzedałby mnie tych młodych koni?
— A cóż to? Do pachtu ich potrzebujesz? — wtrącił Szymon, przyjrzawszy się żydowi.
— Dlaczego? Albom to ja pachciarz?
— A pachciarz z Głębokiego i Altera szwagier. Chcecie konie tak osaczyć, jak las.
— Jak pragnę szabasu doczekać, tak ja wcale nie z Głębokiego, ale z miasteczka. Mam młyn, deptak i końmi handluję.
— A cóż to, moje konie na deptak! — oburzył się Sokolnicki.
— Téj ceny, co ja panu dam, nikt nie da.
— Tak wam się zdaje: zobaczymy! — zajadle mruknął Szymon.
— Cóż? Pokazać mu konie? — spytał go zcicha Sokolnicki.
Ale Szymon już stracił cierpliwość i wybuchnął:
— Psami go wyszczuć z folwarku! On jest z Głębokiego pachciarz, podkupiony, faktor szatański! On wszystko zatarguje, śmieszną cenę da, towar oszkaluje na cały powiat, żeby w końcu za bezcen kupić. Chce pan, zawiozę go do Głębokiego i przywiozę świadectwo, że on tameczny.
— Tam mój brat siedzi na pachcie — bąknął żyd, widząc, że niezręcznie zaczął.
— Tak? Ruszajże, zkąd cię licho przyniosło! Konie nie dla was! Pójdą na jarmark do Łęcznéj, Marsz, i pod drzwiami nie podsłuchywać, pamiętaj!
— Jasny pan dzisiaj nie w humorze. Ja przyjdę drugi raz. Ja rzetelną cenę dam!
Pokornie cofał się żyd i zaraz z ganku rzucił się w bok i zniknął.
— A to gałgany! — sapał Sokolnicki. — Oni naprawdę gotowi przeszkodzić w téj sprzedaży. Co robić, Szymku?
— Dotrzymać, co pan obiecał. Posłać do Łęcznéj.
— A koszt! A ryzyko! Pieniędzy gwałtem potrzebuję. Grosza nie mam!
Szymon się zasępił i umilkł. Na to nie było rady. Wszelkie wysiłki rozbijały się o ten grosz, który Sokołów połykał łatwo, dawał bardzo trudno.
Weszli do stajni i obejrzeli konie. Były to cztery brudne kasztany, dobrane wyśmienicie.
Sokolnicki, jak każdy młody obywatel, konie lubił, hodował i znał się na nich. Stajnia sokołowska, chociaż obecnie zmniejszona, miała dobrą reputacyę, tylko, jak we wszystkiém, tak i tu brak pieniędzy psuł wiele. Konie, dużo warte, szły zwykle w marnéj cenie, gdy potrzeba przycisnęła, i dlatego, jak kruki, zwykle krążyli wkoło tych koni tylko żydzi kupcy.
— Ta czwórka powinna pójść za półtora tysiąca rubli — rzekł Szymon po obejrzeniu.
— Ba! Tutaj! Któżby takiemi końmi jeździł? Ordynat chyba, gdyby nie siedział za granicą.
— Niech pan je weźmie na polowanie do Głębokiego. Niech je ludzie zobaczą.
— Oszalałeś! Konie pasione na jarmark, młode i szalone, brać na polowanie! Zresztą jam nie konkurent, żebym jeździł czwórkami. Wezmę stare, bryczkowe, i basta.
— No, to padam do nóg i wracam do lasu. Poco się pan radzi, kiedy nigdy rady nie usłucha?
Skłonił się i odszedł. Młody człowiek chwilę był urażony i wargi gryzł gniewnie.
Ostatecznie Szymon bywał czasem zanadto śmiały. Kolega, prawda, ale i płatny sługa — o tem zapominał niekiedy.
Dziedzic wargi gryzł i złe myśli przeleciały mu przez głowę. Odchodzącego nie odwołał i daléj ciągnął stajenną inspekcyę.
W téj chwili wszedł ekonom, prawie rządca, dawny sługa, od lat piętnastu wrosły do Sokołowa.
Miał dużą rodzinę, którą kształcił na proletaryuszów po biurach, urzędach, kierując na paniczów. Jakim sposobem wystarczała mu na tę edukacyę niewielka pensya i ordynarya — w to Sokolnicki nie wglądał, a wiedział tylko napewno wszechmożny Alter z Jeziora.
Był w laskach u dziedzica, bo go zawsze chwalił, rozkazy ściśle spełniał, wyglądał zawsze zapracowany i skromnie prześladował próżniaków i złodziejów, a swych podwładnych ostro trzymał.
— Cóż tam, panie Feliksie? — zagadnął Sokolnicki, odzyskując na jego widok dobry humor, bo rządca miał ten spryt, że złych wieści nigdy mu osobiście nie donosił, a wybierał na takiego kruka którego ze swych podwładnych, przeznaczonego na niełaskę i wydalenie.
— Wszystko dobrze, jaśnie panie. Bydełko zdrowe, robota w ruchu, każdy w porządku. Przyszedłem z nowiną, żem dziś na podorywkach widział trzy zające. Leżą jak kamienie. Żeby jasny pan zechciał wyjechać z chartami, byłyby wszystkie trzy u siodła.
— Gdzieś widział? — zapalił się Sokolnicki.
— Na Hrebkaeh, o kilkaset kroków! — wskazał ekonom za bramę w prawo.
— Ano, to skoczmy! Semen, okulbacz mi Watażkę. Antek, ruszaj po charty do psiarni!
Alter, złe interesy, terminy fatalne, szajka — wszystko uleciało z pamięci. Żyłka łowiecka, stara spuścizna innych czasów, zagrała w piersi. Zaruszało się na podwórzu. Chłopak kredensowy, rad okazyi do swawoli, borykał się z trojką ogromnych chartów; stajenny siodłał szalonego Watażkę, który, czując téż łowy, gryzł i wierzgał, byle prędzéj pohulać po polu. Rządca dla ceremonii przyprowadził téż swego deresza i wszyscy podnieceni, śpieszyli, krzyczeli, napędzali, jakby chodziło o pogrom wrogów, a nie o marne trzy szaraki.
Wreszcie ruszyli. Watażka, gdy poczuł jeźdźca na grzbiecie a charty obok, przestał kwiczéć i kąsać. Cały się w sobie skupił, zmalał i niepozorny ruszył za wrota, człapiąc i wypatrując bacznie po szaréj roli zwierzyny.
Sokolnickiego wiatr uderzył w piersi i naniósł mu pełne płuca zapachu czerstwéj ziemi i więdnących liści; przed nim rozesłała się wielka szara równina, obraz trochę dzikiéj swobody i nieskończoności. Krew poczęła w nim grać, a oczy płonąć uciechą.
Ale wtem od gumna nadbiegł i pokornie go zatrzymał człek z ryżą bródką i kosemi oczami, pisarz i magazynier Sokołowa.
— Proszę jaśnie pana, fury przybyły po te dwa wagony żyta. Jasny pan kazał bez siebie nie wyprawiać. Co mam robić?
— Co? — Sokolnicki konia wstrzymał i zawahał się — ano, ładujcie i trochę na mnie zaczekajcie z odprawą. Za godzinę wrócę.
— Więc do południa czekać?
— Tak!
Koń szarpnął, wspiął się; jeździec mu cugle oddał — ruszyli.
Na chwilę uciechę Sokolnickiego struł ten epizod.
— Ukradną, naturalnie: trzebaby wrócić i dopilnować! Przeklęty Szymon... fanaberye... obraził się... to on powinien był mnie wyręczyć. Wykolejony paniczyk... popsułem go! Możeby wrócić? Ale cóż u licha! niech dyabli wszystko biorą, jeśli mi nawet nie wolno będzie godziny wytchnąć. Jednego zaszczuję i wrócę. A Szymon wszystkiemu winien! Muszę go ostrzéj wziąć w ręce!
Zrzuciwszy winę z siebie, poczuł się swobodniejszym. Koń parsknął, a chart Sokół począł się tarzać; był to dobry znak.
Znown młody człowiek myśl i oko utkwił w szaréj roli, która rozciągała się aż het, do skraju horyzontu, i wróżyła mu dobre łowy i upajającą hulankę z wichrem.
Gdy wrócił do domu, trzy zające miał u siodła, ale był już zmierzch i fury dawno odjechały ze zbożem.
Sokolnicki, ledwie zjadł spóźniony obiad, legł spać, zmordowany szaloną jazdą i powietrzem, a zasypiając, był pewien, że na zbożu stracił grubo i że temu nie kto inny był winien, tylko Szymon Łabędzki.





III.

Szymon tymczasem jechał do miasteczka. Miał mil cztery przed sobą i perspektywę noclegu w brudnym zajeździe, przytem drogę błotnistą po groblach, z okrąglaków, przez wiorstowe brody na rzecznych rozlewach lub po kępiastych wygonach.
Pielgrzymki do powiatowéj sprawiedliwości często odprawiał. Znał dobrze te nudne godziny, a że rozmowny był i z natury towarzyski, zwykle po drodze wyszukiwał sobie kolegę wędrówki. Znała go cała okolica i on znał każdego; lubił gawędzić z żydem, z chłopem, z każdym — i dowodził, że z każdéj rozmowy można coś skorzystać; żadną téż nie pogardzał.
Gdy wyjechał ze dworu, czas jakiś sumował nad biedami swego chlebodawcy, strapiony i zajęty jakby własną niedolą. Potém westchnął, a nie znajdując rady i sposobu, zdał się na Opatrzność.
I tak jechał drobnym truchtem, skulony na swym wózku, znosząc z rezygnacyą wicher, który go siekł w oczy, dobierał się do kości. Droga zbiegła nad rzekę i zdaleka ukazał się pierwszy bród. Tu napędził Szymon pieszego szlachcica w kapocie, który widocznie czekał, aby go kto przewiózł przez wodę, ale, poznawszy, kto jedzie, nie zaczepił, ani nawet przywitał. Szymon spojrzał nań, uśmiechnął się i zatrzymał konia.
— Dzień dobry, panie Adamie! Siadajcie, podwiozę was. Zapewne jedna nam droga.
Stary szlachcic zawahał się, spojrzał ponuro i zerknął na drogę pustą, potem na bród głęboki.
— Bez urazy. Jutro przed sądem będziemy sobie do oczu skakali! Dzisiaj — wy tylko stary, ja młody. Siadajcie! Nikt za mną nie jedzie; przemarzniecie, czekając nad wodą.
Stary coś zamruczał, ale na wózek wsiadł i tak ruszyli zgodnie jutrzejsi zajadli przeciwnicy procesu który dubinieccy szlachcice czynszowi wiedli od wieków z Sokołowem.
Szymon nogi starego okrył derką i zagaił rozmowę:
— Wyprzedzili was tamci?
— Aha, końmi ruszyli, a moja klacz z nocy zakulała — mruknął stary. — Na popasie w Czarnym Brzegu ich napędzę! Staniemy jeszcze na czas do sądu.
— A gdzieżby szlachta spóźniła się na proces! — roześmiał się Szymon.
— Każdego krzywda boli, a tembardziéj nas biedaków. Żeby sumienie żyło u panów, inny byłby ład na świecie.
— Sumienie, wedle was, to żeby każdy swoją własność między was rozdzielił, a sam na żebry poszedł. Może-by pan Sokolnicki na to przystał, ale wy-byście chcieli wziąć jego ziemię, a ciężary téj ziemi jemu zostawić. To znowu kwestyę zmienia!
— My chcemy tylko swojéj własności. Od wieków te pólka nam dane.
— Toć was nie rugują, tylko te pólka są zapisane w podatkach, a wy nie chcecie czynszu wnosić; no, i granic nie wolno przecie co roku zmieniać, boć wreszcie i Salomon nie rozsądzi! Toć wam to wyroki jasno dowiodły.
— Wyroki?! Jeszcze i jeden nie był sprawiedliwy.
— Aha, a żeby mieć te summy, co proces kosztuje, możnaby drugi Sokołów kupić. Ale co mamy się spierać? Będzie jutro nowy wyrok. Może na waszą korzyść...
Stary usta zaciął i, nie patrząc na Szymona, rzekł:
— Słyszę, wczorajsza sprawa pójdzie téż na sąd?
— A jakże? I Morscy zakosztują turmy.
— Zle się stało, ale trzeźwemu nie warto było pijanych zaczepiać.
— To téż nie będzie sądu o bitwę, ale o dębinę. Ja ta swojéj skóry po sądach nie włóczę!
Umilkli chwilę; jechali przez bród stępa; woda wezbrana chwilami unosiła wózek. Szymon obojętnie zbijał biczyskiem szare kity oczeretów.
— Siano będzie za bezcen téj zimy! — rzekł.
— Tylko u nas niema już czego karmić tém sianem! — ponuro odparł szlachcic.
— To téż pora wielka procesu zaniechać!
— I co? Iść za fornali do dworu, czy żebrać?
— Służba nie hańba! A czyż przybędzie klejnotowi sławy z takich Makarewiczów, Morskich? Czy honor to te bitwy, gwałty, licytacye, kary, więzienia? Mój Boże! toć zgroza i nieszczęście!
— Niech wszystko spada na pańską głowę! Nędzarzami nas uczynił, zbójami, aresztantami, za co? Za ten szmatek pola, za ten zakos łąki!
— A wy-ż za co? Za kilka rubli czynszu! We dwa dni zarobilibyście sobie całoroczny spokój.
— Nie o kilka rubli idzie, ale o krzywdę!
— Otóż to! A pan tak samo powiada. Nędza ludzka, turbacya o to dobro liche, które każdy zostawi, może jutro. Oto dopiero mozoł nierozumny! Za com ojcom wdzięczny, to za to, że mi tego kłopotu nie zostawili po sobie.
— Pewnie: kto urodził się w obcéj chacie, na cudzéj słomie, ten i pojąć nie potrafi, co to zagonek swój i ta izba, którą ojcowie zbudowali krwawym potem! Toć i jest, dla czego wy wróg taki zażarty!
— To się mylicie. Nie wróg ja, ino mnie ta cudza chata nauczyła, co jest służba!
— Nie służba chyba, ale chamskie poddaństwo! — urągliwie rzucił stary.
Szymon się roześmiał.
— Panie Adamie, nie plwajcie-że na mnie za usługę! Toć to także po chamsku!
Szlachcic się zawstydził, pohamował.
— A bo mnie tak złość rzuca, gdy na was patrzę. Z nieboszczykiem ojcem żyliśmy jak bracia, polowali, ucztowali razem. A wy?
— A ja czyż mogę z wami ucztować? Sami przyznajcie. Czy mogę patrzéć na matkę, co pasierzbom pozwala kraść, co Weronkę zaprzedaje Makarewiczom? Powiedzcie, panie Adamie. Dalibyście swą wnuczkę w to gniazdo?
— Dalibóg nie! — zawołał stary.
— Ot, macie! Chciałbym ja czasem do Dubinek wstąpić, jak znajomy tylko, bez złéj myśli. Alboż mi tam przejść dadzą? Pies! pies! pies! — wszyscy wołają. Gdym ja was spotkał, rad usłużyłem, nie uraziłem słowem jedném! A co mnie spotyka w Dubinkach?
Stary milczał, pokonany. Szymon umiał tak każdego zjednać swym taktem i spokojem.
— To prawda — mruknął Adam. — Oni żadnéj miary i zastanowienia nie mają. W tém racyę macie! Młodzi jeszcze dziksi! O, coraz gorsze pokolenie! Żadnéj polityki i delikatności. Boć to i czasy podłe! Gdzie to się okrzesze, gdzie się czego nauczy, żyjąc w borze i na rzece! Ot i moje wnuki! Wy Hipka posądzacie o złodziejstwo?
— Nie, tylko zwierzyny.
— To co innego. On z tego zysku nie ma. To jego zamiłowanie i opętanie. Żebym wiedział, że on zwierzynę sprzedaje, ubiłbym złodzieja. Ale on próżniak, fuzyjka — to okazya, by z ludźmi nie żyć, nie gadać, nie pracować. Bywają tygodnie, że się w chacie nie pokaże, a jak wróci, to czasem ino cudacznych gniazd, piór, albo jajek przyniesie, i to w skrzynce chowa, a w niedzielę przesusza, okurza i przygląda się temu, jak dziecko. Dalibóg, Antolka — u mnie parobek i gospodarz. Nie dacie wiary, że ona z cepem całą zimę, a latem z kosą, jak chłopiec. Wy nas z tamtemi nie równajcie!
— Radbym, żebyście, panie Adamie, dobry przykład dali i zaniechali procesu.
— A niedoczekanie wasze! Jakibym ja szlachcic był, żebym darował krzywdę! Dajcie pokój, nie zaczepiajcie mnie od wątroby, bo się znowu zapomnę.
— Niech i tak będzie. Jednakże nie honor to i ja-bym na waszém miejscu zakazał Hipkowi kompanii z Makarewiczami.
— Nijakiéj on nie ma z nikim kompanii. Jego nikt nie cierpi, a on nikogo!
Szymon głową pokręcił, ale nie obstawał przy swojém. Wyjechali znowu na wygon i ujrzeli przed sobą wiatrak i karczemkę, przylepioną do stromego brzegu rzeki.
— Ot i Czarny Brzeg, i pełno furmanek. To wasi.
— A nasi. Dziękuję wam za usługę i już zlezę, a to mnie ukamienują, gdy na waszym wózku zobaczą! — rzekł stary.
— Do zobaczenia jutro! — uśmiechnął się Szymon.
Wnet minął karczmę, pełną podpiłéj szlachty, i ruszył daléj, łamiąc głowę, zkąd dostać te tysiące potrzebne dla Sokolnickiego, gdy znowu napędził dwóch chłopów, idących spiesznie, odzianych kuso, z łubianą kobiałką przez plecy i z dwiema parami chodaków zapasowych u pasa.
Spojrzeli na siebie i nagle chłopi stanęli, a radosny uśmiech rozchylił ich usta.
— Ach, to panicz, chwała Bogu! A my tak się zlękli, myśleli, że to tamci już dopędzają.
— Kto tamci? Arechta? — spytał Szymon.
— A szlachta dubiniecka. Napadli nas w karczmie, gdzieśmy obiad jedli, i chcieli pieniądze odebrać.
— Jakie pieniądze?
— Akcyzne z Sokołowa; odnoszę do powiatu. Bóg mnie natchnął, żem chłopca z sobą wziął dla bezpieczeństwa: a toby zarznęli! My teraz od pana i krokiem nie ruszymy, bo jak tam lepiéj głowy zaleją, to ani chybi w łozach będzie kryminał.
— No, to siadajcie. Mnie nie zaczepią!
— Oj, jak oni tam na pana pomstują! Gorzéj niż na samego pana ze dworu. A ma pan jaką broń przy sobie?
— Mam — odparł Szymon i batem machnął.
— Oj, ryzykant z pana, ryzykant! Żeby ja takich wrogów miał, tobym się bał z chaty do chlewa wyjść. Toć gadają, że do pana strzelali na rzece wczoraj. Makar Wilk ze strachu febry dostał — gadają.
— Ja zabiegał rano do Wilków! — wtrącił chłopak. — Makar pod kożuchem leży, a Ihnat przysięga, że Makarewicza Rudego poznał.
— To bajki. Mało kto strzela na rzece.
— Toć i Wilczyca to gadała i swarzyła Ihnata. Druhów pan tam ma u nich w chacie! Stara mało kogo pochwali, a pana tak szanuje, że nawet-by swą skrzynię pieniędzy oddała.
— A duża to skrzynia? — pół żartem spytał Szymon.
— O, ja-bym nie udźwignął, żeby mi podarowała. Słyszę, majątek chce kupić i po jednemu synów osadzić, bo gdy ona umrze, swary tam cały dostatek pochłoną. Ot sokół baba!
Zadumał się Szymon, ale wnet druga troska na myśl mu przyszła, więc zagadnął:
— Nie wiesz ty, Arechta, czemu omelniccy chłopi nie chcą zgodzić się o tę niwę? Co oni tam na niéj srebrne ruble kopią, że im tak droga?
Chłop się uśmiechnął chytrze i głową pokręcił:
— Durne chłopy! Ja-bym się zgodził i pana nogi pocałował. Toć te nadrzeczne łąki, co im w zamian daje, to istne mięso i miód.
— Ale i wódką jeszcze zakropią zgodę.
Arechta splunął przez zęby. Snadź posyłki gorzelane zaznajomiły go dobrze z tym specyałem. Markotno mu się zrobiło i westchnął:
— Do zgody brakuje dwóch rzeczy: pieniędzy i sekretu.
— Niby co?
— Ano trzeba smarować wóz, by nie skrzypiał, i sekretnie to uczynić, by gromada nie dowąchała się. Omelnicka gromada ma wiele psów, co szczekają i rozpędzają. Niech pan najmie pastucha: a zapędzi, gdzie trzeba.
— Ty wiesz, ktoby pastuchem dobrym był?
— A Mikitka Czarnonos.
— Ten gałgan, co ich najgorzéj buntuje? Ja go do ostrogu zapakuję lada dzień!
— Oj, paniczu, to źle będzie. Łatwo go zapakować, ale dla was szkoda. Kupcie go lepiéj dla siebie. Ja myślę, że on-by nawet niedrogi był, bo go żydzi okropnie duszą. Alter nim orze, jak chce, bo mu pieniędzy dał i mocne dokumenty wziął. Mówią, że oni na spółkę gminną kasę obrali, i że te pieniądze Alter wziął, a jak się odkryje, to Mikitka przepadł.
— Aha, ja go dzisiaj kupię, a jutro Alter odkupi, i tyle będzie mojego.
— I na to sposób jest. Niech mu pan pieniądze da przez Ułasa znachora, i Ułas od niego przysięgę przyjmie. To będzie tak pewne, że i papieru nie trzeba.
— Ułas, ten stary, co pasiekę ma na zachodzie?
— Ten — odparł chłop uroczyście.
— Zkąd ty to wszystko wiesz, Arechta?
— Ja-ż mam swojaków w Omelnéj; żona moja ztamtąd. A Mikitka żonaty z jéj siostrą. My szwagrowie, ino on bogaty, ja biedny!
— Ino on łotr, a ty poczciwy! — poprawił Szymon.
— Ale! Ja poczciwy, to mnie każdy za durnia ma; a on łotr, to się każdy boi i słucha!
— Zkądże on doszedł do rozumu i pieniędzy?
— Służył na Kaukazie u generała, i ten umarł. Nikogo nie miał z rodziny, więc się Mikitka obłowił, ile mógł unieść złota i srebra, i sprzętów, i pięknéj odzieży. Jak wrócił do Omełnej, zaczął handlować, kręcić, z żydami się zadawać, a że piśmienny, więc się nauczył prośby sądowe pisać: a że bogaty, więc cała wieś jak w słońce w niego wierzyła. Tak i na wójta wyszedł; ino na żydów to mu rozumu nie starczyło! Zaplątał się, i jak go kto teraz za uszy nie utrzyma, to upadnie.
— I myślisz, że namówiłby chłopów na nasze warunki?
— On ich nawet na pańszczyznę namówi.
— A Ułasa czemu on się boi?
— Nie bał się on go, i kpinki stroił. Do czasu!
Tu chłop umilkł, i miał minę tajemniczą. Czekał, by go natarczywiéj pytano.
— Oho, w Ułasa ja sam wierzę! Febrę mi zamówił zeszłéj jesieni! — rzekł z przekonaniem Szymon.
— To wiadomo. Niema dobrego, co on nie zna, ale niema i złego, coby on w swéj mocy nie miał. Z Mikitką było tak: Kupił on raz klacz u sąsiada, zadatek dał, klacz zabrał, a resztę, powiada, zapłacę po jarmarku. Potem się wyparł: nie, i nie, i nie! Powiada sąsiad, Michałko Syruć: chodźmy do Ułasa. Przysięgnę ja, przysięgniesz ty! Mikitka w złość, a potem w śmiech — chodźmy! Przyszli; stary ich wysłuchał, potem przyniósł woreczek kości i woła wpierw do przysięgi Michałka. Przysiągł ten za starym, zaklął się na głowę swoją, i na węgły chaty, i na dobytek. Potem woła stary Mikitka: Gotóweś przysięgać jak on? Ten się śmieje. — Gotówem na głowy dzieci, jeśli chcesz. A Ułas pomyślał i mówi: Troje ich masz — szkoda mi ich, i za ciężko ci będzie. Przysięgnij na najstarszego Borysa. I Mikitka przysiągł.
— No i cóż? — spytał Szymon.
— Alboż pan nie słyszał, że Borysa grom ubił, zanim Mikita, do domu powrócił.
Spojrzeli na siebie i chwilę milczeli.
— I oddał pieniądze sąsiadowi?
— Nie, jeszcze mu mało było. Jeszcze miał drugiego syna, Romana.
— Jakto? I ten umarł?
— Ale jak to świeczkę zgasić. W kilka godzin... wił się jak robak i sczerniał.
— Za cóż ten znowu? — przerażony mimowoli zawołał Szymon.
— Ano, za wdowią krzywdę znowu! Była Semenicha, po bracie Mikitki wdowa, z pięciorgiem dzieci drobnych. On, umierając, oddał mu nad tem opiekę, a Mikitka sobie zagarnął. Chodziła nieboga po ratunek do Ułasa. stary po trzykroć do Mikitki przychodził, sam na kolanach go prosił, by nie krzywdził, a wreszcie, gdy go ten z chaty wygnał, we wrotach stanął i powiada: Hej, gospodarzu, a dla kogoż te dostatki i pola, kiedy u ciebie synów już niema? Len siej dla dziewczyny na wyprawę, boć jedną już tylko masz! I tak się stało. Ma Mikitka jedną już tylko córkę, ale Ułasa nauczył się szanować i słuchać.
— Okropność! — mruknął Szymon, zapominając o chłopach z Omelnej, o sprawie serwitutowéj, o wszystkiém wobec grozy takiej moralności.
I chłop się zadumał, i tak jechali, kołując wśród wód, piasków, szczelinami wśród sążniowych łóz, czasami po nad samym nurtem.
— Zapiła się szlachta! — rzekł chłop, spoglądając po za siebie, a potem na niebo. — Będzie rychło wieczór. Czy pan zanocuje po drodze?
— A gdzieżby?
— A u panienki w Horodyszczu?
— Albo to warto? tak niedaleko miasta... Mam jeszcze z wieczora interes tam!
— O, ja wstąpię do panienki! — uśmiechnął się chłop.
— Po co?
— Ja zawsze wstępuję. Z pieniędzmi nocować w mieście niemiło. Sen nie bierze, a pić w szynku straszno, by miary nie przebrać. No, i chłopaka jéj prowadzę chorego.
— A ona pomoże tyle, co Ułas...
— Oj, równie pomocna. Szczególnie na rany i febrę! A tak ładnie z człowiekiem pogada! Wie panicz co: żeby nasz pan ją za żonę wziął, toby ja ze dworu w Sokołowie nie wyłaził.
— A strachów w Horodyszczu się nie boisz?
— Kiedy to ino po pałacu chodzi i do kaplicy przez ulicę modrzewiową, a ja-by tam nie poszedł, żeby mi i Horodyszcze darowali. Ja w stajni nocuję, wieczerzę dostanę, chłopca pokażę, może jaki sprawunek do miasta mi dadzą, i skoro świt ruszę. Dziękuję paniczowi za pomoc, w tę sośninę skręcimy, na prostki, i za pół godziny staniemy na miejscu.
— No, ja o Mikitce pomyślę, a ty, jeśli chcesz co zarobić, to się dokumentniéj rozpytaj i z językiem do mnie na leśniczówkę wstąp.
— Dobrze, panie! Byleby drew dostał, to postojów i języka żałować nie będę.
— A Ułas zimuje na pasiece?
— On tam opodal ziemiankę ma. Do Ułasa to najlepiéj drogę zna pana gospodyni, Motra. Toć jego swojaczka i powiadają, że on jéj swą mądrość zostawi. Chadza ona często do niego.
— A to mi nowina! Motra mi nigdy o tém nie wspominała. Wprawdzie ta niewiele mową grzeszy! No, ostańcie zdrowi, Arechta!
Znowu Szymon sam na wózku został, na zegarek spojrzał i konia napędził. Rad był ze swych pasażerów. Że pijana szlachta nie goniła go i nie poturbowała, to zawdzięczał staremu Adamowi, a Arechta powiedział mu wiele użytecznych tajemnic chłopskiego życia.
Dla człowieka, który z tym żywiołem wciąż musiał walczyć, były to cenne informacye.
Zmierzch wczesny już zapadł; jeszcze dostrzegł Szymon opodal od drogi dwór stary w świerkowéj girlandzie: było to Horodyszcze; potem ciemność zaległa zupełna i tylko koń znanéj drogi się pilnował, bo ni śladu dostrzedz nie można było. Szymon puścił wodze fantazyi.
Gdy tu przybył z całą energią i zapałem młodości, myślał, jak każdy, że z posad ziemię poruszy. Postawił sobie za cel uszlachetnienie warstwy służącéj, z któréj sam pochodził, i porozumienie zgodne dworu ze wsią. Po kilku latach upartéj pracy w tym kierunku, popartéj wykształceniem i codziennym własnym przykładem, został wrogiem szlachty zaściankowéj i oficjalistów, katem dla szkodników chłopów. Chciał być wodzem tłumów: znalazł się celem nienawiści, złości i zemsty.
Wtedy ideał swój, jak klejnot, schował w głąb serca i oddał się duszą i ciałem — dworowi.
Był już pewny, że nikogo za sobą nie pociągnie, postanowił sam wszakże wytrwać do końca.
Ale lubił niekiedy marzyć, jakby to dobrze było, żeby życie okolicy i ludzi nie było stanem wyjątkowym, błędném kołem bez wyjścia, krzywdą i grabieżą. Lubił marzyć czasy bez sądów i procesów, spokojne granice, określoną własność, poszanowanie prawa, spełnianie obowiązków przez służbę, — cywilizacyę chłopów.
W tém marzeniu nabierał otuchy, widział dla swéj pracy szerszy widnokrąg, ideę wielką, i to mu dodawało jakby wyższości.
Człowiek, który widzi siebie, nie jedną cegłą tylko, ale cząstką wielkiego budynku, nabiera wartości i szacunku dla samego siebie.
Dlatego Szymon krzepił się tem i w pracy rąk nie opuszczał. Było to, jakby klejnot swój wydobył, obejrzał i o byt się nie bał, boć ubogim nie był, skoro taką złocistość miał w zapasie na czarną godzinę zwątpienia i męki!
Po takich oględzinach swojego skarbu głowę nosił jeszcze wyżéj, a w oczach miał blask pewności i zadowolenia.
W myślach swoich rozbujałych utworzył raj z ziemi, gdy błysnęły czerwone światła w mgle i konik sam stanął przed promem naprzeciw miasteczka.
Szymon do rzeczywistości wrócił i, z ruchliwością sobie właściwą, jął natychmiast myśleć, gdzie-by znalazł tańszy nocleg i stajnię.
I wnet strzelił mu dziwaczny projekt, aż się sam do siebie zaśmiał.
— Coby to było, żebym się wprosił do pańskiego stryja! Tobym cudu dokazał! Dalibóg, spóbuję, cóż, przecie mnie nie obije!
Uradowany z konceptu, jął wołać na przewoźnika i sam mu pomagał ciągnąć za linę.
Żydek to był dobrze znajomy.
— A gdzie pan myśli nocować? „Hotele” pełne.
— Czemuż to?
— Jutro pogrzeb pana z Gałęzowa. Wszystko państwo się zjechało, nawet z dalekich stron.
— A, umarł! Jeszcze nie stary i tak nagle. Ano, to zanocuję u starego marszałka.
— Co? — i żyd przestał linę ciągnąć.
— U stryja mego pana. Co się tak dziwisz?
— To czemu pan lepiéj nie zanocuje u mnie na promie albo w bożnicy? Prędzéj pana z koniem i wozem wpuszczą do bożnicy, jak tam. Pan sobie żartuje, a ja naprawdę poradzę. Mam szwagra, co deptak ma. On pana przyjmie.
— Dziękuję ci, ale wolę u pana marszałka.
— Uj, co pana żarty się trzymają! Czy ja waryat, że mi pan to wmawia?
— Cóż ty znasz go tak dobrze? Bywasz tam?
— Ja? Tam nawet nie chodzą żydówki, co starzyzną handlują, tam nawet koty po myszy nie chodzą, bo myszy z głodu pozdychały!
— No, a ja péjdę! Mam kobiałkę z jedzeniem z domu; głodu się nie boję.
— Nu, jak komu życie niemiłe, to ja na to nie doktor! — rzekł żyd, widocznie obrażony, że z niego żartują.
Wziął trojaka za przewóz i więcéj z Szymonem nie mówił.
Ten wyjechał z promu wprost na brudną, błotnistą ulicę, coraz bardziéj ubawiony swoim projektem gościny u starego Harpagona, sławnego na całą okolicę ze skąpstwa, dziwactwa i nienawiści dla ludzi.
Przed laty on był dziedzicem Sokołowa i marszałkiem. Bezżenny i ułomny, ustąpił wreszcie majątku młodszemu bratu, którego wyzyskał, skrzywdził i, co za tem idzie, znienawidził.
Dla spłacenia go Sokołów odłużono nad możność; zamieszkał w miasteczku, w wielkim dworze, który niegdyś przodkowie wznieśli na zjazdy wyborcze i urzędowania. Do dworu należały rozległe place, ogrody, domostwa gospodarcze kuchnie, stajnie, cała dzielnica miejska.
Tam się ulokował stary sknera i żył, jak pająk, w ciemności i opuszczeniu.
Całe legendy opowiadano o nim, chociaż go nikt nie widywał.
Dworek marszałka znał każdy, więc i Szymon.
Od ulicy była posesya oddzielona murem i furtą, zawsze zamkniętą. Żeby się tam dostać, trzeba było długo stukać, zwykle bez skutku.
Mało kto wiedział, co było za murem.
Ale od tyłów posesya graniczyła z opuszczonym cmentarzem żydowskim i tam parkan był wywalony. Wypatrzył to kiedyś Szymon i teraz postanowił skorzystać.
Noc była ciemna i mglista, latarnie nie paliły się w okolicach domu pana marszałka; można było śmiało popełnić zamach na spokój nieboszczyków.
Szymon furtę cmentarza otworzył i wjechał do środka. Konia za uzdę prowadząc, wyminął grobowe kamienie i drzewa, które pokrywały cały plac, wynalazł wyłom w parkanie i znalazł się szczęśliwie w posiadłości marszałka, na jakichś zagonach, które, sądząc z pozostałości letnich, musiały przeważnie produkować chwasty. Wkoło też, jak widma, wystąpiły ruiny różnych budynków, z których jedne były zagadką, ku czemu służyły, inne nawpół leżały, jeszcze inne świeciły żebrami dachów.
Szymon do najmniej rozwalonego konia wprowadził, dał mu na wózku obroku i derką go okrył; potem wziął z sobą kobiałkę z zapasami żywności i ruszył daléj, potykając się na rumowiskach.
Nareszcie gdzieś w głębi, w długim murowanym budynku, błysnęło słabe światełko w jednem oknie. Tam się Szymon skierował. Mijając dom, dostrzegł jedno okno otwarte i jakiś szmer metalu wewnątrz usłyszał.
— No, tu leże zimowe odyńca! — mruknął.
Trafił na ganek, wsparty na dwóch murowanych słupach; znalazł drzwi wpół otwarte: wszedł do zupełnéj ciemności.
Zapalił tedy zapałkę i obejrzał się. Był w długiéj sklepionéj sieni, zkąd rozchodziło się troje drzwi.
Wybrał jedne, najbliższe oświetlonego okna, i bez pukania pocisnął klamkę i wszedł.
Znalazł się w izbie mrocznéj, wielkiéj, którą słabo rozjaśniał skąpy ogień na olbrzymim kominie. Pełno było gratów, połamanych sprzętów, śmiecia, festonów z pajęczyny.
Przed kominem, na obszarpanym fotelu, siedział człowiek łysy, garbaty, w zajęczem futerku, i kijem zgarniał węgle na garstkę kartofli.
Pod ręką miał stolik, na którym leżał kawałek chleba, nóż srebrny i szczypta soli.
Szymon widział jego profil drapieżnego ptaka, chude ręce, do szponów podobne, i sekundę czekał, aż się starzec na niego obejrzy.
Ale ten daléj kijem węgle zgarniał i widocznie wziął go za kogoś innego, bo po chwili ostrym głosem spytał:
— No i cóż, wodę przyniosłeś?
— Przyniosę, byle-bym dzbanek dostał! — odparł Szymon spokojnie.
Stary drgnął i obejrzał się.
— Kto to? Czego? Gdzie Narcyz? Pójdziesz precz!
Porwał za kij i z żywością młodą ruszył na odparcie napaści.
Szymon ani drgnął. Co prawda, dla jego olbrzymiej siły i wzrostu ten stary kaleka był śmiesznym przeciwnikiem.
— Po co się pan alteruje? Nie jestem zbój, ani o nic nie proszę, co kosztuje pieniądze. W dalekiéj jestem drodze, i zbłądziłem. Noc taka czarna. Posiedzę tu w kącie i pójdę. Przecie w téj izbie nie ciasno.
— Péjdziesz precz! czy mam cię drzwi wyrzucić? Co to? Karczma! Jak śmiesz tu przychodzić! Narcyz, Narcyz! — począł wołać stary w bezsilnéj złości, tupiąc nogami i wygrażając kijem.
— Nie pójdę, bo noc czarna, błoto bezdenne, jam zmoczony do cna, i nic złego panu uczynić nie chcę. Wstąpiłem przypadkiem, a jeśli pan każe, za nocleg zapłacę.
— Wynoś się, bo jak mój lokaj wróci, każę policyi zawołać! — pienił się ze złości stary.
— To może pański lokaj tam na końcu domu okno otworzył i kradnie. Słyszałem, przechodząc, szelest, jakby żelaza, czy miedzi.
— Gdzie? Co słyszałeś? Pokaż, gdzie?
Stary kij rzucił, jął w kieszeniach futerka szukać kluczy. Wobec téj nowéj grozy, zapomniał o wtargnięciu obcego.
— Chce pan złodzieja schwytać, to ja pomogę. Proszę wejść do tych izb, a ja pójdę pod okno. Zrobimy obławę.
— Idź! idź! A jeśli będzie napad na mnie, staniesz za świadka? Co?
— Stanę, ale i złodziéj, z moich rąk gdy wyjdzie, dziesiątemu zakaże! Niechże pan zaczeka minutę, aż ja pod oknem będę: wtedy proszę ptaszka na mnie napędzać!
Stary głową kiwnął, i gdy Szymon cichaczem na podwórze się wyślizgnął, zapalił latarkę, wziął pęk kluczy i, jak uosobienie skąpstwa, ruszył przez sień do swych składów. Klucz zgrzytnął, Szymon do ściany się przytulił. Złodziej nic nie słyszał, wciąż brząkał i suwał coś po podłodze.
Ta cała połowa domostwa była pod sufit zawalona najróżnorodniejszem rupieciem. Były meble, niegdyś bardzo cenne, były dywany, bronzy, obrazy, szkła, porcelany, stosy żelaza, mosiądzu, miedzi, ubrania, firanek, starych ksiąg, — wszystkiego, co się wiekami zbiera po szlacheckich dostatnich domach, wszystko, co stary złupił z Sokołowa.
W tych stosach była szpara do przejścia. Garbus stąpał jak widmo, w filcowych butach, latarkę osłaniając połą futerka, a ściskając w ręce olbrzymi pęk kluczów.
Myślał z rozkoszą, jak niemi uczęstuje złodzieja po głowie, gdy, na nieszczęście, zawadził o stos bronzowych kandelabrów, które osunęły się z przeraźliwym szczękiem.
To spłoszyło złodzieja. Skoczył na okno i już się zsuwał na ziemię, gdy go Szymon uchwycił za nogi, obalił i, za piersi trzymając, jął wołać:
— Już go mam! Niech pan poświeci!
Przez okno wychylił się garbus, blady ze wściekłości, wygramolił się na futrynę i jak kot wpadł na leżącego, okładając go bez miłosierdzia pękiem kluczy. Szymon ledwie się uchylił, aby poczęstunku uniknąć. Złodziej leżał bez ruchu; dopiero pod razami zaczął jęczeć i byłby niechybnie ducha wyzionął, gdyby Szymon kluczy nie odebrał.
— Bój się pan kryminału, jeśli nie Boga! — zawołał. — Człowiek ledwie dyszy, krew cieknie! Kto to? Zna go pan?
— Jakże nie znam! To ten potwór, ten hultaj, którego żywię i odziewam, który powinien przez samą wdzięczność być moim psem! Zabiję go, zabiję!
Zasapany, zziajany, rzucił się na swoją ofiarę, by ją rękami szarpać i drapać, ale Szymon zasłonił go sobą.
— Daj pan pokój! Ma dosyć! To stary, słaby człowiek. Zemdlał, wody-by trzeba!
— Idź, wrzuć go w kanał! Noc ciemna, nikt nie zobaczy i nikt się o niego nie upomni. A łotr, a hultaj, a wyrodek! Wygrzałem u serca tę żmiję!
Szymon przyjrzał się winowajcy.
Był to człowiek stary, wychudły, o twarzy żółtéj i bez zarostu, bardzo brzydkiéj i bardzo nieprzyjemnego wyrazu. Odzież miał całą z łat i łachmanów, nogi obute w stare, kobiece trzewiki. Był tak wstrętny, że Szymon, instynktowną odrazą zdjęty, puścił go z rąk i o krok ustąpił, jakby płazu się dotknął.
Ten widocznie słabość udawał, bo ledwie się uczuł wolnym, zerwał się i jak zwierz uciekł.
— Trzymaj, łapaj! — krzyczał garbus.
— Po co? — zagadnął Szymon. — Do sądu go oddać, koszt i żadna wygrana! Niech idzie na złamanie karku! Pozbył się pan złodzieja, to i dobrze.
— Moje ubranie miał na sobie. Trzewiki mu niedawno dałem. To rozbój. Jesteś ciemięga!
— Niechby pan obejrzał, co on ukradł — przerwał Szymon.
— Prawda! I to okno trzeba umocować. Chodź no, pomóż!
— I owszem, ale noclegu pan mi nie odmówi?
— Dobrze! tylko ja już po kolacyi, więc się nie spodziewaj wiktu.
Poszli obejrzeć szkodę. Narcyz zaledwie był sobie zdobycz przygotował, to jest wydobył ze stosu miedzi kilka rondli i kociołek. Czy poprzedni czego nie wyniósł, tego nawet stary sknera nie mógł twierdzić napewno, bo żadna pamięć nie mogłaby objąć liczby tych gratów.
Umocował Szymon okno i przeszli do owéj izby mieszkalnéj, gdy tymczasem ogień wygasł i było zimno.
Stary chwile medytował, co mniéj kosztuje: świeca w latarni, czy spróchniałe drzewo z budynków, którego zapas leżał u progu; wreszcie, westchnąwszy, pozwolił Szymonowi ogień rozniecić. Rozjaśniły się tedy kąty, sknera wydobył z popiołu kartofle, Szymon ze swéj kobiałki — chleb, wędlinę i wódkę i, nic nie mówiąc, jedli naprzeciw siebie.
Po chwili stary zerknął raz i drugi na kobiałkę, przełknął ślinę i wreszcie rzekł:
— Wiejska szynka! Dawno nie jadłem. W mieście nie umieją przyrządzać. Dobrze się snadź miewasz, kiedy tak na żołądek nic nie żałujesz.
— Pracuję ciężko, zarabiam uczciwie. Mogę jeść ze spokojnem sumieniem. Może pan pozwoli sobie służyć?
— Kawałeczek, skosztować. W moim wieku nie zdrowo dużo jeść wieczorem.
Pomimo to odkroił sobie połowę zapasu i zaczął chciwie pożerać.
Czuł się też w obowiązku uprzejmości.
— A ty zkąd jesteś? — zagadnął.
— Z Sokołowa. Łabędzki.
— A tak! Z mojego majątku, który mi wydarto! Cóż tam? Ruina, słyszę?
— Uchowaj Boże! Czasy ciężkie, interesów dużo, ale pan Seweryn majątku nie straci.
— Chcę wierzyć, ale to trudno. Oni wszyscy muszą ginąć, bo nie umieją rachować. Długi są! A jakiż procent płaci panicz?
— Nie więcéj ośmiu.
— A ziemia może płacić trzy: ładny rachunek! Szaleństwo popełnia ten, kto obywatelowi pieniędzy pożycza.
— To téż dobrodziejem byłby ten, coby pożyczył na trzy.
— Nie dobrodziejem, ale głupcem, i takich niema!
— Wszystko niepewne na tym świecie. Ma ziemia swoje klęski, mają kapitały niebezpieczeństwa. Niedawno w Rudni zarżnięto żyda kapitalistę.
Szymon rzucił to od niechcenia, udając, że nie widzi wzroku sknery, który niespokojny wpił się w jego twarz. Opamiętał się jednak i rzekł obojętnie:
— To też najszczęśliwszy taki, jak ja. Żyję z dnia na dzień, fantując te graty, które mi zostały za cały majątek.
— Jednakże i pan nie jest wolny od napaści! Ten człowiek nie wróci. Trzeba panu o uczciwego sługę się postarać.
— Znajdzie się! — dodał wymijająco stary.
Podczas téj rozmowy sprzątnął bardzo zgrabnie resztę szynki do szuflady w stole i znowu z zawiścią patrzał na zapasy Szymona.
Ten jednak zaprosin nie powtórzył: więc stary na fotelu się skurczył, ręce schował w rękawy i zdawał się usypiać.
Szymon zaspokoił głód, kobiałkę zamknął i wyniósł się w kąt pokoju, gdzie na staréj kanapie obrał sobie na noc posłanie.
Węgle popielały w kominie i przy gasnących tych blaskach widział jeszcze sępi profil skąpca i widział go daléj we śnie, tylko już nie samego. Widział, jak we drzwiach stanął ohydny Narcyz, do pająka podobny, i czołgał się w ciemności ku bezbronnemu kalece. Potém usłyszał jakiś ruch, głuche uderzenie i ujrzał starca na ziemi w kałuży krwi.
Krzyknął okropnie we śnie i obudził się.
W izbie było zupełnie ciemno. Walcząc z widzeniem mordu, Szymon zapalił zapałkę.
Na fotelu nie było starca, nie było téż latarni i pęku kluczów. Widocznie wyszedł do swych skarbów.
Łabędzki, wystraszony tém wszystkiem, począł złorzeczyć sam sobie za koncept noclegu w téj okropnéj jaskini i postanowił wynieść się bez pożegnania.
Miał w téj chwili przeczucie, a raczéj przeświadczenie, że tu będzie mord, krew, że on w to zamieszany będzie fatalnie.
Ogarnęła go panika. Zabrał swoje manatki, znalazł po omacku drzwi i wyszedł.
Długą chwilę oryentował się w ciemności, wreszcie ruszył w stronę rozwalonéj stajni. Rozmiękła ziemia tłumiła odgłos jego kroków; nagle stanął.
W jednem ze zrujnowanych domostw zobaczył światło, ale tak nizko, że widocznie był tam jakiś otwór do piwnic. W pierwszéj chwili chciał tylko zmykać, ale po namyśle położył się na ziemi i zajrzał w głąb przez szczelinę murowaną, obrosłą chwastami. Nikogo nie zobaczył, tylko posłyszał brzęk kluczów i domyślił się, że była to jedna z kryjówek marszałka.
Tedy interesy Sokołowa natchnęły go inną myślą. Widocznie sknera, wystraszony wypadkiem i ucieczką Narcyza, skarby swoje przenosił w nową skrytkę, złodziejowi nieznaną. Gdy za powrotem nie zastanie Szymona w izbie, będzie go podejrzewał o szpiegostwo i skarb znowu w inne miejsce ukryje. Należało go nie trwożyć. Wrócił tedy cichaczem na swe posłanie i udawał sen, który go zupełnie opuścił.
Doczekał się powrotu gospodarza i wtedy dopiero udał przebudzenie i podziw.
Stary był na to przygotowany, bo niósł gliniany dzban z wodą, i zaraz objaśnił swą wędrówkę.
— Ten gałgan porzucił to u studni. Jutro-by ktoś ukradł — i pić mi się chciało. No, no, lekki masz sen, jak na młodego. Ja-bo prawie nie sypiam. Za dużo jadłem z wieczora.
— A mnie się śniła okropność, że Narcyz pana zamordował. Czemu pan drzwi nie rygluje?
— A jakże! zasuwy bezpieczne. Zresztą goły rozboju się nie boi — odparł stary, ale ręce mu drżały, bo płomień latarni się chybotał. Zgasił ją, i zapewne w fotelu do snu się ulokował, bo Szymon najmniejszego szmeru więcéj nie usłyszał.
On bezsennie przeleżał do rana. Myślał z goryczą o tych pieniądzach, których kult upadla i których brak demoralizuje najszlachetniejszych, których pogardy naucza najwyższy ideał, a bez których najszczytniejsze dzieła ducha i myśli obyć się nie mogą.
I złorzeczył im, i pożądał ich na ratunek przyjaciela, i brzydził się tym starcem bezdusznym, i pragnął go sobie zjednać, i wreszcie, w téj gmatwaninie myśli, sam sobie wydał się wstrętnym.
Świt zaledwie rozjaśnił okno, gdy się zerwał.
Marszałek drzemał, skulony na fotelu, ohydny w swéj szpetocie i brudach. Szymon nie mógł na niego patrzeć, chciał się wymknąć niepostrzeżenie, gdy skrzeczący głos starego zatrzymał go.
— Cóż? Zrobiłeś przezemnie dobry interes?
— Ja? A to w jaki sposób?
— A no, przenocowałeś darmo. Kosztowałoby cię to najmniéj rubla w zajeździe. Dostałeś pieniądze na koszty, oszczędziłeś, to ci się chwali. Teraz mi za to urąbiesz drew i nastawisz samowar.
Szymon, oburzony, chciał wybuchnąć, ale po sekundzie namysłu poprzestał na pogardliwym ruchu ramion.
— A gdzież znajdę drwa? — spytał.
— Ze starego parkanu, tylko ćwieki wyjmuj i przynieś mi tutaj. Samowar znajdziesz w sionce. Herbaty nie pijam, tylko gorzkie ziółka, bardzo na żołądek skuteczne. Jeśli masz herbatę, możesz z mego samowara skorzystać. Bez śniadania nie odchodź, bo chłodno.
Szymona nareszcie śmiech ogarnął. Ta nagła uprzejmość stosowała się do zapasów w jego kobiałce. Gdy ją otworzył, stary już bez wezwania zaczął używać, stał się też rozmowniejszym.
— Cóż cię sprowadza do miasteczka?
— Sprawy sądowe ze szlachtą z Dubinek.
— Aha, stara historya! Ja się nigdy nie prawowałem, ani wierzyłem w loteryę.
— To téż to pana rządy w Sokołowie nagromadziły tyle tych spraw. Nikt nie pilnował całości granic, ani lasów. To pan wychował ten legion złodziejów i rabusiów!
— Mój drogi, ja pilnowałem dochodu, i miałem za zasadę brać z majątku, a nie dawać, bo to potwór, co oddawać nie zwykł. Teraz inne teorye. Wkłady, wkłady, kontrole, dozór! No, no, rezultat pokaże, czyj system był lepszy.
— Gdybyśmy teraz postępowali według pana recepty, tobyśmy powinni chyba iść grabić na gościńcu, bo po pana gospodarce w Sokołowie nie było już co brać.
— To kłamstwo! Zostawiłem wam kopalnię złota, a żeście głupcy i utopiści, to nie moja wina. Zresztą, jeśli jest tak źle, pocóż trzymacie taki majątek: sprzedajcie!
— Nie sprzedaje się tego, co się kocha! — ostro odparł Szymon.
— Otóż i wasza logika! Nie żądajcie téż od miłości procentów. Niechże wam wystarczy ideał. Kochajcież złodziejów, rabusiów, podatki, nieurodzaje, klęski, boć to wszystko akcesorya kochanego Sokołowa. A ja wam powiadam, że póki będziecie kochali ziemię, póty nie potraficie z niéj korzystać.
— A pan nie kocha swych pieniędzy?
— Kocham, gdy mi procentują; nienawidziłbym, gdyby odemnie potrzebowały nakładów! Zresztą, jakie tam te moje pieniądze! Parę tysięcy uciułanych ciężko na czarną godzinę. A ty co robisz ze swą pensyą? Dużo masz?
— Cześć wydaję, część wypożyczam.
— Gdzie? Ja-bym miał dla ciebie pewną lokatę.
— Dziękuję panu, ale takiego procentu, jaki tam dostaję, nikt mi nie da.
— Ile-ż? He?
— E, pan się na takich rachunkach nie zna! — roześmiał się Szymon.
Wstał i pożegnał starego, bo dzień się uczynił, a do sądu miał kęs drogi po błotnistych zaułkach. Chciał téż przed wywołaniem spraw pomówić z Borysowiczem, prawnikiem sokołowskim.
Marszalek, na dowód swych wielkich łask, dał mu olbrzymi klucz od furty w murze ulicznym: więc nie potrzebował przechodzić przez żydowski cmentarz; zostawił téż w ruderze konia i wózek i wydostał się na ulicę.
W chwili, gdy furta zamykała się za nim, stanęła przed nią bryczka, wypleciona łozą, zaprzężona w parę chudych koni.
Spojrzał i kilka kroków postąpił, podając rękę do wysiadania kobiecie, ubranéj w wytarty paltocik, przemokłéj i zziębłéj.
Uśmiechnęła się do niego życzliwie.
— Pan wychodzi od mego wuja? Co się stało? — rzekła.
— Ot, ciekawy go byłem, więc się wkradłem fortelem. Pani zapewne za interesami... Może w czem wyręczyć lub usłużyć?
— Dziękuję panu; ja tylko do wuja mam interes i wracam corychléj. Jeszcze kartofle niewybrane. A u was w Sokołowie co słychać? Gorzelnia prędko ruszy?
— Za parę tygodni. Zresztą u nas, jak wszędzie, pospolita bieda i kłopoty! Mam prośbę do pani i, jeśli wolno, wstąpię do Horodyszcza w powrocie.
— I owszem. Pan Baha nawet był w strachu, czy pan na niego nie gniewny, że tak dawno nie był. Ja też się dziwiłam, że ani Sewera ani pana nie widać. Chciałabym wam sprzedać kartofle.
— Dobrze, bo potrzebujemy dokupić.
Podała mu na pożegnanie rękę, i odszedł, raz jeszcze się za nią oglądając. Była dla niego ideałem kobiety dobréj, poważnéj i myślącéj. A wiedział, jak ciężki żywot miała, i miał dla jéj pracy niewdzięcznéj, a spełnianéj tak spokojnie i ofiarnie, bezmierne, serdeczne współczucie.
Podczas ich rozmowy parobek-woźnica wyładował z bryczki jakieś toboły i dzwonił z całych sił do furty.
Spodziewał się ukazania Narcyza i aż odskoczył gdy ujrzał przed sobą strasznego marszałka z kijem w ręce.
— A ty, ośle, jak śmiesz dzwonek mi urywać! — zaskrzeczał wściekły stary.
Chłop się usunął za swoją panią.
— A to ty! No chodź-że, chodź! — łagodniéj na jéj widok ozwał się garbus.
Kobieta weszła, za nią parobek wniósł toboły, na ganku je złożył, i na skinienie starego co rychléj na bryczkę się schronił.
Marszalek furtę zamknął i wprowadził kobietę do swéj jaskini.
Pochyliła się do jego ręki, ale się usunął i, wspiąwszy się na palce, w policzek ją pocałował.
— Ko, no, jakże się masz? Przeziębłaś. Siądź przy kominie. Cóż, zdrowaś?
— Dziękuję wujowi. Nie mam czasu ani możności na chorobę. Dzięki Bogu za zdrowie, bo inaczéj, to-bym nie wydołała. Przywiozłam wujowi procent.
— Nie mnie! Zkąd-że! Meirowi Wolenblumowi! Dobrze, dobrze! Był tu u mnie wczoraj; pytał o kapitał. Nie mogłabyś go spłacić?
— Oj nie, wuju! — odparła zgnębionym głosem. — Doprawdy nie mogę! Tak ciężko!
Siedziała u komina, dobyła z kieszeni stary pugilares, chciała dobyć pieniądze; ale na tę wzmiankę o kapitale ręce jéj opadły, i przerażone oczy, jakby na widok zmory, wlepiła w starego. Te oczy jéj bardzo piękne były i twarz miała młodą i ładną; ale, patrząc na nią, nie myślało się, ani o młodości, ani o piękności: taki te rysy miały wyraz powagi i skupienia, takie te oczy myślące były i smutne.
— Ano, jak nie możesz, to go jeszcze ułagodzę; może zechce więcéj procentu za prolongatę — rzekł stary, patrząc na pugilares.
— I tego nie mogę, wuju. Dwanaście płacę; nie mogę więcéj.
— Bajesz! Kto nie może spłacić kapitału, musi płacić procent, jakiego zażądają! Cóż to, myślisz, że taki Meir pyta: możesz czy nie? Wy, kobiety, macie wyobrażenia i frazesy z poezyi i romansów. No, dawaj pieniądze!
Kobieta opanowała się. On miał słuszność. Ofiara nie targuje się z oprawcą.
Podała mu pieniądze; zobaczył, że zostało jeszcze w pugilaresie kilka rubli.
Przerachował i schował zwitek do kieszeni.
— Jeszcze mi daj dwa ruble na zmianę wekslu.
— Możeby ten sam został — prosiła.
— Jak nie znasz prawa, to nie bredź. Kiedy ci mówię, to trzeba. A to utrapiona dziewczyna! Czy ty myślisz, że ja co z tego korzystam, że cię od ruiny ratuję? Jeśli mnie masz uczyć i targować się, to umywam ręce.
— Ależ nie, wuju, przepraszam. Jeśli trzeba, to proszę. Szkoda mi tych dwóch rubli, bo chciałam w miasteczku załatwić parę sprawunków.
— Jak nie będziesz miała, to nie stracisz.
Roześmiała się.
— O, już co ja stracę na siebie, to chyba budżetu Horodyszcza nie obciąży.
— No, no, to ci się chwali. Wydawać grosz na to, co się zje, albo co się znosi, to grzech. Tacy nigdy do pieniędzy nie przyjdą. Pamiętajże o następnym terminie, 17-go grudnia.
— Pamiętam, trzysta rubli — odparła zamyślona.
— A nie chybisz? Bo ten Abram Fisz, to awanturnik i grubijanin.
— Zapłacę, wuju, byle mi kapitału nie wypowiadano, bo doprawdy nie mogę sobie teraz dać rady.
— Ano, moja droga, tego się zawsze spodziewaj. Powinnaś wynaleźć źródła dochodu.
— Zkądże, wuju? Horodyszcze ledwie wystarcza na procenty. Żyjemy jak nędzarze, nie bywamy nigdzie, nie trzymamy ni służby osobistéj, ni koni cugowych. Robię, ile mogę.
— Aha, szkoda lasu.
— Byłaby szkoda, gdyby się te pieniądze straciło na zbytki. Ale na kuracyę mamy i... za kilka lat jéj życia nie żal pieniędzy.
— Żyłaby, ile jéj było przeznaczono. To wszystko romanse i brednie! Ona się zapracowała, zastępując safandułę męża, i tak musiało się skończyć tam, gdzie głową domu jest kobieta.
— Dlaczegóż wuj nam urąga! Matka moja nie chybiła nigdy słowu, ani obowiązkom, i ja wujowi nigdy zawodu nie uczyniłam.
— Zobaczymy: jeszcze dużo lat i pracy przed tobą. Ja ci powiem, że będę o wiele spokojniejszy, gdy ty wyjdziesz za mąż. To najlepszy dla ciebie rachunek.
Dziewczyna żachnęła się niecierpliwie.
— Nikt mi w życiu nie pomagał i rachuję tylko na siebie. Mężczyźni się żenią dla posagu, ale kobiety dla posagu nie wychodzą za mąż. Co prawda, i amatorów na to by nie znalazły. Tyle lat sama się kołacę na świecie, to i do końca się dokołacę. Byle ojciec miał spokój i moje słowo w interesie było święte.
Gdy to mówiła, znikło przygnębienie z twarzy i smutek oczu pokrył blask zawziętości. Wstała i wyprostowała się hardo. Stary ukośnie, z pod brwi się jéj przypatrywał.
— To bardzo chwalebne. Owszem, owszem, procenty płać: ja ci ile mocy pomogę. Daję dowód, że mam do ciebie zaufanie, jeślim ci obiecał pośrednictwo z wierzycielami. Spytaj-no, czybym to chciał uczynić dla tego fanfarona z Sokołowa, albo dla tego szachraja Ilinicza.
— Co do Seweryna, to wuj się uprzedza. On pracuje i nie traci, ale ma istotny odmęt i chaos na tych obszarach. Żeby wuj mu pomógł, tobym wujowi tak była wdzięczna, tak wdzięczna...
Oczy jéj strzeliły serdeczną prośbą i wyciągnęła doń obie dłonie. Stary się żachnął.
— A mnie po kiego licha twoja wdzięczność potrzebna! Poszyję sobie z niéj koszulę, czy kupię chleba? A tobie radzę myśleć o sobie. Masz dosyć kłopotów i roboty. Nie zajmuj się losem innych. Ten twój protegowany kuzynek pierwszy drwi z ciebie i obmawia cię po okolicy.
— Nie wierzę temu, a choćby i tak było, to nie racya, abym ja podobnem płaciła. Wuj Sewera nie zna. On jest gwałtowny i hardy w swéj biedzie, ale nie jest próżniak i fałszywy. Zła dola uczyniła go ostrym i zawziętym, ale mu nie popsuła szlachetnego gruntu. On jest bardzo uciśniony, i doprawdy nie z własnéj winy, więc mu warto pomódz i wesprzeć. Zresztą my wszyscy cierpimy i męczymy się z winy okoliczności: czyż się godzi w takich warunkach między sobą być w niezgodzie!
— Tak, tak, wołaj na puszczy, ty głupia! Wierz w dobroć ludzką, apostołuj i czekaj, aż kogo nawrócisz! Doczekasz się głodnéj śmierci! Gdy po śmierci matki byłaś w położeniu bez wyjścia, pomógł ci Sewer, czy kto z tych szlachetnych? Przyszłaś tu, do lichwiarza, do Harpagona, do kaleki znienawidzonego przez wszystkich, do wyrzutka społeczeństwa, do potwora, i ten cię poratował. Pamiętasz!
— Pamiętam, wuju, i wdzięczna jestem — rzekła dziewczyna, spoglądając na niego tak życzliwie, jak chyba nikt w życiu na niego nie patrzał. Stary odwrócił oczy, jakby zawstydzony tym wzrokiem, zamamrotał coś do siebie i zapomniał co miał daléj mówić.
— To wszystko brednie! — wybuchnął po chwili. — Ja jestem potwór, to prawda, i szczycę się z tego. Nienawidzą mnie, i owszem! Pogardzają, to mnie cieszy! A pieniędzy moich nikt nie zobaczy, figa! A ten, co rachuje na spadek, jest głupi! To im powtórz!
— Ależ, wuju, Sewer tylko na siebie rachuje; on nie marzy nawet o wuja pieniądzach.
— I niech nie marzy! Chciał jego ojciec Sokołowa; wydarli mi ziemię, oszacowali niesprawiedliwie: niechże się nasycą, niech mają, niech się przekonają jaka smaczna! Między nami kwita.
Wiedziała, że go nie przejedna, ani przekona: więc po chwili milczenia zmieniła temat.
— Przywiozłam wujowi trochę legumin i wędliny. Możeby Narcyz wypakował.
— Niema Narcyza. Okradł mnie, i wypędziłem! Wstąpił tu do mnie Łabędzki z Sokołowa i pomógł pojmać łotra. Ten Łabędzki co to za jeden? Gada jak z książki.
— To jest człek bez skazy i zarzutu, który życie-by za Sewera dał. Dawny jego kolega i wierna dusza.
— Ty zawsze w poezyę się bawisz. Musi w tém mieć swój interes, ale porządnie wygląda. Podobał mi się.
Uśmiechnęła się mimowoli.
— Dziękuję ci za pamięć! Ubogi jestem, stary, samotny. Wspomódz mnie to dobry uczynek. Pamiętaj téż, przyślij mi kiedy żywego drobiu. Muszę czasami dać prezent twoim wierzycielom. Wtedy łatwiéj mówić o prolongacie!
— Dobrze, wuju. Ojciec też mi polecił prosić, czy nie udzieliłby mu wuj starych dokumentów do przejrzenia. Zapewne ma wuj sporo tych szpargałów.
— Mam i, jak dla ciebie, to dam darmo! Bo trzeba ci wiedzieć, że to się płaci, a jakże! utrzymanie archiwów kosztuje. Ja tylko dlatego trzymałem Narcyza.
Dziewczyna nie zdobyła się na podziękowanie za tę łaskę. Dławiła ją przykrość, przymus, wstręt do tego człowieka, i wyrzucała sobie to uczucie, chcąc gwałtem uważać go za dobrodzieja.
Stary wziął swe drogocenne klucze i poprowadził ją do składu.
Tam, w jakimś kącie, zwalone na kupę, spleśniałe, pogryzione przez myszy, leżały stosy starych fascykułów, których utrzymanie miało tyle kosztować.
— Bierz! — rzekł wspaniałomyślnie.
Zabrała, ile mogła unieść, i na chwilę rozjaśniła jéj się twarz, na myśl przyjemności, jaką sprawi ojcu. Zaczęła też zaraz żegnać starego, który ją aż do furty przeprowadził, przypominając, jak litanią, szereg terminów procentowych.
Gdy się znalazła sama na ulicy, odetchnęła. Parobek upakował papiery i spytał dokąd jechać. Zamyśliła się, rachując w pamięci stan swéj kasy.
Wyjechała z zamiarem nabycia produktów do śpiżarni i zrobienia kilku sprawunków dla siebie.
— Wstąpimy na rynek po sól, ćwieki i sznury i wracamy do domu — zadysponowała.
Chude koniki, trzęsąca bryczka i jéj zbiedzona postać — utonęło wszystko we mgle i błocie. Na rynku targowała się uparcie, kupiła jeszcze za pozostałe pieniądze trochę tytoniu dla ojca i ruszyła z powrotem.
Głowę miała pełną rachunków, kłopotów, myśli ciężkich a poziomych o codziennych troskach i niedostatkach, że nawet nie uważała, iż przed promem stało kilka powozów i bryczek, pełnych obywateli z sąsiedztwa.
Gdy się z nimi zrównała, poznała Ilinicza, szwagra Sokolnickiego, elegancki zaprząg bogacza Zagrodzkiego i jeszcze kilku znajomych.
Wszyscy jéj się ukłonili zdaleka, dość chłodno jak przystało kłaniać się pannie ubogiéj, dziwaczce, z któréj drwili mężczyźni młodzi, a kobiety krytykowały za „oryginalne” zajęcie.
Tylko Ilinicz z powozu wysiadł i zbliżył się.
— Witam panią. Czy także z pogrzebu?
— Nie. Ojciec niezdrów i myślę, że i bez nas było tam pełno i nikt naszéj nieobecności nie zauważył.
— Świetny był pogrzeb i wspaniała stypa. Co prawda, synowcowie wzięli pół miliona.
— Słyszałam, że chcą majątki sprzedać.
— Podobno. Przynajmniéj żaden nie chce się tu zakopać.
— Ależ to zgroza! Tacy bogaci! — zawołała ze zwykłą bezwzględną szczerością.
— Dlatego właśnie nie chcą zostać nędzarzami.
Rzucił okiem na jéj bryczkę, pełną siana, na chude szkapy, na paltocik rudy ze starości.
— Słyszała pani ostatnią plotkę? — spytał, głos zniżając.
— Plotkę, ja? Ten towar nie dochodzi do Horodyszcza.
— Jeden ze spadkobierców, inżenier, zdmuchnie zapewne Nikę Zagrodzką, z przed nosa naszemu Sewerowi.
— Ja nawet nie słyszałam, że Sewer o nią się stara! — odparła zdziwiona.
— On się nie stara, bo cymbał! A ja przysięgnę, że gdyby tylko słowo rzekł, miałby miliony i śliczną w dodatku żonkę! Ale on codzień bardziéj tetryczeje i nigdy dobréj rady nie słucha. Jeśli chybi polowania w przyszłą niedzielę, to przepadł, bo Sokołowa bez bogatego ożenienia się utrzymać nie zdoła.
Prom przybił do brzegu, zrobił się ruch i wołania. Ilinicz się śpieszył.
— Panno Barbaro! Jeśli kogo, to on pani tylko posłucha. Proszę go namówić. A teraz całuję rączki, uszanowanie ojcu!
Przejechali wszyscy, ona na szarym końcu. Żyd, rachując srebrniki bogaczów, jéj się ukłonił, i gdy mu płacić chciała, głową potrząsnął.
Panientki pieniądzów ja nie wezmę! To niech idzie na ten rachunek, co jak ja się spalił, to żona i dzieci zimowały w Horodyszczu. Czy ja cham, żebym był niewdzięczny? Niech panienka zdrowa będzie!
— Dziękuję Gdali! — rzekła z uśmiechem, uradowana bardzo czemś tak rządkiem, jak wdzięczność.
Za promem powozy rozdzieliły się na wsze strony, tylko jeden toczył się drogą panny Barbary.
— Cości się przytrafiło panu Zagrodzkiemu! Ot, stoją w błocie! — rzekł parobek z ukrytym tryumfem, że i bogacz ma wypadek, jak każdy śmiertelnik.
Powóz istotnie znieruchomiał na grobli obok zawrotu do Horodyszcza; koń jeden leżał, stangret i lokaj chodzili wkoło niego.
Bryczka panny Barbary zrównała się z nimi. Nie znała bogaczów od niedawna osiadłych w dobrach, które niespodzianie im spadły po bezdzietnym wuju; chciała ich minąć: ale wtem młoda panna, która wraz ze służbą oswobadzała konia z uprzęży, spojrzała na nią i zagadnęła żywo:
— Przepraszam panią. Może dostanę szpilkę?
— Szpilkę, i owszem, ale może czem więcéj mogę służyć. Dom mój bardzo blizko: może przysłać ludzi? Koń, jak widzę, ma zapalenie.
— Stokrotnie pani dziękuję — wmieszał się pan siedzący w powozie i widocznie zupełnie bezradny i znudzony wypadkiem. — Mówiłem córce: nie brać koni tych na takie historye, jak pogrzeby o mil sześć, na chłód i wiatr. Teraz dopiero awantura. Przepadnie szkapa cenna i osiedliśmy na mieliźnie. Ach, ta prowincya, co za utrapienie!
Wysiadł z powozu i, dopiero skończywszy biadanie, przedstawił się:
— Jestem Zagrodzki, a to moja córka. Niko, podziękuj-że pani!
Ale panna Nika, zaabsorbowana koniem, wzięła machinalnie szpilkę i odeszła na miejsce wypadku. Stangret właśnie zabierał się do puszczenia krwi z szyi.
— Pani zapewne z Horodyszcza — mówił daléj pan Zagrodzki, chcąc zagadać bezprzykładną niegrzeczność córki. — Słyszałem o pani tyle chwalebnych rzeczy, że prawie rad jestem wypadkowi, który mi dał sposobność poznajomienia się. Dwór pani wygląda niesłychanie malowniczo i ma opinię zaklętego zamku.
— Jest to stara rudera i pustka — uśmiechnęła się, nieskora do zaprosin i nowych znajomości.
— Czy to prawda, że tam są prawdziwe duchy? — spytał Zagrodzki naiwnie i seryo.
— Tak, Horodyszcze posiada tę sławę — odparła wymijająco. — Stare domy mają zawsze legendy. Żegnam pana, przyślę natychmiast ludzi do pomocy.
Ukłoniła się i trąciła parobka, który gapił się ciekawie na operacyę.
Ruszyli, ale wtem panna obejrzała się i zawołała:
— Przepraszam, minutkę!
Podeszła do bryczki, ocierając ręce batystową chusteczką, i teraz dopiero przyjrzała się pannie Barbarze i jéj koniom.
Była to dziewczyna wysoka i piękna, elegancko ubrana, w ruchach trochę szorstka, o spojrzeniu tak śmiałem, że aż prawie zuchwałem, z odrobiną lekceważenia i wielką pewnością siebie w wyrazie twarzy. Musiała być milionerką, żeby sobie na podobny szyk i wyraz pozwolić.
Ruchem koleżeńskim podała rękę pannie Barbarze i uścisnęła mocno.
— Nika Zagrodzka, do usług pani. Operacya się udała, koń będzie zdrów, jeśli mu pani da u siebie parę dni odpocząć.
— Z całą przyjemnością — odparła panna Barbara, ubawiona oryginalnym tonem i obejściem. Ona na swéj prowincyi nie znała jeszcze takich zagranicznych typów z końca wieku.
— Ale i u nas pani musi przyjąć w gościnę, póki stangret nie sprowadzi z domu konia na zmianę. Ojciec mnie już ogadał, że to ja wybrałam te konie. Proszę temu nie wierzyć. Proponowałam, że go zawiozę sama wolantem, memi jukierami z groomem. To jego pomysłu było to patryarchalne lando z całym ceremoniałem.
— Ależ, Niko, wolantem, żebyś powoziła sama, na pogrzeb! Tego jeszcze nikt nie widział.
— Toby zobaczyli! I cóżby się stało? Słonce-by się nie zaćmiło, ani ziemia w posadach nie zadrżała? Wszelką nową rzecz ktoś pierwszy wprowadził. Cóż, przyjmie nas pani?
— Naturalnie. Myślę tylko, jak się zabierzemy — odparła panna Barbara ubawiona.
— Bardzo prosto! Pani furman odda mi swój bat i lejce: zawiozę państwa.
Taki był stanowczy ton, że parobek już na ziemię się zsunął i patrzał z zachwytem na zuchowatą pannę.
Ona bardzo zręcznie zajęła jego miejsce i obejrzała się na ojca, który dużo trudniéj gramolił się na bryczkę.
— Niewygodnie! — rzekła panna Barbara.
— Ale ojciec udaje! — wtrąciła panna Nika. — Zeszłego lata używał przecież wózków góralskich w Zakopanem. A te wehikuły we Włoszech pamięta ojciec?
— Pamiętam! Poznałem dzięki tobie wszelkie sporty. Uważajże gdzie jedziesz. Drogi nie znasz. Czy to tu łaskawa pani?
— Dobry stangret ma intuicyę — odparła Nika skręcając z grobli na lewo.
Ranna Barbara milczała. Nika obejrzała się na nią, uśmiechnęła i rzekła:
— Idę o zakład, że wiem, co pani myśli w téj chwili. Myśli pani: czem ja ich nakarmię tych gości nie w porę? Pewnie to wybredne i grymaśne i za gościnę odpłacą obmową mojéj kuchni i spiżarni! A co, zgadłam?
Śmiech jéj odsłonił ładne zęby i starł z twarzy wyraz pogardy. Była bardzo ładna.
— Niezupełnie zgadła pani, bo mego ubóstwa się nie wstydzę, a do obmowy zbyt przywykłam, żeby ją za coś szczególnego uważać. Dam państwu mój obiad, i basta. Jestem przekonana, że w podróżach trafiało się państwu gorzéj.
— Ma pani słuszność. Pamiętam parę lat temu wycieczkę zbiorową w Schwarzwaldzie, pieszo. Dwa tygodnie wędrowaliśmy, nocując i obiadując po oberżach lub chatach. To była uciecha! Tutaj nikt o tém pojęcia nie ma!
— Ach, co za wspaniałe świerki! — wykrzyknął Zagrodzki.
Wjechali w czarną aleję, na któréj końcu widać było starą bramę murowaną i sklepioną, daléj — szarą massę budowli.
— Pyszny jest ten, niedający się naśladować, koloryt staroświecczyzny! — rzekła Nika, batem bramę wskazując.
— Nie mam środków, by to odnowić! — wtrąciła panna Barbara.
— Co! odnowić! Pacykować wapnem takie mury, wstawiać cegły nowe w takie szczerby! Ma pani tak inteligentną twarz, a mówi pani takie barbarzyństwa!
— A pani zapatruje się na to okiem turystki. Ruiny mają wdzięk dla tych, którzy w nich żyć nie potrzebują. Ja po za malowniczością widzę przedewszystkiem dziurawe dachy i szpary murów, przez które wicher i mróz się wciska. Była to niegdyś ogromna fortuna i dwór do niéj był zastosowany. Teraz, gdy folwarki odpadły, lasy w Gdańsku, dostatki poszły na różne opłaty, taki dwór utrzymywać, to nad siły téj trochy ziemi, która przy nim została. My zajmujemy w domu kilka zaledwie pokojów, a reszta to tylko ciężar!
— Więc kiedy stoi pustką; czemu pani tego nie zużytkuje? W tych stronach brak gliny. Ja sam cegłę kupuję po bajecznych cenach i sprowadzam zdaleka. Takie mury to kapitał.
Zagrodzki wprawnem okiem dorobkiewicza już je taksował.
— Tak, tylko, by to spieniężyć, trzeba burzyć — rzekła z naciskiem panna Barbara — a nam tu burzyć nie wolno!
Zagrodzki spojrzał na nią zdziwiony twardym tonem i cofnął propozycyę, którą już miał na ustach. Wjechali pod sklepienie bramy i stanęli na wielkiem podwórzu, które otaczały trzy murowane budowle. Front zajmował pałac stary, dachówką kryty, ozdobiony dwiema wieżyczkami na końcach i olbrzymim podjazdem na słupach, wzniesionym wysoko i murowanym. Z obu stron wznosiły się oficyny, z których jedna miała drzwi zabite, druga widocznie służyła do użytku gospodarstwa.
Gdy wjeżdżali z bramy, od ganku domu odchodziła para koni w bryczce.
— O, my nie pierwsi goście! — zauważył Zagrodzki.
— Co za sznitowna para szkap! — dodała panna.
— To mego kuzyna z Sokołowa zaprząg. Kocha się on w koniach i duże chowa stado. Te, zdaje mi się, są częścią szóstki, którą ma na sprzedaż.
— To pierwsze rasowe, które tu spotykam! — rzekła Nika, oglądając się raz jeszcze za końmi.
Sewer stał jeszcze na ganku, poznawszy zaprząg kuzynki, ale na widok obcych zniknął w głębi domu.
Wysiedli i oni; chłopak w siermiędze nadbiegł od oficyny i odebrał konie. Weszli do ogromnéj ciemnéj sieni, ubranéj w łosie rogi wraz z czaszkami, pamiątki dawnych świetnych borów i łowów. Nika zaraz je pochwaliła, Zagrodzki rozglądał się wkoło, po niszach i framugach, i czarnych ponurych kątach. Czarne jakieś portrety pokrywały resztę ścian. Czysto tu było i pusto, ale wiała jakaś pleśń tradycyi, rodowych tajemnic i smutku. Zdjęli okrycia, panna Barbara otworzyła ciężkie, nabijane mosiężnemi ćwiekami drzwi i wprowadziła ich przez pusty pokój bilardowy do wielkiéj sali, zajmującéj prawie cały środek domu, z parapetowemi drzwiami na ogród.
Ciemno i tu było i dość chłodno, jak zwykle w salach, gdzie mieszkańcy nigdy w zwykłym trybie życia nie mieszkają.
Ściany wszystkie były malowane al fresco, przedstawiały bogów Olimpu i arkadyjskie winobrania i pląsy. Dziwnie te swawolne sceny odbijały od mebli starych i zniszczonych, od jesiennego nieba za oknem, i od téj jedynéj dziedziczki dawnéj świetności, któréj oczy mówiły tylko o trosce bezustannéj, a strój świadczył o ubóstwie.
— Chłodno tu; zaraz każę zapalić na kominie i poproszę ojca — rzekła, przepraszając, że ich na chwilę samych zostawi.
Nika już była pochłonięta oglądaniem fresków, Zagrodzki stanął w zachwycie nad starym gobelinem. Basia wyszła.
— Chciałabym mieć tę salę u siebie! — rzekła Nika. — Te freski są bez zarzutu. Co za przejrzystość powietrza, jaka świeżość koloru! Patrz, ojcze, pod ten strumień wina, które ten młody grek leje: chciałoby się puhar podstawić!
— A ten gobelin wart tysiące. Patrz, co za perspektywa! A te drzewa! Przepyszne. Gdyby chcieli to sprzedać, zaraz-bym kupił.
— Tylko niech-że raz, tatko, ze swemi pieniędzmi nie wyjeżdża! Już mówiąc o tych murach na cegle, spisał się tatko, żem aż mowę straciła ze zgrozy. Że też tatko nie może się oswoić z pojęciami tych ludzi!
— Ależ to baukruty! — szepnął jéj do ucha.
— Baukruty, ale nie kramarze! Oni sprzedadzą plon ziemi, ale nie pamiątki. Oni może zginą, i prawdopodobnie to nastąpi, ale zginą w swych ruinach, nie tknąwszy dziedzictwa i zbiorów przodków. My, dorobkowicze, tego nie rozumiemy, ale powinniśmy o tém wiedziéć i nie zaczepiać ich stylem końca wieku. To są lunatycy, idący w przepaść; szkoda mi ich, jak szkoda wszystkich niedościgłych ideałów lub przebrzmiałych haseł.
— Ja teraz wierzę, że strachy tu chodzą! — rzekł Zagrodzki, oglądając się — i pomimo twego zachwytu dla téj sali, w takim domu za żadne skarby mieszkać-bym nie chciał!
Nika nic nie odpowiedziała. Stanęła u okna i patrzyła w ogród. Czarny był i ponury od świerkowych szpalerów, które szły bardzo daleko i po nad któremi w głębi widać było jakiś dach z kopułą.
— To zapewne grobowa ich kaplica! — rzekł Zagrodzki, stając obok córki i wzdrygając się od chłodu. — Słyszałem, że Oyrzanowski to odludek i uczony i że ta panna sama całą tę ruinę utrzymuje na barkach. Co za szaleństwo!
— Dlaczego? — zaprzeczyła żywo Nika. — Ma stanowisko, cel w życiu, jest człowiekiem. Ja-bym się z nią zaraz zamieniła na pozycyę.
— A tobie czegóż brakuje? — oburzył się Zagrodzki.
— Właśnie to nieznośne, że mi nic nie brakuje. Jestem próżniaczą panną na wydaniu. Nie znam położenia bardziéj upokarzającego i bardziéj niewolniczego.
— Niko, żeby twoja matka to słyszała...
— Toby dostała spazmów: wiem o tem, więc jéj w swe poglądy i myśli nie wtajemniczam. Mam przesyt rozrywek, zbytków, wygód i bezczynności. Jeśli już muszę swą karyerę zakończyć małżeństwem, to pójdę za bankruta, gracza, rozrzutnika, żebym musiała pracować dla chleba i mieć życie piekielne.
— Winszuję. Ja, com nędzę przebył za młodu, zaręczam ci, że to łamie równie ducha, jak ciało, i tylko twoja szalona głowa mogła wymyślić podobne niedorzeczności.
Nika znowu się zamyśliła, a Zagrodzki poszedł próbować ciepła pieca, gdy drzwi się rozwarły i, poprzedzany przez córkę, wszedł do sali sam gospodarz.
Był to człek chudy, łysy, w okularach, trzymał się pochyło, ale miał bardzo myślącą i piękną twarz, otoczoną siwym zarostem, i ruchy człowieka, który w biedzie i samotności nie zapomniał tradycyi wysokiego rodu i światowych obyczajów.
Po formalności prezentacyi rozpoczął zaraz rozmowę żywą i zajmującą, okazującą, że wiele czytał, badał, kształcił się, szedł za postępem i nowemi wiadomościami.
Zagrodzki, który całe życie prawie spędził w Austryi, aż się zdziwił, jak ten spleśniały szlachcic znał tamtejsze stosunki, stronnictwa, położenie ekonomiczne. Nika podziwiała jego głos i wzięcie, ruchy jego rąk suchych i arystokratycznych, jego profil cienki i rasowy. Stanowił on doskonalą całość z tą salą tradycyjną, z tym domem, ogrodem — z całą staroświecczyzną świetnego rodu.
Panna Barbara znowu wyszła i słychać było, że za drzwiami krzątała się zapewne, przygotowując obiadową zastawę. Rozmawiała z kimś niewidzialnym i Nika niechcący podsłuchała rozmowy.
— Ależ, Sewer, od obiadu cię nie zwolnię, ani pozwolę, byś dziwaczał na wzór stryja! Musisz wyjść i zapoznać się.
— A ja ci mówię, że nie chcę. Za tydzień cały powiat będzie pleść, żem się zapisał do konkurentów téj panny. Dosyć nadrwiłem sam z téj kliki, bym się narażał na pozór nawet podobnéj podłości. Nie chcę ich znać! Zresztą w téj kurcie i długich butach nie mogę się pokazać. Weź zadatek na kartofle, daj mi co przegryźć i wypuść mnie ztąd z duszą.
— Z duszą! Czy myślisz, że ją stracisz, gdy poznasz panną Zagrodzką?
— Właśnie mnie jaka panna może zajmować! Mało mam biedy i kłopotów? I gdzie ten przeklęty Szymon siedzi dotychczas!
— Obiecał, że tu wstąpi, gdy sądy pokończy. No, prędzéj, idź do ojca, przebierz się trochę i przychodź, bo obiad podają!
— Nie przyjdę — odparł stanowczy głos, i kroki zmierzały do drzwi.
Panna Barbara zatrzymała go widocznie i zrobiło się w sali cicho na chwilę. Jakiego użyła argumentu, niewiadomo, ale wreszcie ozwał się głos mężczyzny burkliwy, ale już uległy:
— Ty mnie do grobu wpędzisz swą wolą! Wolałbym iść bydło paść, niż panny bawić, i jeszcze takie zagraniczne, opchane złotem.
Nika odeszła od drzwi, bardzo ubawiona. W téj chwili chłopak w siermiędze wniósł pęk drew i rozpalił suty ogień na kominie, a za nim weszła panna Barbara, pozostawiając drzwi otwarte.
— Pani musi być zapracowana — rzekła Nika. — Jest pani i gospodarzem i gospodynią!
— Prawie. Zdrowie ojca nie pozwala mu zajmować się zarządem, a o wyręczycieli trudno. Robię, co mogę! Mam jednak pomoc. Mieszka u nas w oficynie pan Baha, geometra, ten pracuje wiele, i bardzo dla mnie dobry; w razach ważnych staje mi do obrony kuzyn z Sokołowa i jego alter ego, Szymon Łabędzki.
— Tego znam z moich wędrówek po lasach i błotach okolicznych. To jest człowiek zachodni, wykształcony, na podrzędnem stanowisku. Takich się tu nie spotyka, i dlatego wszystko jest w dzikości i upadku. Wielkie posiadłości przy dozorcach ciemnych, zdemoralizowanych i próżniakach — to ruina.
— Ma pani zupełną racyę, i Łabędzki cytuje mi to zawsze, jako główny powód naszej biedy.
— A jego przykład pewnie nikogo nie nawrócił.
— Przeciwnie, jest ogólnie nienawidzony.
— Miłe tu są stosunki i położenie! To życie tutejsze robi na mnie wrażenie losu człowieka w zimie i lesie opadniętego przez zgłodniałe wilki: pożarły już jego konia, i już jego samego szarpią. Jaki hart trzeba mieć, by to znosić!
— To nie hart, to obowiązek tylko — spokojnie odparła panna Barbara.
Stały, rozmawiając, obok drzwi, po za które wciąż zerkała Nika. Wreszcie ze zwykłą żywością rzekła:
— Dom państwa to istne muzeum. Tam zapewne to sala jadalna. Co za ciekawe portrety! Można je obejrzéć?
— Ależ i owszem! To całe szeregi antenatów.
Weszły. Sala wyglądała na refektarz klasztorny: długa, wązka, do pół ścian wykładana drzewem. Starożytny świecznik wisiał nad stołem, ścianę w głębi zajmowały szafy gdańskie, okna długie i wązkie mało dawały światła. Szeregi starych portretów zaciemniały ją do reszty. Wśród nich przedewszystkiém zwracał uwagę jeden, okryty firanką z ciemnego sukna.
— Co to jest! Czy w rodzie państwa był zdrajca, jak wenecki Marino Faliero? — zagadnęła Nika.
Panna Barbara sekundę zawahała się z odpowiedzią.
— Nie, to portret kobiety! — odparła wymijająco, ale Nika nie dała za wygraną.
— Dlaczegóż ją zasłonięto?
— Była to zła kobieta i portret jest bardzo przykry. Ojciec twierdzi, że oczy jéj chodzą za człowiekiem i pozostają nazawsze w pamięci: więc zasłonięto malowidło.
— O, pani mnie zbywa byle czém! Słusznie, za świeża znajomość na tajemnice rodzinne. Gdy się lepiéj poznamy, opowie mi pani tę legendę.
Basia nic nie odparła i rozmowa się przerwała, bo w téj chwili z bocznych drzwi wszedł Sokolnicki i sekundę się stropił, widząc je przed sobą.
Basia zapoznała ich z sobą, i Nika, zaciekawiona podsłuchaną rozmową, przyjrzała mu się uważniéj.
Był wysoki, barczysty, opalony, jak każdy przeciętny obywatel. Głos i rysy mu zgrubiały, barki rozrosły się w zajęciu na dworze bez względu na pogodę i porę roku. Miał oczy bystre, prawie zuchwałe, a jednak w głębi smutne, jakby krył zazdrośnie tajemne bóle i utrapienia; na czole, które białością ostro się odcinało od reszty twarzy, miał już kilka głębokich brózd natężenia myśli i troski, profil orli, ostry i zawzięty, wybitny rys rodu, który miał także Oyrzanowski i, lubo łagodniejszy, panna Barbara.
Taki sam profil mieli ci wszyscy rycerze i karmazyny na portretach, nawet biskup rozparty na fotelu w swoich fijoletach, nawet kilka prababek w sztywnych czepcach i z różańcem w ręku.
— Pan Ilinicz wyglądał pana na pogrzebie — zaczęła rozmowę Kika.
— On każdego po sobie sądzi — odparł Sokolnicki nieuważnie.
— Dlaczego? — spytała panna, a w oczach jéj błysnęła przekora.
— Bo bez niego nie obejdzie się żadna ceremonia w okolicy i żadne widowisko. Życie przejeździ i umrze na bryczce. Pan Woyna nie był mi ni swat, ni brat, a że magnat, tém bardziéj nie miałem ochoty się fatygować. Będzie mu ziemia lekka i beze mnie.
— A pan wie, że my z pogrzebu wracamy?
— Przypuszczam.
— Więc i nam ma pan za złe asystowanie téj ceremonii?
— Ja obcych wcale nie sądzę, ani krytykuję. Ale Ilinicz, niestety, jest moim szwagrem. Dzieci tam chore, gospodarstwo w nieładzie: więc niechby w domu siedział.
— Ilinicz rządzi się żydowskim przysłowiem, że szczęście i interes mieszka przy drodze — wtrąciła panna Barbara.
— Ładnie wyszedł na téj teoryi! — mruknął Sewer.
— Mój drogi, nie stoi gorzéj od ciebie i od nas.
— Tak, ale ani ty ani ja nie zakładamy rodziny i nie mamy kupy dzieci, które potrzebują jeść, odziać się, a potem uczyć się lat kilkanaście, aby, skończywszy nauki, nie miéć gdzie się podziéć i co jeść!
— Miły pessymista z pana! — ozwała się Nika. — Więc, gdy tak źle jest, czemu gdzieindziéj lepszéj doli nie szukać? Świat wielki.
Sewer usta już do odpowiedzi otworzył, ale spojrzał na kuzynkę i tylko ramionami ruszył. Był jednak zanadto rozdrażniony i zniechęcony losem, więc po chwili mruknął:
— U nas kobiety teraz stanową zasady, więc giniemy dla mrzonek i obiecują nam zato dużo dobrych rzeczy, ale po śmierci.
Basia oburzyła się.
— Pleciesz androny, w które sam nie wierzysz! Jesteś tak samowolny i samodzielny, jak mało kto, i nikt cię zasad nie uczy. Masz je sam i spełniasz. Tylko nabrałeś teraz nowéj manii — narzekania i protestów! To jak z postem, który zachowujesz, wyrzekając nań w niebogłosy.
Sewer się roześmiał i pokonany wyszedł do salonu.
Zagrodzki oddawna poznać go chciał, jako najbliższego sąsiada, myśliwego i znawcę koni: więc się bardzo ze spotkania ucieszył i zaraz o polowaniu mówić zaczął:
— Pan nam przecie swego towarzystwa nie odmówi w przyszły wtorek. Leśniczy zapowiada niedźwiedzia napewno!
— Niedźwiedzia — wątpię. Już-by go chłopi spędzili. Sarn sporo jest u pana, bo i do mnie przechodzą.
— Pan ma skarb-nadleśnego.
— Mam skarb, bo przyjaciela. Łabędzki pracuje z zamiłowania. Lękam się o niego, bo zdjął z mojéj głowy wszystkie nie nawiści i pomsty.
— Żebym ja takiego miał! — westchnął Zagrodzki.
— Zawiele pan od losu wymaga. Cóżby nam zostało, biedakom, którzy kupić wierności nie możemy?
— O, ja téż się nie łudzę, że za pieniądze tego dostanę. Jak panom wiadomo, zupełnie niespodzianie spadł nam ten majątek. Nie znam się na roli, więc za nieumiejętność płacę. Czy uwierzy pan, że w tym roku dołożyłem do tego spadku dziesięć tysięcy gotówką? Ładny procent? Co?
— Wierzę, bo my wszyscy mamy podobne rezultaty, tylko że to trwa od trzydziestu lat, więc kapitał wyczerpaliśmy i dokładamy... długi.
— Ależ to okropne, to anormalne, to straszne! Na to przecie musi być rada! A zresztą, jeśli niéma innéj, to ja ustąpię z placu.
— Sprzeda pan? — spytał Oyrzanowski.
— A cóż! Widzi pan. Jestem wprawdzie bogaty, ale za młodu byłem bardzo ubogi i wiem jak ciężko jest zdobyć dostatek. Jeśli teraz ziemia pochłonie mi kapitał, już drugi raz życia nie rozpocznę, nie odrobię — starym, a mam rodzinę. Więc muszę o nich myśleć.
— Więc sprzeda pan? — powtórzył Oyrzanowski. — Piętnaście tysięcy morgów! Hm, hm!
— Pan rachuje, co to warte?
— Nie, rachuję, ile nam przybędzie procentów po panu do płacenia.
Zagrodzki zdumiał. Spojrzał na nich, potem poczerwieniał i głowę spuścił.
— Wpadłem w ładną pułapkę! — pomyślał! — Zostać, — ruina, uciec, — zdrada! Winszuję.
Tymczasem Sokolnicki przerwał kłopotliwie milczenie.
— Pan jeszcze teraz mógłby w dzierżawę oddać.
— Dlaczego: jeszcze teraz?
Teraz młody człowiek poczerwieniał, jakby się wstydził przyznać do słabości.
— Bo... ja nie wiem... ale tu wszyscy, gdy dłużéj pobędą i pocierpią, to potem już nawet téj ziemi dać nie chcą, nawet na kilka lat! Jakaś mania, choroba, zaklęcie! At — szaleństwo!
I ręką machnął.
Nika w drzwiach słuchała rozmowy.
— To nie szaleństwo, to naturalne! — wtrąciła. — Kochają matki swe dzieci dlatego, i kochają żołnierze swe blizny. Trud i cierpienie najpospolitszego podnosi i uszlachetnia. Gdyby téj równowagi nie było, świat-by się składał z małp i tygrysów.
Tu Oyarzanowski powstał żywo i, pochylony, dłoń do niéj wyciągnął, a oczy jego zabłysły:
— Za to zdanie dziękuję pani...
Nika może pierwszy raz w życiu straciła rezon. Co prawda ani się opamiętała, co jéj przyniosło na usta owo zdanie. Była w tych ścianach jakaś zaraźliwa atmosfera idealizmu.
Po chwili jednak odzyskała swadę, ujrzawszy na twarzy Sokolnickiego grymas szyderstwa.
— Pau mi niesłusznie dziękuje! — rzekła do gospodarza, — bo o ile szanuję ceł państwa, o tyle ganię środki i sposoby waszéj pracy. W duszy wolno zachować tradycyę, w czynie — precz z nią! Wychowałam się na Zachodzie tam widziałam pracę, tu jest tylko rutyna i najfałszywsza zapobiegliwość w systemie z przed trzystu lat. Tu nikt nie pracuje!
Zagrodzki poruszył się niespokojnie. Córkę ubóstwiał, ale całe życie był w strachu, że ona swą śmiałością narazi się ludziom i okryje śmiesznością.
— Ależ, Niko! — zaprotestował. — Mówisz jak ślepy o kolorach.
Oburzyła się.
— Otóż to! Ojciec wmówił w siebie, żem ślepa i że mnie tylko sport zajmuje. A ja mam oczy dobrze otwarte i bardzom ciekawa. Niech mi ojciec odda w zarząd Głębokie, na lat sześć, a ręczę, że z kapitału nic nie ruszę.
— Tylko pani dopożyczy — wtrącił szyderczo Sokolnicki.
— Wcale nie!
— A to-bym się zgodził do pani na służbę bez wynagrodzenia, byle poznać takie cudo!
— O! na służbę brałabym tylko ludzi zawodu, a nie dyletantów, i zdrowych, a nie pessymistów!
Zagrodzki był pewien, że Nika wyzwie odpowiedź ostrą, ale Sokolnicki, lubo się zasępił na krytykę, powstrzymał cięte słowo i poprzestał na lekceważącem wzruszeniu ramion.
Ruch ten właśnie rozdrażnił Nikę. Paląca kwestya miejscowego bytu i stosunków, dotychczas dość dla niéj obojętna, wystąpiła na pierwszy plan.
Rwała się do dysputy i możeby wyprowadziła swego przeciwnika z cierpliwości, ale w téj chwili panna Barbara wezwała ich na obiad.
Gdy przyszli do jadalni, zastali tam już Szymona Łabędzkiego i geometrę Bahę, rozmawiających żywo, ale półgłosem.
Oyrzanowski przedstawił ich, a Sokolnicki żywo zapytał:
— Cóż? Udało ci się?
Szymon się skrzywił.
— W połowie. Ze szlachtą wygraliśmy, ale chłopi przywieźli tuzin pijanych świadków, i sprawa o kradzież drzewa przepadła! Dowiedli, że granicy nie znali i myśleli, że biorą sągi z lasów pana Zagrodzkiego do gorzelni.
— Co? Jak? — wmieszał się Zagrodzki ciekawie.
Nastawia téż uszu Nika.
— To, proszę pana, sprawa, jakich się u nas rocznie rozegrywa kilkadziesiąt. Latem złapałem na gorącym uczynku czterech chłopów z sągami drzew na furach, o wiorst trzy od pańskiéj granicy. Dziś mi dowiedli, że byli najęci przez administracyę Głębokiego do zwózki drzew.
— To fałsz!
— Wiem o tém, ale zanim im tego fałszu dowiodę, minie lat parę i kosztować to będzie pięć razy wartość sągów.
Sokolnicki zwrócił się do Niki i rzekł szyderczo:
— Rubrykę na podobne intratne rozchody proszę zatrzymać w swych rachunkach... idealnego gospodarstwa...
Szymon tymczasem dodał:
— I pan Ilinicz przegrał sprawę z ekonomem.
— Nie może być! — zawołała panna Barbara.
— A to co za sprawa? — spytała Nika.
— A to także bardzo pospolita. Pan Ilinicz miał ekonoma próżniaka, pijaka i złodzieja. Po kilku miesiącach, widząc, że do roku może mu zniszczyć majątek, przyjął drugiego, bynajmniéj tamtemu nie wymawiając miejsca. Nie podobało się to jegomości i, zamiast pracować i spełniać obowiązek, zaskarżył pana Ilinicza do sądu. Sprawa się wlokła; ten wciąż siedział w majątku, buntował służbę, niszczył mieszkanie, rąbał na drwa płoty, robił sceny pani Iliniczowéj i nareszcie teraz wygrał swą pretensyę: trzysta rubli. Tyle pociechy, że mu zarazem kazano z majątku się wynieść!
— To zgroza! I to mnie także może spotkać! — zawołał Zagrodzki.
— Naturalnie. Prawo jest jedno dla wszystkich.
Pereat mundus, fiat justitia! — rzekł milczący dotąd pan Baha, spokojnie, jako rzecz słuszną i logiczną.
Chwilę milczeli wszyscy. Wreszcie ozwała się panna Barbara:
— Tak, gdy zniknie świat, nastanie sprawiedliwość. Trochę cierpliwości, a doczekamy się tego wszyscy.
A Oyrzanowski dodał:
— Ja zaś, przewertowawszy dużo starych dokumentów, przekonałem się, że tak się zawsze działo. Może nawet tamto... boleśniejsze.
— I pani miewa podobne sprawy? — spytała Nika panny Barbary.
— Szczęściem nie! Majątek nasz jest niewielki, las wycięty, żadnych sporów granicznych, ani służebności; zresztą ojciec woli nawet stratę niż pozwy: więc patrzymy przez szpary na chłopskie figle. Sokołów jest nieszczęśliwy w rozgraniczeniu i sąsiedztwie. Tam bez wojny żyć nie sposób. Sewer ma piekielną dolę i pracę!
W tém Szymon głowę podniósł i rzekł:
— W miasteczku o niczem innem nie mówią tylko o księciu Adakale.
— Cóż to za jeden? — spytał Sokolnicki.
— To magnat, który targuje dobra od spadkobierców marszałka. Bawi tu, nie on sam, ale jego plenipotent, niemiec, i zbiera informacye. Żydzi faktorzy krążą wkoło niego, jak kruki za sępem. Nie wiem, dlaczego jeden z nich pytał mnie o szczegóły co do Miernicy pana Ilinicza.
Sewer i Basia spojrzeli niespokojnie na mówiącego, a Baha flegmatycznie rzekł:
— Dlatego, że pan Ilinicz Miernicę sprzeda.
— Jak pan może mówić coś podobnego! — obruszyła się Basia.
— Zobaczymy — mruknął stary lakonicznie.
— Mam nadzieję, że nie zobaczymy! — rzekł Sewer. — Możeby on miał po temu ochotę, ale pan zapomina, że tam jest jego matka i żona.
— Żywioł konserwatywny, acz liczebnie większy, nie powstrzyma rewolucyi — odparł Baha.
— A zresztą nie będę mu się dziwił — ruszył ramionami Sewer. — To dowodzi, że rachuje.
Panna Barbara zmarszczyła brwi i dała hasło wstawania od stołu. Przeszli wszyscy do sali, tylko Szymon z Bahą pozostali w jadalni.
Po chwili weszła tam panna Barbara, i Szymon szepnął jéj żywo:
— Niech pani namówi pana Seweryna, żeby tym państwu ofiarował swe konie.
— Czyż pan go nie znasz? Już się przemówili z panną i siedzi zły i nadęty.
— To nic. Pani go namówi. Toć dla nas los taki wypadek. Zagrodzki szuka koni, bo jego mieszczuchy za delikatne na nasze drogi. Kupi te niezawodnie! Niech go pani namówi!
— Dziwne jest to ogólne przekonanie o moim wpływie na niego. Już druga osoba to mi dzisiaj wmawia. Ano, spróbuję, ale wzamian pana poproszę o przysługę.
— Pani wie, że to mi zrobi tylko przyjemność.
— Obejrzy pan owce. Pan Baha twierdzi, że wszystkie są chore i że je trzeba zbyć. Lato było tak mokre! może to prawda.
— Pan Baha wszystko widzi czarno — odparł pocieszająco. — Może się obejdzie wysortowaniem tylko.
— Widzę czarno, bo długo patrzę! — rzekł geometra. — Zresztą, i owszem, obejrzymy jutro we dwóch.
Panna Barbara wyszła do gości; oni się udali do owczarni, aby skorzystać z reszty krótkiego dnia.
Tymczasem w salonie Zagrodzki począł się troskać o powrót, a panna Nika wybrała się odwiedzić chorego konia.
Starsi zostali na gawędzie u komina; oni we troje poszli do stajen.
Nika po raz pierwszy widziała ubogie folwarczne podwórze, drobne koniki, nizkie słomiane strzechy. Mozół ciężki a niewdzięczny widniał na każdym kroku, ale zarazem wielkie staranie i dozór pański. Nieliczna służba patrzyła w oczy Basi z życzliwością, spełniała chętnie rozkazy, a wszystko to miało twarze uprzejme i wesołe i to podwórze tchnęło ładem i porządkiem.
W stajni kilkoro źrebiąt wysuwało do Basi łby pieszczotliwie, a konie na jéj widok poczęły się oglądać i rżeć natarczywie. Znały snadź dobrze jéj rękę, sypiącą ziarno.
— U pani wszystko bardzo swojskie. — zauważyła Nika. — I to jest dowód wyższości mniejszych posiadłości nad wielkiemi. Właściciel łatwiej dobierze sobie pomoc i służbę i lepiéj zna swój warsztat.
— I prędzéj zbankrutuje — mruknął Sewer.
— Sewer! — zawołała Basia. — Ja zaczynam się lękać, że ty bankrutujesz umysłowo! Zamiast krakać nieszczęścia, obejrzyj tego konia jako znawca.
— Jużem go widział. Będzie zdrów za dni parę. To ochwat. Elegant z bruku, nie przywykł do naszych dróg i niewygód!
— To moje zdanie, i dlatego ojciec chce kupić inne, a te zatrzymać w stadzie. Pańskie są podobne na sprzedaż?
— Mam szóstkę — rzekł bez zapału.
— Jeśli wszystkie takie, jak ta para, to będzie pan miał w nas nabywców. Jaka cena?
— Dają mi za nie tysiąc sto rubli.
— To tanio!
Mody człowiek się roześmiał.
— Czy pani ma zamiar w ten sposób i na swém gospodarstwie kupować konie? Przecie ich pani nie zna.
— Te dwie klacze, co tu widzę, warte pięćset.
— Ja mu to także powtarzam! — wtrąciła Basia. — Cała szóstka jest zdrowa i dobrana doskonale. Lepszych tu w okolicy niéma, i pani będzie z nabytku rada. Zresztą dziś można je wypróbować. Konie państwa wrócą luzem do domu, a temi państwo pojadą. Do Głębokiego mil pięć: niech pokażą, co umieją.
— Widzi pani przerażoną twarz pana Sokolnickiego? — roześmiała się Nika.
— Ręczę pani, że on jest o wiele lepszy, niż jego mina. Będzie rad wyświadczyć sąsiedzką grzeczność, nawet bez interesu sprzedaży szóstki.
— Czy tak? — zagadnęła go Nika.
— Mniejsza o grzeczność, to jest fałszowana cnota, ale Basia ma racyę, że chyba nic innego nie pozostanie do zrobienia. Stangret z koniem wróci ledwie w nocy, a jestem pewien, że ojciec pani nie zechce nocować ze strachami. Więc niech państwu służą moje konie.
— Czuć rozpacz w téj ofierze i nawet wiem dlaczego. No, ale pomimo to usługę przyjmiemy, chociaż oryginalnie zaofiarowana. Strachów ja przynajmniéj się nie boję. Mam nadzieję je poznać, bo dzisiejszy wypadek będzie wstępem do dobréj z panną Barbarą znajomości. Podobała mi się pani, jak mało kto!
I wyciągnęła do Basi rękę ze szczerym, dobrym uśmiechem.
Panna Barbara podała swą dłoń w milczeniu. Nie uraziło to Niki.
— Was trzeba zdobywać długą pracą, nie szturmem — rzekła. — Ale właśnie podoba mi się wasza ostrożność i to charakterystyczne milczenie.
— Bardzo-bym rada nie sprawić zawodu, proszę jednak pamiętać, że nietylko mędrzec milczy, ale i prostak.
Sokolnicki, widząc Szymona przy owczarni, poszedł tam; one obie wracały powoli ku domowi.
— Praca to ciężka i niewdzięczna — rzekła Nika wskazując folwark i szare pola w oddali. — Czy pani to się nie przykrzy i nie zniechęca?
— Matki za to swe dzieci kochają, a żołnierze swe blizny — powtórzyła Basia jéj słowa z uśmiechem.
— To już nie wiara, ale fantazya — szepnęła Nika. — Zagrzebać się w téj pustce, to okropne. Jeśli pani zaręczy, że się nigdy nie nudzi, to co za szalony ma pani zasób żywotności w sobie!
— Możebym się nudziła, gdyby się czas znalazł, ale przy mem zajęciu jest czas na rzeczy najgorsze: na zgryzotę, na bunt, na smutek, na przeświadczenie o krzywdzie, na zawody i nawet rozpacz — ale na nudę go nie stać. Robota jest nieprzebrana, często zalega nawet, a chwile wypoczynku tak rzadkie, że są rozkoszą!
— I tak myśli pani życie przebyć?
— Tak, usque ad finem!
— To chyba życzyć pani prędkiéj śmierci.
— Życzyć mi sił aż do końca.
— Ależ przecie spodziewa się pani ulgi, odpoczynku, zebrania ze swéj pracy owoców?
Basia uśmiechnęła się tylko smutno.
Rozmawiając, minęły dom i znalazły się w ogrodzie, w świerkowéj ulicy, wiodącéj do kaplicy. Nike coraz bardziéj ogarniał smutek i przygnębienie, od tych drzew czarnych, ołowianego nieba, ziemi bezbarwnéj i twarzy panny Barbary, która, zda się, do wtóru jesieni, mówiła o rezygnacyi i spokoju przedśmiertnym.
Stanęły przed kaplicą. Stara była, pleśnią pokryta, w wieżycy wśród umilkłych oddawna dzwonów gnieździły się gołębie.
Był napis na froncie z pordzewiałych żelaznych liter i data: ostatni werset loretańskiéj litanii i rok 1840-ty.
— Nabożeństwo się odprawia? — spytała Nika.
— O nic! W podziemiach są nasze groby, a w saméj kaplicy trzymamy zboże. Dlatego-to klucz jest u mnie.
Sięgnęła do kieszeni swego gospodarskiego futerka, a widząc żywe zajęcie Niki, otworzyła drzwi. Weszły do środka. Kaplica wyglądała bardzo czysto, pomimo tylu lat nieużycia. Miała jeden ołtarz z obrazem Matki Boskiéj i kilka starych malowideł na ścianach.
Pośrodku na kamiennéj posadzce, szarzała warstwa żyta, a o krok daléj ku ołtarzowi wejście do grobów było otwarte.
Panna Barbara przyklękła na chwilę przed ołtarzem, a potem zeszła do lochów, podając dłoń Nice. Podziemie to było sklepione, wysokie i tak jasne, że pomimo szarego dnia widać było wyraźnie szeregi trumien, stojące rzędem pod ścianami. Były wielkie, i zupełnie małe, ozdobne sarkofagi, i proste dębowe trumny, i panował tu zupełny spokój.
Panna Barbara uklękła przy najbliższéj, całéj okrytéj wieńcami nieśmiertelników, i pocałowała zimny metal.
— Tu matkę położyliśmy — szepnęła.
Potém spojrzała po wszystkich i, powstawszy, poszła naprzód, aż w sam głąb.
— Tu leży Weronika Oyrzanowska.
Minęła panna Barbara kilka trumien i znowu wskazała jedną.
— A tu leży Seweryn Oyrzanowski, pułkownik pod Czarnieckim. Pół fortuny wydał na wojnę ze Szwedami, a resztę w czasie jego nieobecności rozgrabili sąsiedzi. Wrócił bez nogi, bliznami pokryty, do pustki i ruiny. Umarł w nędzy, zadręczony procesami. Wnuk jego zaledwie odzyskał resztki funduszu. On się niczego lepszego nie doczekał.
W kącie, odsunięta od innych i czarnym suknem pokryta, stała trumna, która niewiadomo dlaczego zaciekawiła Nike.
— A tu kto spoczywa? — spytała.
— Starościna Oyrzanowska. Zmarła w końcu zeszłego wieku — odparła jakby z przykrością panna Barbara.
— A o téj niema legendy?
— Jest, ale bardzo smutna. To ta właśnie, któréj portret zasłonięty w jadalni. To była zła kobieta i dlatego, że zła — nieszczęśliwa. Życie jéj zeszło na występkach. Zły cel osiągnęła i z pracy swéj miała owoce, ta jedna. Tamci pomarli, nie doczekawszy się nagrody; ta doczekała się kary.
— Więc to ta, co, jak w okolicy twierdzą, straszy w Horodyszczu? — spytała zchicha panna Zagrodzka.
— Tak! Złą musiała być, gdy pozostała w tak złéj pamięci.
— I pani może ją widziała? Naprawdę?
— Nie wiem! To są rzeczy tak dziwne i bywają chwile w życiu tak rozstrajające nerwy, że pod wpływem nerwów, zmęczenia, nasłuchania się legend umysł wychodzi z równowagi. Taki stary dom, jak nasz, powoli oplątuje baśń, podanie staje się żywem, my sami wcielamy się w dzieje i wierzymy w rzeczy nadprzyrodzone.
— Ja-bym tak pragnęła ją zobaczyć — szepnęła Nika, pomimo téj chęci zmierzając do wyjścia.
Nagle drgnęła i skamieniała na miejscu. Po kaplicy ktoś chodził.
Basia uśmiechnęła się.
— To zapewne ktoś nas szuka! — rzekła i wyszła śmiało z podziemia.
Istotnie był to Sokolnicki.
— Pan Zagrodzki niepokoi się o panią i wysłał mnie na poszukiwania — rzekł.
Poszli znowu we troje ku domowi i Nika spytała:
— A pan widział kiedy starościnę?
— Brednie! — odparł. — Ktoby w to wierzył! Po tych starych murach jest mnóstwo szczurów i stare posadzki często pękają od wilgoci. Wuj nabija głowę Basi jakiemiś historyami z odwiecznych dokumentów, i potém jéj się coś pokazuje.
— A zkąd-że ogólna wiara w to u okolicznego ludu?
— A to pan Baha za młodu był figlarz i, żeby ustrzedz owoce w sadzie, okrywał się prześcieradłem i udawał starościnę. To on utworzył legendę dla zupełnie prozaicznych celów i z dobrym skutkiem, bo nie było wypadku, by kto w Horodyszczu pokusił się o jedno jabłko. Basia wcale stróżów nie trzyma, pan Baha zaś tryumfuje w duchu, a głośno coraz straszniejsze dziwy opowiada.
— Kiedy tak, będziesz dziś nocował w pokoju z alkową, od którego się zawsze wymawiasz.
— Bo się lękam o całość mych butów od szczurów.
— No, no, ubezpieczę je od szczurów, ale ty, braciszku, tam się prześpisz.
— I owszem.
— A jeśli się panu co pokaże, to mi pan opowie na polowaniu, w przyszły wtorek.
— Pokaże mi się może sowa, których tu także nie brak.
Weszli do domu, gdzie Zagrodzki począł dziękować Sokolnickiemu za pożyczenie koni i zapraszać go tak usilnie na polowanie, że ten wreszcie, lubo bez zapału, obiecał się stawić.
Nareszcie podeszły konie i niespodziewani goście zaczęli się żegnać.
Nika oznajmiła ojcu, że ponieważ myśli nabyć konie, więc sama niemi powozić będzie, by poznać, czy zwrotne i miękkie w prowadzeniu, i z widoczną radością zajęła miejsce furmana.
Na ganku odbyło się ostateczne pożegnanie, podziękowania, uściski dłoni, i bryczka Sokolnickiego ruszyła, przeprowadzana przez szczekające kundysy.
Gdy znikła za bramą, z za węgła wyjrzał Baha z Szymonem i połączyli się z resztą towarzystwa.
— Śliczna panna! — zawołał Łabędzki, udając, że nie widzi gniewnéj miny Sokolnickiego.
— A ojciec wykształcony i dobry człowiek, choć tak nam obcy, tak obcy! — dodał Oyrzanowski.
— Nowożytni ludzie — wtrącił Baha.
— Elegancka tandeta! — wybuchnął Sokolnicki. — On dorobkowicz, ona emancypantka.
— Ani jedno, ani drugie nie hańbi i nie poniża — rzekła spokojnie Basia. — On grosza się dobił ciężko i przyznaje się do tego; ona, młoda, pieszczona, bawi się i używa. Tandety nie czuć w nich i nie godzi się ludzi sądzić wedle własnego złego humoru. Mnie się oboje bardzo podobali!
— Winszuję. Gdyby nie byli magnatami, nie zwróciłabyś na nich uwagi.
— Ja! Doprawdy, czy cię kto zamienił, Sewerze, bo cię nie poznaję!
— Zdziczał biedak w pustce i kłopotach! — rzekł serdecznie Oyrzanowski, klepiąc go po ramieniu. — Ot, chłopcze, nie parskaj: może ci ta dziewczyna zapisana za żonę w wyrokach Bożych.
— A niedoczekanie! — oburzył się młody człowiek. — Mam się zaprzedawać dla pieniędzy, to wolę dyabłu, niż kobiecie.
— Dyabla podobno tak obrał Alter z jeziora, że sam się zadłużył, żeby wyżyć! Nikomu teraz nie daje złamanego szeląga! — rzekł Baha.
— A nam szczególnie nie wolno mu pożyczać na dusze! — wtrącił Szymon.
— Dlaczego? — spytała panna Barbara.
— Bo taki rozkaz z nieba!
— Ładna służba, która nas chyba nauczy bluźnierstwa i doprowadzi do piekła! — mruknął Sewer.
— Jeśli kto jest słaby lub tchórz, to nie wina służby — rzekła Basia, marszcząc brwi. — Zresztą tobie się nie godzi tak sarkać i buntować się. Są dole i losy stokroć od twoich cięższe, a jednak je ludzie znoszą i milczą, jeśli nie przez wiarę, to chociażby przez ambicyę.
— Ciekawym, gdzie ty widzisz te szczyty niedoli?
— Gdzie? U Iliniczów chociażby, gdzie twoja rodzona siostra znosi bez sarkania ciężkie interesy, długi, choroby dzieci, niedołęstwo tęściowéj, lekkomyślność męża. Co ty masz w porównaniu z tém? Trochę procesów, długów, deficyt coroczny! To każdy ma i znosi! Ale jesteś młody, silny, niezależny, świat stoi przed tobą otworem.
— Jaki świat! Idealny, w którym lubicie tkwić, ty i Szymon, no, i wuj, naturalnie, żeby się oszałomić i zapomnieć rzeczywistości! Ja nie umiem siebie okłamywać. Świat realny jest dla mnie zamknięty; jestem gorszym więźniem w Sokołowie, niż aresztant w tumie. Oto jest fakt i prawda, a wasze gadania — — mrzonki i poezye. Dlatego nawet dysputować nie będę! Szymonie, jedziemy?
— Jeśli pan nie ma nic przeciw temu, ja tu zabawię dzień jutrzejszy. Panna Barbara poleciła mi zająć się sadzeniem drzew po górach, i już sadzonki gotowe.
— Jeśli ktoś jest tak szalony, że chce sadzić lasy, to niech mu perswaduje psychyatra, nie ja. Róbcie sobie, co chcecie! Wezmę tedy twego konia i jutro ci go odeślę!
— Zanocujesz i ty! — rzekł Oyrzanowski. — W takim stanie ducha ja cię nie puszczę z domu. Wygadasz mi wszystko, co ci się zebrało w sercu. Basia nam zagra i zaśpiewa, pan Baha opowie anegdotę, Szymek mi pomoże posortować dokumenty, które mi twój stryj darmo dał, i tak w gromadce życzliwéj i blizkiéj spędzimy wieczór długi. Nie strój min i marsów! Mało nas jest, a jam z was najstarszy. To nic, żeś mnie dziś głupcem nazwał: żądania posłuchasz i spełnisz. Nie ubliżyłeś mi swem zdaniem, ale zrobiłbyś przykrość odmową! Chodź, chłopcze.
— A ja panu opowiem, gdziem nocował w miasteczku — rzekł Szymon.
Sokolnicki spojrzał na Basię, czy nie jest obrażona, i na Bahę, czy nie drwi z niego, ale i tych dwoje patrzało nań serdecznie, więc jego gorycz i złość poczęły ustępować, i już się wahał.
— No, chodź, chodź, uparciuchu! — dorzuciła Basia, pociągając go za rękę.
Uległ tedy, jak ulegał zawsze wpływowi Horodyszcza. Nazywał to słabością i chorobą; wiedział, że do jutra jego trzeźwe poglądy ich niepraktyczne myśli i ideały zgnębią, i że jutro wróci do jarzma, znowu pijany jakiemiś mrzonkami; a jednak uległ i poszedł, gotując się jednak nie ustąpić, aż po ciężkiéj walce...





IV.

Pewnego wieczora, gdy Szymon, wezwany do dworu przez konnego posłańca, stanął przed Sokolnickim, zastał go nad stołem, zarzuconym pieniędzmi, z miną kandydata na samobójcę.
Gotówka w Sokołowie była taką osobliwością, że Łabędzki aż struchlał, myśląc, że to była pożyczka na wysoki procent.
— Panie, zkąd to? — zagadnął bez tchu.
— Niech go licho porwie!
— Kogo?
— A tę sakwę! Zagrodzkiego!
— Kupił konie! — zawołał Łabędzki szczęśliwy.
— Ciebie to cieszy! Takie konie! Płakać mi się chciało, gdy je zabierano! Hodowałem jak dzieci.
— Aleć były na sprzedaż.
— To i cóż! Miałem całą nadzieję, że się od tego wykręcę, że je zatrzymam. Gdy ten się mnie uczepił, postawiłem cenę umyślnie, by się cofnął, a on mi dziś odsyła pieniądze i zabiera konie. Wściekły jestem, bo on jeszcze na tem zrobi dobry interes. Ma je za dwa tysiące rubli, a ja co? Hodowałem dla tego śmiecia!
I odepchnął od siebie pieniądze.
Łabędzki wiedział, że najlepiéj, by się żal taki wylał do dna. Radość tedy swoją ukrył i rzekł ze współczuciem:
— To prawda, że pusto po nich będzie w stajni, aleć na przyszły rok przyjdzie znowu czwórka ze stada równie ładna!
— I znowu dla kogoś!
— Panie, a toć pan ostatnim razem w Horodyszczu piorunował na obywatelstwo, że nie jest handlarskie! Mówił pan, że wszystko powinno iść na sprzedaż.
— At, ty wiecznie łapiesz za słowa! To pewna, żem wtedy o tych koniach nie myślał. Teraz zobaczysz, co będzie. Najprzód u mnie nikt ich nie cenił, ale niech-no je zobaczą u magnata — ósmy cud świata! Powiedzą, żem je zbył za pół ceny, żeby się pochlebić Zagrodzkiemu, żem bankrut ostateczny, kiedym takie konie sprzedał. I te moje pieszczoty, hodowańce, pójdą pod babską rękę i na przyszłe lato panna będzie je razem z sobą produkowała na jakichś wyścigach austryackich, na podziw oficerom i błaznom!
— Proszę pana, a cóż znowu to panu szkodzi? Zrobił pan świetny interes handlowy: niechże i oni coś zarobią i ucieszą się nabytkiem.
— Ty lubisz tylko to śmiecie! Masz, bierz; może mi rozwiążesz zadanie, jaką dziurę tem zatkać, żebym na nie długo nie patrzał.
Dziury te Szymon miał nieustannie w pamięci, więc nawet nie potrzebował zaglądać do ksiąg gospodarskich i zaczął recytować:
— Trzysta pójdzie na remont i patent gorzelni, pięćset na wypłatę najmu, dwieście na zaległe pensye.
— A tysiąc na żydowskie procenty! — dodał Sokolnicki. — I koniec! Zkąd weźmiemy na noworoczną ratę bankową, na podatki, na kupno kartofli, na dalsze procenty, najmy, pensye!
— Czyż naprawdę zboża niema na sprzedaż?
— Ile być mogło, i więcéj nadto, już sprzedałem, a żniwa i zbiór! Wiesz przecie co to kosztuje.
— Panie, proszę zmienić pisarza i gumiennego.
— I dostać nowych złodziejów! Nie chcę! Uczciwych niema! Zresztą, co to pomoże na klęski! Oziminy zniszczyła śnieżna zima, jarzyny suche lato! Stodoły puste. I to już z rzędu trzeci rok nieurodzaju! Trzeba zginąć i basta! Ty się cieszysz tą garścią pieniędzy, a ja w tém tylko czuję przedłużenie konania. Całe życie pracować dla żydów lichwiarzy — co za nędza!
— Panie Sewerynie, jeszcze trochę cierpliwości, jeszcze trochę mocy i wytrwania! Wciąż piszą o kolei, co przerznie naszą okolicę. Wtedy ta ziemia się panu opłaci. Ta góra żwiru w Bielicy uratuje Sokołów.
— A ty zawsze to samo: cierpliwości, mocy, wytrwania! Mnie pieniędzy trzeba, a nie cnót!
— Pieniądze będą. Na bank i podatki ja się postaram, niech się pan tém nie truje.
— Ładna pociecha! Na trakcie rozbijać nie będziesz, ale gdzieś pożyczysz. A ty wiesz, że od lat trzech na płacenie procentów i ciężarów majątkowych zaciągam coraz nowe długi! I jakaż wobec tego może być nadzieja i przyszłość! Czy wiesz, że ja wreszcie o ostatecznéj ruinie marzę jak o wyzwoleniu z czyśćca!
— A ja panu powiadam, że to się skończy. Przyjdą urodzajne lata, inwentarze się powiększą, za żwir wpłynie kapitał, i odżyjemy, panie, odetchniemy, i nie jak zbiegi, gdy już umkną za granicę, ale jak porządni robotnicy po znojnym dniu. Na dziś Bogu dzięki za tę chwilową ulgę, i za te pieniądze własne, a nie pożyczone. Niech pan płaci, co bliższe!
Sokolnicki ręką machnął, ale pomimo to przestał narzekać i rzekł:
— Obiecałem się na to nieznośne polowanie w Głębokiem. Musimy tam być.
Szymon się uśmiechnął radośnie.
— Czyż pana łowy nie cieszą?
— Czyż to łowy? To okazya do zabawy. Zjedzie się pół powiatu, będą jedli, pili, grali w karty, ogadywali nieobecnych i obecnych, zawracali oczy do milionówki, i postraszą zwierzynę i postrzelą kogo jeszcze, a kilka psów padnie z pewnością. Szkoda mi psiarni!
— Niemiec nadleśny doskonały myśliwy i mnie prosił do pomocy. Jużeśmy objeżdżali ostępy i, wie pan, zdaje mi się, że niedźwiedź jest.
— Nie może być! — oczy Sokolnickiego zabłysły.
— Leży w świerkowych wywrotach, za trybem, gdzie niegdyś była smolarnia.
— Toby były dopiero gody! Szymek, a o mnie pamiętajcie, żebym dobre stanowisko miał.
— To się wie. Będzie pan tam, gdzie potrzebny strzelec, co nigdy nie chybia! Jutro wieczorem zabieram naszą psiarnię i strzelców, i nocujemy u niemca, a pojutrze użyjemy!
— Gdybym niedźwiedzia ubił, tobym Zagrodzkiemu nawet tych koni nie żałował i nawet-bym się z panną pogodził. Wiesz, i ona będzie na polowaniu, i jakąś kuzynkę sprowadzili z Austryi na tę uroczystość. Potrzebne tam kobiety! Ani chybi, kogoś postrzelą!
— Już téż nie panna Zagrodzka, bo ta strzela doskonale.
— Gdzieżeś widział?
— Wczoraj u niemca. Była z nami przy objeździe, a potém w leśniczówce próbowała mojéj strzelby. O sto kroków trafiała kulą w muchę na pniu i postrzelała mi zupełnie czapkę w lot.
— Ta ma pasyę do wszystkiego, co niekobiece. A rodzice, jak gęsi, co wychowały jastrzębia: gęgają nad nią bezradnie.
— Zuch dziewczyna, i niech jéj pan nie dogaduje, bo warta i uznania, i grzechu. Wesoła, ładna, a zdrowa, jak dębczak młody. Pan się śmieje z mego porównania. Ano, bom ja syn szaréj szlachty, co ceniła zdrowie do pracy, i leśniczy z zawodu, więc mi dęby w głowie!
— Możeś się zakochał?
— Będę bardzo szczęśliwy, jak pan się w niéj zakocha.
— To nastąpi w ów dzień, gdy szanowny stryjaszek zapisze majątek na kościół.
— Wszystko się stać może. Tymczasem, co pan mi rozkaże?
— Już ci gdzieś pilno?
— Oj, i bardzo! Dziś mam rewizyę gajowych, jutro dzień wywozu chrustu i drzewa, a przytém osaczam i ja grubego zwierza w pańskiéj kniei, Altera. Czy pan mu sprzedał pszenicę?
— Nie jemu, ale jego szwagrowi.
— Uhm! A dużo jéj zdano?
— Pięćset pudów.
— Alter sprzedał osiemset do miasteczka! A pan wie, że ekonom wydaje córkę za pisarza?
— Nie może być! Toć się nienawidzą i jeden drugiego ogaduje codziennie.
— Tem bardziéj muszę ich mieć na oku! Trzeba będzie zrobić lada dzień rewizyę śpichlerza! Ach, te szczury domowe!
Potarł desperacko czuprynę i wyszedł.
Na podwórzu spotkał go ekonom, jakby nań czatował.
— Pan na nas niełaskaw. Nigdy do chaty nie wstąpi! — rzekł, uśmiechniony pochlebnie.
— Alboż dadzą tchnąć! Pan mnie gania jak grabieżnego konia. A te procesy to mnie pół życia kosztują.
— Może teraz choć na chwilę! Zimno i wilgotno. Przetrącimy po kieliszku i zagryziemy wędzonką.
— Dziękuję panu. Tego się nie odmawia.
Poszli tedy na podwórze folwarczne, gdzie w oficynie gnieździli się oficyaliści. Na widok rzadkiego gościa zabiegała się ekonomowa z córkami, z innych mieszkań poczęły wyglądać kobiety.
Zjawił się téż zaraz gorzelany i magazynier od wódki. Szymon był ich zmorą, ale nie mogli wierzyć, by prędzéj, czy późniéj, nie wypadł z łask pańskich, lub nie przeszedł do ich kompanii. Więc go zawsze honorowano, głaskano, próbując terrenu. Zresztą on wiedział myśli pańskie: więc się można było wiele odeń dowiedziéć.
— A co? Koniki zabrał Zagrodzki — zagadnął ekonom.
— Dzięki Bogu! Będzie grosz w kassie i dla nas — odparł Szymon. — Dobrą cenę dał.
— Szaloną! Słyszę, półtora tysiąca.
— I jeszcze więcéj! Jedziemy tam na polowanie pojutrze.
— Oho! może z tego i maryaż wyniknie! — wtrąciła ekonomowa, która w Sokołowie zajmowała posadę klucznicy i gospodyni i bała się małżeństwa dziedzica, jak upiora.
— A cóż! — uśmiechnął się Szymon. — Kawaler jak ptak szczęśliwy, może wybierać. Ale jeśli ta nam spadnie, to będzie dopiero ruch!
— Zła?
— Złość w pannie ukryta pod siedem zamków: dopiero się po ślubie okaże. Ale przecie poznać można, że ta będzie ostra i wścibska.
— O! Jaki też pan Szymon dla panienek niepolityczny! ujęła się ekonomowa ze śmiechem.
— To tak przez zemstę, że mnie żadna kochać nie chce, bom dziobaty.
— Baje pan Szymon! A wiadomo, że bałamut!
— To plotki. Ja ta jak mnich żyję.
— No, no, wiedzą sąsiedzi czém kto broi.
Mężczyźni, widząc, że Szymon pozwala żartować, poczęli ostrzéj dogadywać. Rozmowa przybrała nastrój przyjacielski, właśnie taki, jaki miéć chciał Łabędzki.
Doskonała starka, zapewne z piwnicy Sokolnickiego, ścierała resztę nieufności i sztywności, humory czyniły się różowe.
— Już to i nasz pan słodki nie jest. Nie trzeba mu złości żoninéj! — zawołał ekonom. — Sądny dzień miał wczoraj pisarz o obroki. Szelma jedna, choć dobry chłopak, pomyli się w rachunkach i chce mi fornalkę głodzić! Nie słyszał pan w pałacu o tém?
— Nawet i mowy nie było. Pan się wykrzyczał i zapomniał. Tylko na osuszkę wódczaną narzekał i mówił, że klucz od magazynu do siebie weźmie.
— A i owszem! — zawołał magazynier. — Spadnie mi odpowiedzialność za stare kuty, które cieką jak rzeszota. A nie mówił, kiedy to nastąpi?
— Od pierwszego listopada. Nie ciesz się pan zbytnio: nie długo to potrwa. Znudzi się panu rychło.
— Niech spróbuje, jakie to słodkie! Niech pozna, co to za psia służba! A zresztą, niech potrafi skontrolować! Ot, załóżmy się, u kogo będzie większa osuszka?
I śmiał się, mrugając do gorzelanego, i Szymon śmiał się także, a wściekłość go ogarniała na tych wrogów, sytych chleba pańskiego, rozmyślających tylko o oszustwie i krzywdzie dziedzica.
— I z Alterem pan zadziera! — wtrącił krytycznie ekonom. — I źle się to skończy, bo żyd obrotny, pieniężny, potrzebny dworowi. Poco go drażnić o byle głupstwo! Każdy żyć musi, a mojém zdaniem, w wielkim skarbie wielkie rzeczy trzeba uważać za małe, a małe za nic. Kto w małe wgląda, wielkiego nie zobaczy i ludzi nie utrzyma.
— Święta racya! — potwierdzili inni.
Szymon, który umyślnie tu przyszedł, by ich czujność uśpić, potakiwał także.
— To plotki o Alterze — rzekł. — Pan go lubi, choć krzyczy i parska. Wspominał, że mu nawet smolarnię w dzierżawę odda.
— Doprawdy? a ludzie dowodzą, że pan Szymon go właśnie przeciw Alterowi buntuje — rzekła ekonomowa.
— Ja powiadam to samo, co państwo. Żyd we dworze potrzebny: nie będzie ten, będzie inny. Niech dawny siedzi. Trzeba go pilnować, by nie kradł nad miarę, ale toć nas tyle służby. Przecie ktokolwiek złapie nicponia!
— A pewnie. Żyd sam to wie i wystrzega się — potwierdzono chórem.
Wódka obeszła raz trzeci. Wypiła nawet ekonomowa i stała się bardzo czułą.
— Toć wiadomo! Pańskie dobro a nasze — to jedno! A przecie z nas każdy w wierze utwierdzony i obowiązek swój spełnia. Panisko dobre, niema co powiedzieć, można przy nim żyć! Jakby się ożenił, to niewiadomo, a dopóki to się nie stanie, żadne z nas go nie opuści.
— Wierzę! — pomyślał Szymon, który ich dobrze znał i którego przymus dławił za gardło. Dawniéj wybuchnąłby; teraz ostygł już i żywą krew młodą przejęła żółć doświadczenia. Nie zdradził się niczém, tylko na zegarek spojrzał i za czapkę porwał.
— Czego się pan Szymon śpieszy? — zatrzymywał go ekonom. — Robota nie zając, nie uciecze!
— Ale, na Dubinki mi trzeba, po strzelców na jutro.
— Aha, i do pięknéj Tekli! — zaśmiał się magazynier.
— A cóż? — odparł podobnież. — Nie chcą mnie szlachcianki, pójdę do chłopianki!
— Ach, te huncwoty mężczyźni! Idźcie na dwór bredzić! Mam córki! — krzyczała ekonomowa, udając zgorszoną.
Szymon udał przerażonego, bez pożegnania się wycofał, na konia swego siadł i wyjechał za wrota. Tam dopiero wzdrygnął się, splunął i zaklął:
— Nie dam go wam, nie dam! — zamruczał. — Jest was legion — ja jeden. Ale go wam wydrę z paszczy, chyba mię uśmiercicie, szakale!
Konia do prędkiego kroku popędził i bez drogi, na przełaj, puścił się ku borom, omijając nawet swą leśniczówkę.
Cały dzień o głodzie i chłodzie rewidował poręby i zagajniki, i już zmierzch zapadał, gdy raczéj dla zmęczonego konia, niż dla siebie pomyślał o powrocie i wypoczynku.
Gdy na podwórze swéj zagrody wjechał, z ławki pod ścianą podniósł się czarny cień człowieka i stanął, milcząc, u drzwi.
— Kto to czeka? — spytał Szymon chłopaka, który mu konia odebrał z rąk.
— A to Hipek Adamów z Dubinek. Od rana czeka i do chaty nie zechciał wstąpić.
Był to dziwny gość. Dzikiego chłopca, który życie spędzał w lesie, ze strzelbą i sidłami, Szymon prawie nie znał, tylko z opinii, jako mruka i prawie zwierzę: więc się mocno zdziwił odwiedzinom. Pozdrowił go tedy uprzejmie i przyjrzał się ciekawie.
Chłopak to był wysoki i chudy, spalony przez słonce i przez wicher uwodzony. Szara, krótka świta i wysoko rzemieniami oplecione chodaki na nogach, w ręce kij, na głowie stara czapka, wygląd istotnie dziki i oczy z podełba patrzące — nie dobrze uprzedzały do niego. Na pozdrowienie coś zamruczał i stał bezradny, może przerażony swą sprawą.
— A czemuście-to do domu nie wstąpili? Słyszę, dawno już czekacie — dodał Szymon, by go ośmielić.
— Tu nieciasno! — odparł Hipek.
Leśniczy się roześmiał.
— Nie wątpię, że obszernie pod niebem, ale i zimno! Proszę, wstąpcie teraz do izby i przyjmijcie gościnę. Semenicho, dajcie jeść!
Wahając się, potykając o progi i potrącając futryny, Hipek wszedł za nim do domu.
Baba wniosła światło i zaraz potém obiad. Szymon się przebrał i wrócił do gościa.
Hipek stał u okna, mnąc w ręce czapkę i wyzierając na podwórze. Dopiero, gdy pies leśniczego, obejrzawszy go i obwąchawszy, zaczął uprzejmie witać, trochę się ośmielił i jął psa głaskać.
— Siadajcie i jedzcie! — rzekł Szymon.
— Nie głodnym! — odparł.
— To darujcie, ale nie wierzę, chyba wam w Dubinkach zakazali tknąć mego chleba.
— Mnie Dubinki nie hodowały, ni uczyły. Ja osobno żyję! — odparł hardo strzelec.
— No, to moim obiadem nie gardźcie, jakby oni uczynili.
Hipek sekundę się zawahał, wreszcie kij i czapkę na krześle położył i usiadł za stołem.
Jadł mało i z roztargnieniem; co chwila urywał, podnosił oczy na leśniczego, słowo jakieś miał na języku i nie mógł wykrztusić.
— Macie do mnie jakąś sprawę, i ciężko wam gadać — dopomógł mu życzliwie Szymon. — Co? może wam gajowi strzelbę odebrali?
— To-bym żyw nie chodził, albo oni! — mruknął Hipek, łyskając złowieszczo oczami.
— Ho, ho! niedarmo z Dubinek! — uśmiechnął się Szymon. — Kiedy nie to, więc już się nie domyślę, co was tu sprowadza.
— Ja przyszedł za służbą — wyjąkał nareszcie chłopak i poczerwieniał, nieufnie ku leśniczemu spoglądając.
— A czémże chcecie być? — spokojnie spytał Szymon.
— A czémże? gajowym! — odparł już śmieléj.
— A znacie służbę? Włóczyć się ze strzelbą po lesie, to nie robota. Ja wymagam wiele.
— Lepiéj od innych zrobię i więcéj, a kraść nie będę.
— O to was nawet nie będę posądzał. Ale dziadek wasz co na to powie?
— Dziadkowi do mnie zasię! Nie hodował on mnie, anim ja go kosztował. Nie rzeknie słowa.
— A zkądże wam, coście nigdy nikomu nie ulegali, przyszła ochota do niewoli? Boć służba nie drużba, ale niewola.
— Tak mi trzeba — odparł Hipek lakonicznie.
Przestał już jeść i teraz oburącz na stole się wsparł i sumował. W głowie miał widocznie natłok myśli i z sobą się borykał. Zdławić je, czy wypowiedzieć temu obcemu, który dotychczas tropił go i prześladował, jako złodzieja zwierzyny?
Nareszcie podniósł dzikie oczy, w których był strach, i rozpacz, i zaciętość.
— Dlaczego wy Makarewiczów do turmy nie oddacie? — zawołał z wybuchem wściekłości.
— A po co?
— Za to, że do was strzelał Marcin, a fuzyę Wicka miał. Ihnat Wilk wie, że to on był, a ja wiem, gdzie strzelba schowana.
— I świadkiem możecie być?
— Mogę i poprzysięgnę!
Zastanowiła ta zawziętość Szymona, który wiedział, że Wicek z Hipkiem dotychczas polowali wspólnie i byli nierozłączni.
— Wicek może was zgubić.
— Niech tam! Ale i on przepadnie.
— Cóż to? pokrzywdził was stary przy podziale, jako w pieśni stoi:

Tobie zając i sarna,
A mnie sobol i panna,
Towarzyszu mój!

Na te słowa Hipek drgnął i spojrzał na Szymona przerażony.
— Wam kto mówił? Może ona była?
Teraz Szymon zrozumiał wszystko i poczuł dla dzikiego chłopaka sympatyę.
— Nie, ona nie była, alem się domyślił — odparł życzliwie.
— Powiadają, że zaraz po kolędzie zapowiedzi wyjdą — rzekł Hipek głuchym, znękanym głosem, jakby zmęczony był wściekłością, a żalić się nie chciał. — A ona mi wciąż powtarza: „Zabij mnie, a nie daj!” Na zabicie będzie czas, a tymczasem trzeba próbować innych sposobów.
— No, i cóż obmyśliliście?
— Jeśli jego nie wsadzicie do turmy, to służbę mi dajcie. Zwierz nawet legowisko ma, a ja nie! Dziadek na procesy roztracił, co było, i w Dubinkach siedzieć nie będę. Oni mi nie swoi — złodzieje! Mnie trzeba teraz byle nory, byle kotliny i żebym w gromadzie nie żył, ino sam, w borze!
— A jak wam służbę i gniazdo dam, będziecie wy mi przyjaciel?
— Będę jak zwierz, nie jak człowiek!
— No, to sprawa załatwiona. Jest buda w Bobrówce pusta; tam was osadzę, jeśli dziedzic was zatwierdzi.
— Robotę zaraz dajcie! — rzekł Hipek. — Nie chcę już w bór iść: chcę zacząć, com postanowił.
— Ano, kiedy wam tak pilno, to idźcie zaraz do chłopskich Dubinek, z poleceniem do Makara Wilka, starosty, żeby na pojutrze zegnał obławę do Głębokiego.
— To teraz i mnie wolno będzie tam być! — rzekł Hipek, a nozdrza mu się rozdymały.
— Zabiorę was z sobą!
Wtedy dziki chłopak cały się zmienił. Coś niby uśmiech skurczyło mu twarz; powstał, do Szymona przystąpił i sam nie wiedział, jak swą wdzięczność okazać, tylko nań patrzał.
Więc Szymon, ubawiony tą prostotą i naiwnością, po ramieniu go poklepał i uścisnął, jak brata.
— No, chłopcze, bądź-że mi druhem, a ja cię wykieruję na człowieka! — rzekł serdecznie.
Hipek, gdy wychodził z téj izby, był już innym człowiekiem i zaprzedaną duszą Łabędzkiego.
I ta jedna dusza miała stokrotnie się opłacić.
Po odejściu gościa Szymon obejrzał swą broń i wybrał do polowania piękny sztucer, który mu Basia ofiarowała w zeszłym roku za rozmierzenie lasu i urządzenie gospodarstwa.
Sztucer, rzadko używany, potrzebował oczyszczenia, więc wziął go Szymon do kuchni.
Chciał téż, przy téj okazyi, pogadać z Semenichą, która, chociaż służyła u niego lat trzy, niezwykle była małomówna i nieprzystępna.
Leśniczy, zawsze zajęty, rad był temu, że w domu był zawsze spokój i cisza, ale teraz opowiadanie Arechty w drodze do miasteczka zaciekawiło go co do stosunku baby z wszechwładnym Ułasem.
W kuchni roboty dzienne były już pokończone, chłopak chrapał w kącie, Semenicha przędła u komina, zapatrzona w żar i zadumana.
Szymon jął broń czyścić i, znając chłopską nieufność, rzecz zagaił zdaleka:
— Jakże nasza krowa? Zrośnie jéj się noga?
— Poprawia się?
— Sprowadziłaś, babo, znachora?
— Nie słychać blizko o żadnym.
— A Ułas z pasieki?
— Ułas by do pana nie przyszedł, tém bardziéj do krowy.
— I dojechać do niego teraz ciężko, gdy wody rozlały.
— Dopłynąć można od Dubinek, wedle Bobrówki.
— Toś sama do niego się dowiadywała?
— E, już dawno, jeszcze liście wtedy były.
— On ci swéj?
— At, trochę.
— I ja do niego się wybieram.
— Po miód?
— Nie, po radę. Powiadają, że z mądrych — mądry.
— Zna wszystko, jakby z tamtego świata wrócił.
— Otóż właśnie! Ale czy mnie zechce przyjąć? Powiadają, że stary chimeryk.
— Pana przyjmie, bo zna.
— Zkądże? Nigdym go nie widział.
— To nic! Jemu nie trzeba widziéć, by znać.
— Zkądże on swą mądrość ma?
— W rodzie u nich jest oddawna, a on-że wiek nad tém zbył. To wielka nauka!
Pokiwała głową i westchnęła ciężko.
Szymon rozmowę zmienił.
— Nie było listu od twego chłopca?
— Nie było.
Wrzeciono oparła na kolana i jeszcze posępniéj w ogień się wpatrywała.
— Et, babo, nie sumuj! Zdrów pewnie. Odezwie się przed kolędą o pieniądze.
Syn ten był ukochaniem baby; młodszy, który służył téż u Szymona, nie był w łaskach.
Tamten, starszy, utrzymywał ją, gdy był w domu. Gdy go zbrakło, baba z wyrostkiem tułała się po służbach, aż ich Szymon przygarnął.
Grunt tymczasem zagrabili krewni bogaci.
Baba od téj pory była cicha, ponura i w długie wieczory, przędąc samotnie, naprzemian myślała o tym dalekim i o odwecie za krzywdy i poniewierkę.
— Jeszcze półtora roku! — szepnęła po chwili.
— A potém porzucisz mnie, babo?
— Drugą pan dostanie. A zresztą Bóg wie, kto dożyje.
— Czy ty mi śmierć wróżysz?
— A cóż! Zaczepia ją pan codzień, a wrogi pana wyklinają w dzień i w nocy.
— Ino ich Bóg nie słyszy.
— W złą porę jak słowo padnie, to i krzyż nie obroni. W Dubinkach sądny dzień na pana! Nie dożyje pan starości!
— Dożyję, ile mi odmierzono.
Baba potrząsnęła głową.
— Do Ułasa niech pan pójdzie. On zakryte widzi: on panu powie, czego się wystrzegać.
To ty-byś, babo, nierada, by mnie ubito?
— I pan był nierad, jak mnie katował posesor w Rudni, wtedy, kiedy mnie pan zabrał. Chce pan wierzyć, chce nie, a ja pana przestrzegę. Proszę unikać ryżego, kulawego i zeza!
— To i ty, babo, zakryte znasz!
— Wypłakałam oczy, zdarłam stopy, zerwałam piersi, dochodząc krzywdy sierot moich! Mocne moje wrogi, a ja słaba. Przetom moc znałazła gdzieindziéj jak w gminie.
Nie była to właściwie odpowiedź, ale na ten raz Szymon wiecéj nie badał.
Pomyślał tylko o niedostateczności wiary, wyznawanéj przez babę, która, zamiast jéj ozłocić krzywdę aureolą nieba, pozostawiła ją w ciemności na pastwę zabobonów i zemsty.
I westchnął.
— Zkądże wiesz, że pomstują na mnie w Dubinkach? — spytał po chwili.
— Przybiegła tu onegdaj wasza siostra i opowiadała, że sądny dzień tam panuje. Oni tam już siedzą, bez chleba i za darmo prawie ostatnie bydlaki sprzedają, by ich nie policytowano za koszta sprawy. Kto głodny i nagi, ten się niczego nie boi.
— A czegóż chciała Weronka?
— Nie wiem. Nie doczekała się pana i poszła, płacząc. Matka ją codzień bije. Źle się to skończy.
— I cóżem ja im zawinił! Co mi z tego za korzyść! — wybuchnął Szymon. — Niech mordują a ustąpić nie mogę.
— Alter z Jeziora głośno mówi, że kto pana uśmierci, dostanie sto rubli. Czy pan nie słyszy, jak wokoło pana śmierć chodzi?
Mimowoli wzdrygnął się Szymon i spojrzał w okno. Przy lampie, wprost szyby siedział i był doskonałym celem strzału. Psy podwórzowe jednak spały spokojnie. Leśniczy powrócił do zajęcia.
— Śmierć, babo, Bóg posyła, nie człowiek. To pewna, że za całość swéj skóry niewiele-bym dostał; ano, póki ścieżką prostą chodzę, śmierć nie straszna. Przyjdzie, to się położę i spocznę. Wilczyca stara z Dubinek, co wielki rozum ma, tak powiada: jak co cię straszy, to mu się nadstaw, a nie uciekaj. Tak ja myślę ze śmiercią zrobić.
— Dobrze Wilczycy bajać, siedząc na piecu! — mruknęła nieprzekonana Semenicha. — A onaż nie lęka to się Tekli ojca, co odchodząc przysiągł, że wróci i ją udusi! I wróci, wspomni pan moje słowo!
— Za co go zesłali?
— Żonę zabił, jéj ulubioną córkę, i jéj saméj omal nie uśmiercił. Gdyby nie jéj świadectwo, doma-by ostał. Dlatego do niéj wrócić poprzysiągł.
Za ścianą w sieni kogut ciężko skrzydłami załopotał i zapiał. Semenicha odstawiła prząśnicę i poczęła półgłosem odmawiać pacierze. Szymon broń złożył i wyszedł.
Tymczasem Hipek Dubiniecki już polecenie spełnił, obławę zamówił, u Wilków czółna pożyczył i do Dubinek pomknął. Było zimno i ciemno na rzece, ale jego to właśnie cieszyło. Bez szmeru do osady się wkradł i opłotkami podsunął się aż do gumna Morskich.
Tam ukryty, począł pohukiwać jak sowa.
Na to hasło ktoś czekał, bo skrzypnęły drzwi u Morskich, i po chwili pod węgieł stodółki podeszła Weronka.
Dziki chłopak, zdyszany ze szczęścia, rękę jéj uchwycił.
— Jedźmy! — szepnął.
— Tak zaraz? — wzdrygnęła się.
— Ano, mówiłaś, że szmaty już wyniosłaś. Ja już chatę mam. Czego czekać? Matczynéj pięści na karku, czy Wickowych zalotów!
— Jak chcesz! Ja ci poprzysięgłam! — odparła dziewczyna już spokojnie.
— No, to z Bogiem! Czółno na rzece, noc długa. A tak schowam, że i czort nie wynajdzie.
— Szymona-ś widział?
— Od niego idę. Opowiem ci w drodze wszystko. Teraz się śpiesz!
— Wracaj do czółna, za chwilę przyjdę!
Nie tracili czasu na czułości i słowa; byli trzeźwi zupełnie i przygotowani na ciężki los i walkę.
On znowu opłotkami wrócił do rzeki; ona z pustego ula w sadku dobyła już pierwéj przygotowany węzełek i, raz jeszcze spojrzawszy na rodzinną zagrodę, śmiało poszła do niego.
Po chwili czółno mknęło jak ptak. Weronka wzięła drugie wiosło i pomagała, nie spytawszy nawet dokąd jadą. Łódź czyniła tysiące zakrętów, odrazu wpadłszy w labirynt odnóg i strumieni.
Podróż trwała parę godzin. Nareszcie Hipek do brzegu przybił i do krzaku łozy łódź uwiązał, potem brodząc na ląd się wydostał, wziąwszy na ręce, jak dziecko, Weronkę.
Brzeg był błotnisty, pokryty łozą i tatarakiem; trochę wyżéj czerniał las i kontur niewyraźny chaty.
Do niéj skierował się Hipek, odnalazł drzwi ćwiekiem zabite, ale ich nie ruszał, tylko okno wyjął z futryny i wskoczył do środka.
Weronka podała mu węzełek i sama wsunęła się za nim.
Wilgoć i chłód były jeszcze dokuczliwsze niż na dworze, wiało zewsząd pustką i stęchlizną. Dziewczyna jednakże nie zdradziła ani lęku, ani przykrości. Po omacku zaczęli obchodzić izbę.
— Ognia zapewne nie można rozpalić? — spytała.
— Dziś można, bo nas jeszcze nikt nie szuka, ani się spodziewa tutaj. To straż, Bobrówka.
— Poznałam! — rzekła spokojnie.
— Nie będziesz się lękała sama tu zostać?
— Jak trzeba, to zostanę. Tylko mi broń jaką daj. Zaraz odjedziesz?
— Ino ci ogień rozpalę. Chleba wzięłaś?
— Zkądże? U nas już od tygodnia głód! Mam trochę kartofli.
— To je sobie upiecz w popiele. Jutro w nocy przyjadę, przywiozę ci garnek i grochu. Chleba to i u mnie niema, a boję się teraz co kupować, by mnie szpiegować nie poczęli.
— A gdzież groch masz? W domu?
— Ej nie, ja tam nic nie trzymam. Mam skrytkę w lesie, ale daleko, i jutro muszę być na ludzkich oczach dla niepoznaki!
Mówiąc to, wykrzesał ognia z hubki, zapalił garść pakuł od strzelby i z ciężkim trudem rozniecił ogień w kominie z resztek jakichś gałęzi.
Wtedy obejrzeli swe schronienie.
Była to zwykła chata chłopska, bez żadnego sprzętu, o ścianach pokrytych pleśnią i z ubitą ziemią zamiast podłogi. Do izby przytykała sień, za nią spiżarnia i skład. Pułap w kilku miejscach opadł i piec był trochę rozwalony, ale tych dwoje w téj chwili w pustce téj widziało cel swych żądań i marzeń.
— Na piecu sobie pościelesz! — rzekł Hipek.
— O mnie się nie troszcz! — odparła odważna Weronika. — Kiedym tu za tobą przyszła, to nie po to, by ci kłopot czynić. Ty teraz spokojny bądź. Biedy się nie lękam, a ludzie mnie ztąd żywą nie wezmą. Poprzysięgłam ci nie na wiatr!
— Takem cię pierwej poznał, zanim umiłował! — odparł Hipek poważnie.
Dziewczyna zdjęła z siebie dużą chustkę i gruby kaftan i jakby nic zaczęła się krzątać. W sieni znalazła sporo drew, w śpiżarni stołek kulawy, na strychu wiązkę zbutwiałéj słomy, a pod piecem, w śmieciach — skorupy garnka.
Wnet zużytkowała wszystko, a potém, rozwinąwszy węzełek, pokazała Hipkowi swoją wyprawę. Było tam trochę bielizny, odświętna perkalowa sukienka, trzewiki, lusterko i grzebień, a w chusteczkę zawinięty święty obrazek z odpustu.
Było to całe jéj wiano i własność, ale Hipek nie strapił się ubóstwem, jak się nie lękał nowych obowiązków i pomsty całéj rodziny.
— Ja mam w skrytce wszelakie dobro! — rzekł. — Jutro nocą ci trochę przywiozę. No, a teraz naści nóż i siekierę; ogień nad ranem zagaś i siedź dzień cały jak myszka w komorze. Ja i okno napowrót zamknę. Muszę już odejść!
— Poczekaj na kartofle! Pewnieś głodny?
— Niebardzo, wieczerzałem u Szymona.
Zbierał się do odejścia, ale niesporo, poglądając to na okno, to na dziewczynę. Spostrzegła to i rzekła:
— Może ci się spocząć chce, to ja czółno do Wilków odprowadzę!
— Jeszcze co może! Spocząć to mi się nie chce, ale możebyś buziaka mi dała na odjezdne — odparł.
— Jeszcze-śmy w kościele nie byli, a na buziaki ci nie przysięgałam. Ruszaj i głowy mi nie zawracaj!
Hipek, zawstydzony, poskrobał się za uchem i bez protestu zniknął za oknem.
Odrazu widocznem było, że ten wielki drab, co się i niedźwiedzia nie bał, będzie mężem pantoflem, a Weronka w duecie małżeńskim będzie trzymała prym.
Rekuza, zamiast, obrazić, podobała się chłopcu.
— Honorna dziewczyna i hambit ma! — myślał z dumą. — A com spłatał figla Wickowi, tom spłatał. Teraz się dzielmy, towarzyszu mój!
Ledwie na dzień szarzało i Szymon się ubierał, gdy Hipek już był w leśniczówce. Gajowi stawili się także i siedzieli w kuchni, a szlachcic, byle z nimi nie być, kostniał na zimnie.
Dzień zapowiadał się śliczny, bo mróz ścisnął i mgły opadły. Wyjrzał przez okno Szymon i zawołał chłopaka do siebie.
— No, rano wstałeś, to dobrze! Obława będzie?
— Będzie. Czy zaraz ruszamy?
— Zaraz, ino się okrzątnę, bo to łowy pańskie, a nie szlacheckie. Każ zaprzęgać, a gajowi niech ruszają naprzód. Chłop konia wyprzedzi.
Hipek spełnił rozkaz i wrócił. Dużo śmielszy dziś, niż wczoraj, jął oglądać broń nadleśnego.
— Żebym to ja takie cacko miał, toby za rok puste były lasy i pola! — rzekł.
— Wasze rozbójnicze pistonówki więcéj szkody czynią, bo polujecie z niemi cały rok i kaleczycie mnóstwo zwierza, zanim ubijecie jedną sztukę, No, ruszajmy!
Siedli do wózka i wyjechali na łąki. Już opodal spotkali gajowych i daléj, po drodze, szare grupy chłopów, sunące prędko i cicho w tymże samym, co oni, kierunku. Każdy był uzbrojony w pałkę i zapasową parę postołów; była to naganka.
Gdzieniegdzie trafiały się mniejsze grupy strzelców ochotników, z bronią przedpotopową i olbrzymiemi torbami borsuczemi.
— Dziw, że Makarewiczów z Dubinek nie widać — rzekł Szymon, który tych wszystkich kłusowników znał.
— Nie będzie ich dzisiaj — odparł Hipek.
— Dlaczego?
— Bo Weronki szukają — szepnął chłopak.
— Ejże, już! — zaśmiał się Szymon. — A dobrześ ją schował?
— Oj, dobrze. I pies nie wytropi!
— No, to niech szukają! Ot i naszą psiarnię wiozą.
Wyminął ich wóz pełen ogarów, które, jakby rozumiały swą ważną rolę, siedziały poważnie w słomie po dwa na smyczy i rozglądały się po okolicy.
— A pan gdzie? — spytał Szymon pisarza.
— Za nami wnet się wybierał. Gości miał.
— Kogoż?
— Ten cudzy, co marszałkowskie majątki wziął. Po drodze mu się powóz złamał, to na noc wstąpił. I pan z Miernicy nocował.
Minęli furę, coraz więcéj spotykali chłopów, nareszcie i Dubińców, z Makarem Wilkiem na czele.
Za ojcem szedł Ihnat, który swą pałkę wystrugał nakształt strzelby i niósł ją na pasku przez plecy. Makar miał minę posępną i fajkę ćmił. Pozdrowił ich Szymon.
— Coś taki chmurny, Makar? — spytał. — Gorzałki nie zbraknie u Głębockiego pana na poczęstunek.
— Kto ją to pić będzie, jak niedźwiedź człowieka zadrze! Powiadają, że w Jedlinach sześć zimuje — odparł chłop, spluwając.
— Oj Makar, Makar, twoja matka sokół a ty trus!
— Matka na piecu sokoł, a na niedźwiedzia to mnie posyła — burknął Makar.
— No, kiedyś taki, to cię zostawię w straży kaszę gotować — zaśmiał się Szymon.
Wjechali w bory Zagrodzkiego, nietknięte, bujne, wzorowo utrzymane.
— Ot, jak u bogacza — rzekł Hipek.
Szymon tylko westchnął.
Przed nimi słychać było już ludzki gwar, skomlenie psów, dźwięki trąbek, a po chwili ukazała się leśna straż główna, nowy szwajcarski dom, na szerokiéj polanie, gdzie się kilka dróg krzyżowało.
Ruch już tu panował ogromny; przy ogniskach ruszali się naganiacze, wokoło domu biegała służba Zagrodzkich, a przy słupie z napisem rewiru nadleśny niemiec komenderował łamanym językiem gromadzie swych podkomendnych. Gdy ujrzał Szymona, począł go do siebie wołać, wyciągając, jak do zbawcy, ramiona.
Oni we dwóch objęli komendę polowania. Tymczasem w leśniczówce, naznaczonéj za punkt zborny myśliwych, gospodarzył sam Zagrodzki, pilnując zastawy stołu. Pani została w domu, oczekując myśliwych z obiadem; ale Nika była z kuzynką zagraniczną, obie w eleganckich kostiumach myśliwskich, obie uzbrojone, obie ubawione jak na widowisku.
Chodziły wśród chłopów, którzy im się przyglądali niemniéj ciekawie, oglądały psy i starą broń strzelców, próbowały nawet trąbek dojeżdżaczów i niecierpliwie wyglądały przybycia gości.
Wreszcie zaczęły się zjeżdżać bryczki obywatelskie. W leśniczówce uczyniło się gwarno jak w ulu. Zagrodzki promieniał szczęściem, widząc, że zjazd będzie liczny i że jego jedynaczka się ubawi.
Na szarym końcu przybył Sokolnicki.
— Patrzcie-no, i Woyno z nim! — zawołał Za grodzki. — Nawet nie wiedziałem, że się znają.
— Kolegowali niegdyś w szkołach — odparł któryś z sąsiadów.
Młodzi ludzie wysiedli. Sokolnicki na widok dam skrzywił się nieznacznie, Wojna radośnie się uśmiechnął.
Był to nowy obywatel, spadkobierca dóbr marszałka Woyny, z zawodu inżenier, osiadły w stolicy. Sam z siebie zamożny, miał wysoką płatną posadę, więc spadek był mu raczéj ciężarem. Przybył na pogrzeb stryja, z zamiarem rychłego powrotu do miasta, ale na pogrzebie poznał Nikę Zagrodzką, i pozostał, i bardzo się zajął porządkowaniem majątkowych interesów. Zaczął nawet przebąkiwać, że myśli brata spłacić i sam przy dobrach zostać.
Był to człowiek trzydziestokilkoletni, łysy już zupełnie, bardzo inteligentny, światowy, elegancki. Zakochał się w Nice od pierwszego wejrzenia, od pierwszego słowa, i zdecydowany był nie wyjechać ztąd bez niéj. Tajemnicy ze swych zamiarów nie czynił, więc, zanim konkury zaczął, już cała okolica mówiła o ich małżeństwie i teraz, gdy się pokazał, wszystkich oczy patrzyły na Nikę. Ale ona oglądała konie Sokolnickiego, nietylko obecnością konkurenta nie wzruszona, ale nawet nie zajęta. Na powitanie podała mu roztargniona rękę i zaraz zagabnęła pana Seweryna:
— Jakto? pan z pistonówką! Przecie mają być niedźwiedzie!
— A ja wcale bez broni! — rzekł Woyna.
— Ach, pan! — odparła lekceważąco. — Pan ma pojęcie o niedźwiedziu z menażeryi. Ale pan Sokolnicki dostanie stanowisko poważne, bo ma sławę najlepszego strzelca, i z taką bronią przyjeżdżał.
— Moją sławę właśnie tą strzelbą zdobyłem. Niech jéj pani z pozoru nie sądzi. Ma na sumieniu już pięć niedźwiedzi! — odparł Sokolnicki.
— Właściwie w takich łowach najwięcéj znaczy zimna krew — rzekł któryś z myśliwych. — Ja zawsze pudłuję z gorączki, chociaż mam pyszny sztucer.
— Proszę panów na przekąskę! — wzywał Zagrodzki. — Zkądże panowie razem jadą?
— Z Sokołowa — rzekł Woyna. — Odnowiliśmy dawną znajomość szkolną i przegawędziliśmy u komina prawie całą noc.
Obejrzał się za towarzyszem, ale ten pozostał na ganku, zajęty przez panny, które koniecznie chciały z pistonówki strzelać do celu.
Na co zaprotestował Szymon, który nadbiegł, wzywając wszystkich na stanowisko.
— Strzelać nie można, pani. Zajmujemy najbliższy ostęp. Już i bez tego zawiele tu gwaru.
Rzucili się wszyscy za nim, uciszeni nagle i już skupieni, a on skręcił na jedną z dróg i jął ich rozstawiać co kroków kilkadziesiąt. Słonce właśnie z za mgły się podniosło i cały las, cichy i poważny i szronem okryty, ozłociło cudnie.
Z gęstwiny rozchodził się czerstwy zapach żywicy i z cichym szelestem opadały ostatnie liście. Coraz topniała drużyna myśliwska, półkolem obejmując ostęp, aż ostatniego postawił Szymon i napowrót poszedł, by sprawdzić, czy każdy był na stanowisku.
Wnet téż na Ilinicza napadł, który papierosa zapalił i przeglądał jakieś papiery w pugilaresie.
— Na Boga, co pan robi?
— Ach, prawda, zapomniałem! Nic to, wiatr z ostępu!
Sokolnicki, który opodal stał nieruchomy, za drzewem ukryty, zaczął mu wymyślać.
— Ładnieś mnie umieścił! Z jednéj strony ten osieł, z drugiéj panny! Wolałbym iść z naganką.
— Nic to, ale przesmyk najlepszy!
Za pannami, które jednakże zachowywały się zupełnie poważnie, stał Woyna. Szymon go zastał po za linką, w ostępie, zbierającego ostatnie wrzosy i borówki.
— Panie, nie wolno ruszać się ze stanowiska!
— Nie wolno? Dlaczego?
— Bo pan dostać może kulą.
— Wielka mi osobliwość! Nie będę pierwszym, co dał życie za kwiaty — odparł obojętnie Woyna i daléj herboryzował w gąszczu.
Szymon na taki pogląd ręką machnął i pobiegł daléj. Po chwili trąbka jego zagrała sygnał do obławy. Dźwięk się odbił o gąszcze, wzbił w górę i popłynął po lesie; jeszcze drżał w powietrzu, gdy mu drugi podobny odpowiedział z oddali, i wnet potem niewyraźny jeszcze wrzask naganiaczy.
Wśród strzelców uczyniła się cisza. Każdy znieruchomiał, z palcem na cynglu broni, z okiem utkwionem w ostęp. A tam huczało niesfornie, dziko, coraz wyraźniéj.
— Pusto czy jakie licho! — pomyślał Sokolnicki.
Ilinicz po chwili się znudził i nieznacznie do szwagra się zbliżył.
— Nic tu nie będzie! — szepnął. — Możemy gawędzić.
— Daj mi pokój i nie psuj polowania!
— Coś taki zły? Na Woynę? Sam sobie winę przypisz, boś osieł! Zabierze ci pannę!
— Odczep się odemnie i pilnuj własnych interesów! Nie rozumiem, jak kto w naszych warunkach może się takiemi głupstwami zajmować! A teraz wracaj na stanowisko, bo ja tu jestem dla polowania, a nie dla rozmowy.
Ilinicz minął go i poszedł do panien.
Raptem zagrał jeden ogar, potem dwa, wreszcie kilkanaście i jednocześnie prawie na linii strzelców padły dwa strzały. Daleko, koło Woyny, mignął szary przedmiot.
— Pilnuj! — ktoś krzyknął.
Woyna sięgnął po strzelbę; szary przedmiot rzucił się w bok pod strzał Niki.
Strzeliła dwa razy.
— Wilk! wilk! — krzyknęła kuzynka.
— Pal! — wrzasnął Ilinicz do Sokolnickiego.
Teraz z ostępu wypadły ogary, goniąc na oko, i dopadały już wilka, gdy go Sokolnicki jednym strzałem położył.
Nika, Woyna, Ilinicz, kuzynka, wszyscy teraz biegli, krzycząc i gestykulując.
Sokolnicki za głowę się złapał.
— Co państwo dokazują! Naganka nie wyszła, i schodzicie ze stanowisk. Ot, ot, niech pani patrzy, tam, gdzie pani stała, co za lis pyszny przemknął! Gwałtu! taka swawola!
Nika przez sekundę się stropiła, ale Woyna przyszedł jéj w pomoc.
— Mój drogi! Lis oszukiwał wszystkich od stworzenia świata! Ale ten drab wart przecie hucznego pogrzebu.
— Ja go trafiłam! — zawołała Nika — tu w bok, o, widzi pan! To mój nabój, a pan go dokończył!
Sokolnicki nie okazał wielkiego zapału. Strzelbę nabijał, a że stempel w zębach trzymał, więc czuł się zwolnionym od odpowiedzi.
Wnet téż pierwsi naganiacze wypadli z ostępu i gromadą otoczyli wilka, bijąc go pałkami i wypominając wszystkie gęsi, owce i prosięta, które poginęły po wsiach okolicznych.
Ta pośmiertna kara zakończyłaby się zapewne zupełnem zniszczeniem skóry; ale niemiec nadleśny wnet chłopów rozpędził, a gajowi uprzątnęli zwierza.
Myśliwi zeszli też ze stanowisk, i uczyniło się gwarno od opowieści, zapytań, anegdot, ale znowu przerwał im Szymon, wzywając do drugiego ostępu.
Mimochodem zauważył, że wrzosy i borówki, które Woyna zebrał, przypięte były do myśliwskiego futerka Niki, i ścisnęło mu się serce.
— Pan Seweryn nabije moc zwierza, a Woyna upoluje śliczną dziewczynę. Mój Boże, żebym ja mógł na to co poradzić!
Rozstawiał strzelców roztargniony i posępny, puszczając mimo ucha prośby różne i zapytania.
Wreszcie Nika go zagadnęła:
— Co pan taki nie swój, panie Łabędzki?
Uśmiechnął się z przymusem.
— Widziałem dzisiaj troskę-wiedźmę w tamtym ostępie.
— E, trzeba ją było zabić!
— Nie mam na nią kul zaczarowanych.
— I wypuścił ją pan bez próby zabicia?
— Nie moja moc!
— Jakże wyglądała? Zkąd szła?
— Wyszła z gąszczu, gdzie zbierała ostatnie wrzosy i zioła!
Nika spojrzała nań, potém na swój bukiet, wzdrygnęła się i odrzuciła go.
— Czy tu będą niedźwiedzie? — spytała.
— Nie, w jedlinach.
— Daj mi pan dobre stanowisko! Ja wiem, że ojciec zaklął pana, by mnie nie narażać, ale pan mnie posłucha, nie jego. Chcę stać między panem Sokolnickim i panem. Będę tedy bezpieczna: przecie mi zginąć nie dacie, a chcę strzelać do niedźwiedzia koniecznie.
— Znać, że pani raz pierwszy jest na takich łowach. Na drugi raz inaczéj pani mówić będzie.
— Ja odrazu się wycofuję! — zawołała kuzynka, blednąc.
Szymon, nic nie obiecując, umieścił je w gęstwinie i sam opodal stanął. Znowu cisza objęła bór, a potem trąbka i huk naganki i wreszcie strzały coraz żywsze.
Tymczasem drobny zwierz padał: zające, lisy i jakiś zbłąkany kozieł, którego położył znowu szczęśliwy Sokolnicki. Nika spudłowała do zająca, kuzynka postrzeliła sowę. Śmiechu było co niemiara, gdy napół żywego ptaka gajowi zabrali wraz z inną zwierzyną i ponieśli do leśniczówki.
Teraz następował moment najważniejszy.
Ile? Siedem podobno, jeden olbrzymi, stara z dwojgiem piastunów — podawano sobie z ust do ust, strzelby nabijano z wielką uwagą. Probowano kordelasów; miny były uroczyste.
Zagrodzki objął za ramiona Szymona, jeszcze raz polecając opiekę nad córką, któréj zaproponować zejścia z placu nawet nie probował. Kuzynkę Ilinicz podjął się odprowadzić do leśniczówki. Ten lubił w polowaniu tylko zakończenie, obiad: karty, rozmowy, czasem handle na konie i broń.
Szymon wyprowadził myśliwych na tryb szeroki w świerkowym ostępie.
Środkiem płynął ruczaj ledwie widoczny i gdzieniegdzie rosły olchy. Strzelcy mieli przed sobą o kilkanaście kroków czarną ścianę świerków, za sobą dębowy las, dość rzadki. Prawie każdy, zajmując stanowisko, po tych dębach spojrzał, wybierając najbardziéj rosochate, na wypadek odwrotu, i każdemu mocniéj biło serce.
— Pamięta pan moją wolę! — szepnęła Nika. — Za dobry punkt wdzięczność moją kupi sobie pan, a ja na wiatr nic nie obiecuję.
— Za taką nagrodę gotówem zdradzić pana Zagrodzkiego — odparł z uśmiechem, rozglądając się uważnie. — Tu pan stanie! — rzekł głośniéj do pana Seweryna.
Ten chwilę się zawahał, obejrzał położenie i wskazał jakiś punkt w dali.
— Tamtędy wyjdzie! Dobrze! Dajże mi porządnego sąsiada, bo tu nie żarty!
I został, ale po chwili aż zaklął przez zęby, widząc, że za nim Łabędzki umieścił Nikę.
— Oszalał! — zawołał i wbrew prawidłu poszedł za nim.
Zrozumiała go Nika i zatrzymała:
— Pan mnie chce ztąd wyrugować? Zostanę, powiadam: więc niech pan wraca, zkąd przyszedł.
— Pani nie ma pojęcia o niebezpieczeństwie.
— Mam i jestem pewna nawet, że z wrażenia spudłuję, ale zarazem jestem przekonana, że mi pan zginąć nie da, a niedźwiedzia chcę widzieć.
— Pani nie wie, jak on prędko naciera!
— Ale pan wie.
— Proszę mi swą broń pokazać.
Obejrzał; był to przepyszny sztucer, małego kalibru, ale najlepszego systemu.
Ruszył tedy ramionami i rzekł:
— Nad szalonymi czuwa Opatrzność. Niech więc pani ciągle pamięta, że ja nad panią czuwam, i głowy nie traci. Ale oto i Szymon o sukursie pomyślał.
Z po za drzew wysunął się drab, dziko a poczciwie patrzący, i jak cień umieścił się za Niką.
Broń miał przedpotopową, ale oko myśliwskie i bary olbrzyma.
— A, jesteś tu Hipek! — rzekł pan Seweryn.
— Jestem na służbie w Sokołowie — odparł szlachcic — i pan nadleśny mi kazał na krok panienki nie odstępować.
— Na służbie jesteś u mnie? Odkąd? Gdzie?
— Od wczoraj. Gajowym w Bobrówce.
— To Łabędzki lisy bierze za dozorców kurnika! — zaśmiał się Sokolnicki.
Hipek poczerwieniał.
— Kiedym był lisem, tom nie służył. Teraz ogar jestem — odparł śmiało, patrząc panu w oczy.
— Pyszny chłopak! — zawołała Nika, i sięgając do kieszeni, podała mu całą garść srebra.
Ale Hipek się usunął, urażony.
— Klejnot mam, proszę panienki, na piwo nie biorę. Za dobre słowo dziękuję.
W téj chwili zagrała trąba Szymona: Sokolnicki pobiegł na stanowisko, uczyniła się cisza. Wiatr szedł z ostępu, więc wyraźnie dobiegły wrzaski obławy, tem przeraźliwsze, że chłopi, wylękli, dodawali sobie krzykiem rezonu, i chcieli zdaleka spłoszyć zwierza i ruszyć.
Psy nie dawały znaku życia, aż naraz wszystkie odrazu zagrały, tak szczególnie, że każdy z myśliwych poczuł, iż ruszyły grubego zwierza. Ujadały wciąż w jednem miejscu, daleko, więc się nikt zwierza rychłego nie spodziewał i Nika drgnęła nerwowo gdy za nią rozległ się szept Hipka:
— Widzi panienka, jego? To stary.
— Gdzie? — szeptała, czując, że blednie.
— Tam, wprost nas. Stanął za świerkiem i węszy. Pójdzie na Sokołowskiego pana.
Wtedy Nika ujrzała pod czarną ścianą jakąś massę ciemną, nieruchomą, i poczęła drżeć. Wtem massa ruszyła, tak prędko, jak kłusem idący koń. Szła na Sokolnickiego i niespodzianie rzuciła się w bok na Nikę. Dziewczyna była blada jak papier. Zacięła zęby do krwi, zmierzyła: strzał padł.
Niedźwiedź ryknął, snadź trafiony, i rzucił się na oślep przed siebie.
Wtedy Nika strzeliła raz drugi, nie celując, i uskoczyła w bok. Niedźwiedź był już o sto kroków, co chwila potrząsał lewą łapą, roztrzaskaną, i kołysząc głową, ryczał wściekły. W téj chwili Hipek palnął, ale piston tylko spalił, więc się chłopak naprzód rzucił, strzelbę oburącz trzymając za lufę, jak maczugę.
Przed oczami Niki uczyniło się czarno; nogi jéj wrosły, zda się, w ziemię; chciała krzyknąć... nie mogła. Kołowało się jéj w głowie. Krzyki rozległy się wkoło, potem dwa strzały, potem tupot biegnących i „hurra” z kilkunastu piersi. Nika wtedy usiadła na ziemi i poczęła wodzić rękami po twarzy. Zęby jéj szczękały jak w febrze.
— Co pani, na Boga! co pani! — rozległ się nad nią troskliwy głos Woyny.
To ją ocuciło. Spojrzała przytomniéj.
Opodal stała gromada strzelców, i słychać było głos Hipka:
— Ja-bym mu był łeb rozmiażdżył! Już mi pod ręką był.
— Tobie na łbie warto twą strzelbę rozbić! — odparł gniewny głos Sokolnickiego. — Z takiem rupieciem chodzi się na kaczki, a tyś się podjął pilnować panienki. Daj mi zaraz ten grat przeklęty!
I słychać było rozbijanie w sztuki drewna i zamka.
Nika wstała, bo już zdala Zagrodzki biegł zdyszany, krzycząc:
— Nika, Nika! Gdzie moje dziecko! Boże!
Woyna chciał jéj podać ramię, ale już odzyskała swą moc i swobodę.
— Dziękuję panu! Stchórzyłam jak rekrut, ale to się podobno zdarza i bohaterom. Jestem, papo, ale się wstydzę pokazać!
Zagrodzki porwał ją w ramiona i płakał.
— Mój Boże! Co matka powie! — powtarzał. — Jakże to było? Kto mi dziecko uratował?
— A któżby! Seweryn — odparł Woyna bez cienia zawiści. — Ja biegłem wprost. Wszyscy krzyczeli. Przyznam się, żem dla pośpiechu nawet strzelbę rzucił. Straciłem głowę. A ten dopuścił bestyę na kroków kilkanaście, do tego chłopca, i palnął. Wtedym upadł, potknąwszy się na korzeniu; ktoś przeze mnie przeskoczył; podrapałem się o gałęzie, no, i dopadłem do panny Niki... już po wszystkiem.
Nagły wybuch śmiechu zakończył opowieść.
Wtedy ujrzała też raz pierwszy Nika, że i Sokolnicki umiał się śmiać.
Stał przy zabitym niedźwiedziu i nogą go trącał, a obok niego stał Hipek, patrząc żałośnie na szczątki swéj rusznicy.
— Czém ja panu się odwdzięczę! — wołał Zagrodzki, wyciągając do bohatera ramiona.
— Niema za co, panie, doprawdy niema za co! Szymon był obok, nic-by się pannie Weronice nie stało złego. Niedźwiedź myślał o ucieczce, a nie o napaści. Nawinął mi się pod strzał, i tyle! Ale gdzie reszta, gdzie psy, gdzie naganka?
Odpowiedź przyszła w tej chwili. Był to nadleśny konno, cały wzburzony.
— Niedźwiedzica leży w jamie. Nie daje się ruszyć. Co robić? — zwrócił się do Szymona.
— Daleko? — zagadnął Sokolnicki.
— Parę tysięcy kroków w głębi.
— Chodźmy do niéj.
— Chodźmy — powtórzyła Nika.
— Nie pozwolę! Nie pójdziesz! Mam jedno dziecko! — zawołał Zagrodzki.
— To pójdziemy z papą pod rękę — zaśmiała się, ciągnąc go za sobą.
I poszli wszyscy gromadą, przez gąszcza i wywroty, kierując się na wrzask naganki i zajadłe szczekanie psów.
Sokolnicki, widząc w oczach myśliwych zawiść o jego tryumfy, nieco opodal pozostał i rozmawiał z Woyną. Szymon rwał się naprzód.
Po chwili ci dwaj zostali zupełnie w oddali i Woyna rzekł:
— A co? Cudo, nie dziewczyna! Czy wiesz, jeśli jéj nie zdobędę, nie przeżyję.
— Znam ładniejszą — odparł Sokolnicki, zapalając papierosa.
— To nie może być.
— Mogę ci ją jutro pokazać.
— Któż to?
— Dziewczyna ze wsi.
— Pfuj! Takie porównanie.
— Jeśli chodzi o piękność, to stan nic nie znaczy.
— Ale ta ma wszystko! I piękność i szyk, i królewską postawę, i wdzięk w każdym ruchu. Świat poznałem, i nic podobnego nie zdarzyło mi się spotkać.
— Boś się zakochał teraz.
— Tak, przyznaję. Ją zdobyć i umrzeć!
Sokolnicki wybuchnął śmiechem.
Woyna się nie obraził.
— Nie kochałeś nigdy?
— Ja? Na to mnie nie stać. Ożenić się nie mogę, a kochać bez wzajemności i wyznania — na to trzeba mieć wolną głowę i czas na mrzonki. A ja tyle mam na to ochoty i humoru, co ten niedźwiedź, który tam za nami leży, na polanie.
— Bajesz! Ale tylko mi Niki nie pokochaj, bo cię zastrzelę, a potem siebie.
— To nie straszna groźba, jeśli zawsze, pod silném będąc wrażeniem, rzucasz broń za siebie.
— To nie odpowiedź. Ja mam przeczucie, że będziesz mi rywalem!
— A ja mam przeczucie, że ty rychło będziesz się leczył z hallucynacyi. Ja, twój rywal! Cha cha! No, i czegóż oni tam stoją i gapią się?
Istotnie, myśliwi zbili się w gromadkę i patrzyli w jeden punkt. W ciasnéj gardzieli leśnéj leżał burzą zwalony świerk olbrzymi; wkoło nieprzebyty gąszcz krzaków, zarośli, chmielów. Tam się rwały psy, odskakując co chwila z wyciem i piskiem, i naokół, w przyzwoitéj odległości, stali chłopi, udając, że postępują naprzód, a raczéj się cofając.
— No, i co? — spytał Sokolnicki, gdy Woyna już się do Niki zbliżył i wcale się niczém więcéj nie zajmował.
— Leży pod wywrotem, ale wyjść nie chce! — odparł Szymon. — Byłem tam i rzucałem kamienie, ale ani się rusza, tylko mruczy.
— Podpalić świerk! — zawołał Hipek.
— Aha! i las z nim razem! — burknął Niemiec.
— No, to niech kto pójdzie i podkurzy ją kłakami! — rzekł Sokolnicki.
— Padam do nóg! Mam żonę i dzieci! — zawołał ktoś z myśliwych.
— A mnie życie miłe!
— A ja nie napisałem jeszcze testamentu.
— A księdza macie, żeby przed śmiercią mnie wyspowiadał?
I tak każdy niby żartem się wymawiał, i stali wszyscy, bezpieczni w gromadzie.
— Proszę mi dać kłaków! Ja pójdę! — rzekł Szymon.
— A cóż to, czy ja niedołężny? Potrafię i sam! — odparł pan Seweryn. — Nie mam żony ni dzieci, i życie mi nie tak nazbyt miłe, a i bez testamentu się obejdzie!
Śmiał się, jakby upojony niebezpieczeństwem, i bez pośpiechu wyjął stempel, nawinął nań garść lnu, opatrzył swoje pistony i poszedł, przeskakując zwały i rozchylając gąszcze. Za nim poskoczył Szymon, Hipek, i z naganki, po chwili szamotania się z ojcem, Ihnat Wilk. Psy, czując sukurs, rzuciły się jeszcze zajadléj.
Nika wskoczyła na zwaloną kłodę i wszyscy wyciągali szyje, trochę urażeni i zawstydzeni.
Po chwili ujrzeli Sokolnickiego i Szymona na korzeniach świerku, tuż nad jamą czarną, zkąd rozlegało się dzikie mruczenie i mlaskanie szczęk.
— A no, staruszka! do tańca! — krzyknął pan Seweryn, stukając kolbą o drzewo.
Ryk mu odpowiedział z głębi, ale staruszka była niewidzialna.
Wtedy śmiałek strzelbę ramieniem do boku przycisnął, zapalił kłaki i wetknął je w otwór. Jednocześnie ryk wściekły odrzucił wstecz Ihnata i Hipka i po nad korzeniami, o krok od pana Seweryna, ukazała się do pół ciała nad jamą niedźwiedzica olbrzymia, gotując się do skoku.
Była to sekunda, ani czasu do celowania, do wydobycia z pod pachy broni, do opamiętania.
Pan Seweryn cyngiel spuścił: strzał padł, potém drugi, Szymona. Zwierz ryknął, pazury się osunęły: zwaliła się w głąb.
Wtedy Sokolnicki ze świerku zeskoczył, zdjął czapkę i przeżegnał się, a potém jął obcierać twarz z potu i milczał.
Teraz do jamy skoczył Szymon, Hipek, Ihnat i poczęli wrzeszczeć:
— Dwa piastuny, bez tchu! Można żywcem brać!
— Bij! bij! — krzyczał Zagrodzki, zatykając uszy, tak blady, jakby śmierć widział.
Nika pierwsza była przy Sokolnickim i podała mu flaszkę oplataną z koniakiem.
Bez słowa wypił, a potém raz pierwszy spojrzał jéj w oczy. Była w tych oczach groza i przestrach.
— Wylękła się pani. Prawda? to nie żarty?
— Oj, nie! I nigdy-bym nie chciała drugiéj podobnéj chwili przeżyć. Gdyby piston nie spalił?
— I to się stać może. Ano, byłby koniec!
— To okropne! A pan się nie przestraszył?
— Nie było czasu! Po strzale dopierom się opamiętał i, choć myślałem, że za nic mam życie, to fałsz! Człowiek je bardzo kocha, chociaż najgorsze!
Teraz wszyscy otoczyli go kołem, winszując, podziwiając zimną krew. Woyna chciał zaraz kupić od niego strzelbę, jako talizman.
— Strzelba już nie moja. Temu chłopakowi ją obiecałem w duchu! Masz, Hipek; tylko do rabunku jéj nie używaj!
— Pogrzebowego! — zaproponował Zagrodzki.
Stuletnia starka poczęła krążyć, rogi i trąbki zagrały tryumf i humory się ożywiły, a opowieści sypały się bez liku.
Tylko Nika była bez humoru, roztargniona a milcząca. Nie mogła się opamiętać, ani odzyskać równowagi. Coś ją wstrząsnęło w chwili, gdy ujrzała paszczę zwierza u piersi śmiałka, coś ją wtedy zamroczyło, przejęło, czego nie mogła ani przemódz, ani otrząsnąć.
Teraz pragnęła być samą i rozmyślać, lub być z nim tylko i zajrzeć mu w duszę.





V.

Nastał listopad, tak zimny i błotnisty, że przerwały się stosunki dworów i wsi: drogi nie do przebycia, wodne szlaki opustoszały, kraj był czarny i ponury od ziemi do nieba. W Sokołowie ruszyła gorzelnia i robota się skupiła w obrębie dworu, dokąd ściągano opał i kartofle. Po krótkim dniu następowały wieczory bez końca, które pan Seweryn spędzał samotnie u komina, medytując, zapatrzony w żar i nie widząc dla trosk swych i kłopotów żadnéj nadziei, ani wyjścia.
Setny, tysiączny raz obracał w głowie swój budżet tegoroczny. Omłót zboża był fatalny i ceny nizkie, popytu na opasy żadnego, wódkę miał już zahaczoną na obrót gospodarski. A nad nim, jak miecz Damoklesa, wisiał Nowy Rok, termin podatków, raty bankowéj, ubezpieczenia od ognia, zasług służby i procentów od prywatnych długów.
Wszystkie te cyfry miał ogniem wyryte w mózgu, prześladowały go na jawie i we śnie. Wiedział, że i dziesiątéj części ciężarów nie pokryje z dochodu; musiał, jak zwykle, ratować się jedynym kapitałem, który majątek zjadał systematycznie co roku — sprzedażą lasu.
Co roku téż, korzystając z jego biedy i potrzeby, las ten zabierał Alter z Jeziora, za cenę, którą sam oznaczał, śmiesznie małą, ale z nim nikt nie konkurował. Sokołów w statutach żydowskich należał do niego.
Co rok pan Seweryn poprzysięgał, że raczéj duszę dyabłu zapisze, niż raz następny sprzeda las Alterowi, i co rok potrzeba gwałtowna, a brak kredytu zmuszały go do téj ostateczności.
Teraz znowu nadchodził ten czas dobrowolnéj zguby. Porąb był wytknięty; Alter już go znał; widzieli też inni, przezeń nasłani, by dawali niższą cenę; już ich pan Seweryn przegnał, już swą cenę postawił: 6,000 rubli, już Alter swoją naznaczył 3,500 rubli, i z tém się rozeszli.
— Niech się pan namyśli i obrachuje! — rzekł żyd, odchodząc, i więcéj się nie pokazał, wiedząc, że około Nowego Roku pan po niego sam przyśle.
Pan myślał i rachował, i dzień po dniu upływał bez żadnego rozwiązania kwestyi.
O pożyczeniu tak grubéj summy nie było nawet mowy. Żydzi okoliczni nie daliby grosza bez pozwolenia Altera; zresztą pan Seweryn żydowskich długów nie miał i nie mógł zaciągać; sąsiedzi byli sam w podobnych, jak on, opalach, oprócz Woyny i Zagrodzkiego, a tych-by Sokolnicki nie prosił, nawet gdyby szło o życie. Nie było ratunku, tylko przyjąć warunki Altera, a resztę: 2,500 rubli u niego dopożyczyć na przyszłoroczną wódkę. Gdy myśl pana Seweryna, po bezowocnem krążeniu i wynajdywaniu wyjścia, dochodziła do tego wyniku, brał swą znękaną głowę w dłonie i zcicha jęczał. W wielkim, pustym domu jęk ten rozlegał się i tłukł po ścianach, jak po piekielnéj drodze jęk Syzyfa.
Wtedy-to, w taki posępny wieczór, gdy wicher wył po kominach i myśli wyły w głowie, zjawił się w Sokołowie żyd z miasteczka, właściciel zajazdu i faktor, znany na całą okolicę.
Pan Seweryn przyjął go, od komina się nie ruszając, ani głowy nie podnosząc.
— Czego chcecie?
— Ja do pana ze złotym interesem przyjechał. Czy pan chce skrzynię pieniędzy?
Młody człowiek oczy podniósł.
— Tego się nie odmawia, tylko to zapewne nie prezent, więc za cóż mam to dostać?
— Za zgryzotę i stratę! Co długo mówić! Dam panu kupca na majątek.
Pan Seweryn głowę znowu spuścił i jął żar rozrzucać. Na czoło wystąpiła mu krew.
Żyd, ośmielony milczeniem, jął daléj mówić:
— To książę Adakale. Magnat, monarcha! On sam nie wie, co z pieniędzmi robić; on da panu trzykroć sto tysięcy na stół — od słowa! Czy pan wie, ile za Miernicę dał?
Pan Seweryn drgnął.
— Za Miernicę? Pana Ilinicza? Sprzedana? To nie może być!
— No, może to jeszcze sekret? Do wiosny pan Ilinicz jeszcze siedzi, ale już zadatek wziął i plac w miasteczku kupił, gdzie ma tartak stawiać. Ja już faktorne dostałem! Umówili się na 60,000 rubli. Śliczny grosz!
Pan Seweryn już milczał, jakby ogłuszony.
Nie chciał wierzyć, nie mógł! Tam była jego siostra, która tak kochała Miernicę; majątek stara Ilinicza matka, sparaliżowana staruszka, utrzymała niegdyś w złych chwilach, kosztem młodości, zdrowia, krwawych łez i niestrudzonéj pracy.
A teraz precz ztamtąd pójdą! Jak Ilinicz im to powie, tym kobietom, jeśli to prawda! Ale to być nie może: żyd zmyśla, byle go obałamucić.
I nagle wściekłość go ogarnęła na tego zwiastuna złéj wieści, tego oszusta, Judasza.
— Więc jeśli książę Adakale nie wie, co z pieniędzmi robić, to mu sprzedaj swoją żonę i talmud Tora z waszéj bożnicy! Słyszałem, że da za to ładny grosz! Ale mojéj ziemi nie masz prawa mu stręczyć, bo nie jest na sprzedaż! Marsz!
I podniósł się z miejsca, z takim wyrazem oczu, że żyd bez pożegnania się wycofał.
Wtedy pan Seweryn chciał natychmiast do szwagra jechać dowiedziéć się choćby czego najgorszego, byle tylko miéć pewność; ale nie miał odwagi. Jeśli prawda, co mu da? Ratunku nie może, pociechy — nie potrafi, sam będąc zwątpieniem przejęty, potępienia — nie ośmieli się!
Został tedy, do głębi zbolały, znękany, słuchając jęku wichru i padających kropli zimnego deszczu po szybach. Gdy nad ranem pomyślał o spoczynku, przypomniał sobie, że w swoich dumaniach miewał pociechę od Szymona, a ten się od dwu tygodni wcale nie pokazywał. Było to dziwne: może był chory, a może i ten go opuścił, zobojętniał lub znalazł sobie w samotności rozrywkę.
Zaraz nazajutrz ruszył pan Seweryn na leśniczówkę. Na progu przyjęła go Semenicha, kłaniając się w pas, po chłopsku, lecz wyglądała bardziéj jeszcze ponura, niż zwykłe.
— Pan twój w domu?
— Jest, ale źle z nim.
— Cóż, chory?
— Zobaczy pan sam.
Seweryn, zaniepokojony, wszedł do mieszkania.
Jak u niego we dworze, tak i tu palił się ogień na kominie, a przy nim, na ławce, leżał Szymon tak mizerny i wynędzniały na twarzy, że do siebie nie był podobny.
Na widok dziedzica podniósł się, ale patrzył jak błędny, i nic nie rzekł.
— Co ci, Szymku? — zawołał przerażony Sokolnicki.
Łabędzki poruszył bez słowa ustami, twarz mu się skurczyła, usiadł napowrót, głowę ujął w dłonie, całe ciało mu drżało, i wreszcie, z jakimś dzikim wybuchem, jękiem zapłakał.
— Na Boga, co tobie? — powtórzył Sokolnicki, siadając przy nim i obejmując go za szyję.
— Umarła! — wyjąkał Szymon wśród łkania.
— Twoja żona! Biedaku! Jakże mi ciebie żal! Skąd? Jak? Tak niedawno był list od Natalki!
— Przeziębiła się. Przymierała głodem. Zapalenie płuc, i już jéj niema, niema! — powtórzył z jękiem.
Naprawdę Sokolnickiego bardziéj dotknęła jego rozpacz, niż sam fakt. To małżeństwo było dlań niczem niewytłómaczonem szaleństwem dwojga zapaleńców; było dla Szymona w szkołach kulą u nogi, potem dziwolągiem bez przykładu, i Sokolnicki dopiero teraz zrozumiał, po téj rozpaczy, miarę ukrytego uczucia w sercu kolegi.
— Któż cię uwiadomił? — zagadnął, nie wiedząc jaką znaleźć pociechę, i w głębi duszy rad z rozwiązania.
— Uwiadomiła Natalka, że zachorowała: wtedy właśnie oznaczałem porąb; potém przyszła wieść o pogorszeniu: miałem termin spraw w sądzie; chciałem pojechać ratować: — nie miałem czasu — i ot, tydzień temu przyszła depesza, że już po wszystkiém. Na wiosnę miała się doktoryzować: tyle przetrwała, przecierpiała, zniosła, i byłoż jéj ciężko tak odejść w przeddzień tryumfu!
— A zostawiłaż ci choć pożegnanie, choć wspomnienie?
— Nie wiem. Co mi po tém! Mnie jéj szkoda, nie siebie. Miała silną duszę i czysty w niéj klejnot, który nadewszystko kochała. Mój Boże! jak się musiała ze śmiercią mocować, jak musiała się bronić, walczyć! Gdy o tém pomyślę, to mi ból serce wygryza. Nie mogę wytrzymać z żalu. I już wszystko skończone!
— Opamiętaj się. Bogu ją zostaw: żalem ni rozpaczą nie wykupisz. Już jéj tam lepiej, niż nam tutaj, a kiedyś podobno mamy się odnaléźć. Toś ty ją tak bardzo kochał. Do czegoś ty podobny! Opamiętaj się! Czyś ty żył dla jednéj kobiety tylko? Czyś ty cel stracił i powołanie życia? Toć ja twój brat i troski moje wziąłeś za swoje!
Szymon, skurczony, znękany, nawet głowy nie podniósł:
— Ja już i panu służyć nie będę. To może ja nieszczęście przynoszę i odbiegła mnie wszelka moc i otucha. Od tygodnia tu leżę bez snu i jadła, bez woli i siły. Niech mnie pan uwolni. Jam do niczego nie zdatny.
— A słyszałeś ty, że Miernica sprzedana?
Szymon, głowę podniósł i słuchał, jak słucha ranny żołnierz pobudki apelu.
— A wiesz ty, że Sokołów podobny los czeka, jeśli ty mnie odstąpisz? — mówił daléj ponuro Seweryn.
Szymon się wstrząsnął.
— Nie może być! — wyjąkał — a zresztą co ja pomogę, ja, nędzarz i taki znękany!
— Więc ja ciebie mam krzepić? Ja? — ciebie! Tyś mnie dotąd jak tonącego nad wodą utrzymywał, płynąc za dwóch przeciw prądowi. Czy mnie rzucisz na pastwę Altera i księcia Adakale? Wiesz, i jam tygodniami rozpaczał i rozmyślał, i może Ilinicz najlepszą drogą obrał. Czy warto walczyć i życie na to zmarnować?
Opuścił głowę na ręce i umilkł.
Ale Szymon był już ze swego osłupienia wstrząśnięty i zerwał się:
— Nie, ja nie chcę tak! nie chcę! — zawołał.
— Czego nie chcesz?
— Ustąpić tak z placu — żywym! Ja nie chcę być gorszym, słabszym od niéj. Nie, nie! Niech mi pan daruje. Nim-em ją poznał, wyście już byli. Nauczyliście myśléć, czuć, daliście światło, ideał. Wyście starsi w méj duszy! Miernicę trzeba ratować, Sokołowa nie damy. Pan sam-by téj straty nie przeżył! Nie, nie... trzeba walczyć. Czy pan mówił z panem Iliniczem?
— Nie, i nie chcę! Jeśli to fałsz, wstyd mi to zarzucić; jeśli to prawda, nie chcę pierwszy słyszéć! Ty jedź i spytaj!
— Nie, to tylko może uczynić panna Barbara. Do niéj trzeba o pomoc i radę się udać. Zaraz niech pan tam jedzie! Ja o Sokołowie muszę myśléć. Czy Alter nie daje 6000 za las?
— Ani rubla po nad pierwszą cenę.
— Więc nie dostanie lasu! Pieniądze będzie pan miał jutro.
— Majaczysz!
— Nie, kupuję ja las u pana, kontrakt na moje imię.
— Jeśli to nie złudzenie, to odżyję cudem... znowu za rok! — uśmiechnął się smutno pan Seweryn.
— Za rok skończymy sprawę o służebności z Omelną i weźmiemy tysiące za siano!
— Już mój ojciec umarł, oczekując tego końca! — gorzko odparł Sokolnicki.
— A pan go dożyje!
— Zobaczymy! Ty mnie zawsze nad wodą utrzymujesz. Dzięki ci! A teraz, słuchaj-no, czy u ciebie nie zachowują zwyczaju gościnności? Nie dasz mi co jeść?
Szymon zawołał swéj gospodyni o obiad i kazał chłopcu konia zaprzęgać.
— Dokąd jedziesz? — zagadnął go Sokolnicki, siadając do stołu, rad, że go przecie wyrwał rozpaczy.
— Wstyd mi wyznać. Od tygodnia nie byłem po za drzwiami. Cała otucha, że mój szwagier czuwa nad kolegami gajowymi.
— Cóż Dubinki na ten skandal?
— Sądny dzień się dział, ale Hipek zbił Morskich, postrzelił Makarewicza i zapowiedział, że gdy go spalą, Dubinki nie przetrwają nawet tygodnia. Teraz niby cicho; ale wrą ci tam, i naturalnie, odgrażają się bardziéj na mnie, niż na Hipka.
— Bój się Boga! Oni cię uśmiercą!
— Jak przeznaczone — odparł spokojnie Szymon. — Z wiosną radzę panu wziąć Hipolita do dworu na magazyniera.
Pau Seweryn milczeniem zbył propozycyę. Pomimo całéj wiary w Szymona, miał słabość do ekonoma i już dał mu się namówić na pozostawienie przyszłego zięcia na straży śpichlerza.
Po bardzo pierwotnym obiedzie rozjechali się.
Łabędzki zlustrował las i o zmierzchu stanął w Bobrówce. Hipolit był w lesie; na progu chaty, która już wyglądała porządniéj, przyjęła brata Weronka.
Była to dziewczyna małomówna i dzika, doskonała towarzyszka dzikiego chłopca, pracownica niestrudzona, rządna gospodyni.
W izbie były już sprzęty codziennego użycia, piec i ściany obielone, szyby w oknach, chleb w dzieży, garnek u ognia. Tylko nigdzie nie było łóżka, ni pościeli.
Zwrócił na to uwagę Szymon.
— Gdzież sypiasz? — spytał.
Dziewczyna poczerwieniała nagle, ale śmiało spojrzała mu w oczy.
— Tu na ławce — odparła — a Hipolit w czółnie.
Nad ławką tą wisiała strzelba nabita.
— Dobrze tak — rzekł Szymon, po głowie ją gładząc.
— Cóż, nic ci nie brak? Nie nudno?
— Oj, nudno, bo lnu nie mam do przędzenia.
— A za ludźmi nie tęskno?
— Nie. Żeby oni wszyscy przepadli!
— Antolka was nie odwiedza?
— Płynęła kiedyś pod chatą i kamieniem wybiła szybę, i tyle.
— A matka?
— Była dwa razy i wyklinała przeze drzwi. Makarewicz codzień się zjawia i strzela do chaty. Wczoraj strzeliłam i ja przez okno. Uciekł.
— Nie straszno ci?
— Nie. Żywcem mnie nie wezmą, a nim mnie zabiją, każdego, co się ośmieli, uśmiercę. Więc niech oni się boją. Żeby doczekać się ślubu, to sama pierwsza do Dubinek pójdę. Skrzynię moją muszą mi oddać. Tyle lat przędłam i tkałam, nie im, lecz sobie i mężowi.
— Hipolit prędko wróci?
— Nie, zanocuje w borze. Onyśko dziś ma Alterowi sąg drzewa wydać. Hipek ma ich złowić i fury do dworu zawrócić.
— To dobrze! Ja tu u was konia zostawię, a czółno wasze wezmę. Lekkie ono?
— Ciężkie i dziurawe. Daleko ci?
— Do chłopskich Dubinek.
— To weź mnie z sobą, będę wodę wyczerpywała i pomogę wiosłować! Czyś ty nie chory, żeś tak wychudł i zczerniał?
— Troskę miałem, ale niema czasu o tém mówić i myśleć. Służba przedewszystkiém! Jedźmy!
Noc tymczasem zupełnie zapadła i na mniéj bystrych strugach mróz już poczynał ścinać wodę.
— Może już ostatni raz płyniemy przed zimą — rzekła Weronka — po wsiach już ludzie czółna pod szopy pochowali.
Zaczęła wyczerpywać wodę i spytała nieśmiało:
— Co teraz z Dubinkami będzie?
— A cóż! Dałem im termin do Bożego Narodzenia, by zgodę uczynili i podpisali. Jeśli się nie upokorzą, po Nowym Roku będę wyroki wykonywał.
— Makarewicze i Morscy do ugody nie dopuszczą. I co oni z sobą zrobią potem?
— Czemu o tém pierwéj nie pomyśleli!
— Mnie ino szkoda starego Adama i Antolki.
— Za tę szybę co ci wytłukła! — rzekł gorzko.
— Ona jest zła jak jędza, ale pracowita, honorna, i prawdę w oczy powie, a nie oszuka nawet na żart. My z nią przyjaciółki były aż dotychczas, a że widziałam, jak pracuje, żal, gdy na dziady zejdzie za cudze grzechy. Adam najmniéj winien!
— A nasz pan co winien, że go do ruiny doprowadzają? A nad nim kto litość ma! Czy myślisz, że on nie pracuje, dlatego, że sam nie orze i nie kosi? A każdy go szarpie i krzywdzi. Dubinki muszą zginąć, i wszyscy tam winni!
— A matka? — szepnęła cicho.
— Matka u ciebie znajdzie schronienie, jeśli u mnie nie przyjmie. Ale ja nie oszczędzę tam w tém gnieździe zbójców!
— A ty-byś nie był krzyw, żebyśmy ją przyjęli?
— Uchowaj Boże, ale tylko ją, nie Morskich.
— Tych niech ziemia pochłonie!
— Otóż i Dubinki! Czółno na piasek wyciągnij i chodźmy. Do Wilków mam interes.
— Długo zabawisz? Na wieczornicę jedziesz?
— Nie, do baby mam sprawę.
Poszli w ulicę wioskową, pustą i głuchą. Ludzie jednakże czuwali jeszcze, bo świeciły czerwono ognie po chatach.
U Wilków, jak zwykle, było pełno w izbie. Przeciągłą, tęskną pieśń śpiewały prządki, gdy Szymon stanął w progu.
— Sława Bogu! — pozdrowił Makara, który u progu plótł kosz na ryby. — Cóż u was słychać?
— Po staremu tymczasem! — odparł chłop przyjaźnie. — A co? Może znowu do szlachty ruszymy!
— Nie, do baby mam interes.
— Baba w swéj chatce już spoczywa. Słabuje od tygodnia. Tekla, zaprowadź pana do baby!
Dziewczyna zerwała się od kądzieli. Miejsce jéj natychmiast zajęła Weronka, rada, że może prząść choć trochę.
Kobiety pozdrowiły ją, jak znajomą. Była przecie bajką okoliczną.
— A wy zaraz do roboty! — zagadnęła któraś.
— To tak z uciechy, żem len zobaczyła! Swego nie mam — odparła ze smutnym uśmiechem.
— To-ście tak zostali bez nijakiego dobra?
— A ot! jak stoję! Dobrze, żem z duszą uciekła.
— A i sława wam, żeście koniokrada nie chcieli.
Kobiety poczęły między sobą szeptać, radzić, potem po jednéj wysuwać się za drzwi. Wracały jednak po chwili i każda coś niosła ukrytego w fartuchu.
Tymczasem piękna Tekla wyprowadziła Szymona na podwórze i, gdy już byli zupełnie sami, rzekła:
— Dawno-ście, panie, naszych pieśni nie przyjeżdżali słuchać. Zda się lata minęły!
— Nie było czasu na pieśni! — westchnął.
— Oczy wam posmutniały, widzę. Bodajże ten dobra nie znał, kto was stroskał, panie-sokole! A u nas wieczorem bez was, jak ta ruta pod śniegiem! I u nas troska! Słyszeli wy?
— Nie; może Ihnata do wojska wzięli?
— Gorzéj! Słychać, że ten się w okolicy pojawił.
— Kto?
— A ów-że, mój tatko nieszczęsny!
— Nie może być! Uwolnili go?
— Nie, uciekł! Gadają, co u Makarewiczów w Dubinkach się pokazał i po lasach się włóczy. Baba z tego i choruje. Mój Boże, jak on tu kiedy przyjdzie!
— Nie ośmieli się złego uczynić. Zresztą was tyle ludzi: nie dacie baby!
— To pewnie! Ihnat i Maksym wartują nocami w jéj chacie i do Ułasa baba chodziła.
— A cóż Ułas pomoże?
— On wszystko wié. Powiedział, że jéj krzywda się nie stanie, ale grosze kazał schować.
— To pewne, że na pieniądze najłacniéj się ułakomi. A ty się jego nie lękasz?
— Nie! Ja-bym chciała go zobaczyć! Może nieszczęsny. Ja-bym jego stała prosić o babę.
Przeszli podwórze i w głębi weszli do małéj staréj chatki, w któréj mieszkała sama baba i złożone były skarby całéj rodziny.
— Kto tam? — spytała przeze drzwi stara.
— Pan komisarz do was! — odparła Tekla.
Odsunięto skobel i Szymon wszedł do izdebki, która wraz ze ścianami wsunęła się prawie zupełnie w ziemię. Okna były zasłonięte matami ze słomy, u komina baba przędła.
— Myślałam o was, panie, i chciałam jutro do was pójść. Siadajcie pod obrazami. Dobry gość! Teklo, daj zakąskę!
Szymon odetchnął z ulgą, czując, że interes pójdzie gładko.
— Słyszę, chorujecie, babo! — rzekł.
— Nie choroba, ale zgryzota. Wiecie nowinę? Liszka z katorgi uciekł i po lasach chodzi!
— Może bajki są? Trzeba policyę uwiadomić!
— Nie bajki, bo Ułas już o nim wié, a policyę po co uwiadamiać? Żeby go szukali! Aha, a któż go wyda, żeby życie stracić? Nie, uchowaj Boże, zwierza rozdrażnić. Co ma się stać, to się stanie. Moja dola nieszczęśliwa!
— Nie damy was, babo!
— Ja o siebie się nie boję. Ułas prawi, że mi nic nie będzie. Ale — tu się obejrzała wokoło — grosza się zebrało, i tego trzymać nie można.
— Dużo macie?
— Sama nie wiem. Już trzy lata nie liczyłam. Zebrałam na radę synów, gdzieby je schować, ale oni powiadają: jak umrzesz, babo, wtedy nasze głowy o to będą boleć, a pókiś żywa, to sobie sama radź! Ustym mówi, żeby ziemię kupić, aleć to nie w tydzień zrobić! Trzeba szukać, chodzić, a tu grosze mnie palą! Więc ja was prosić chcę: weźcie wy je na przechowanie! Ot, z tém ja do was myślałam iść.
— Tak-że mi ufacie, babo! Ja-ż, biedny sługa, ziemi, ni chaty nie mam, żeby wam pewność dać! A jak umrę?
— Wilczyca wie, kto majątek ma — odparła baba, wrzecionem dotykając jego piersi. — A jak śmierć na was, to ja wiem, że i z grobu przyjdziecie, i we śnie mi powiecie, gdzie je odbiorę. Nijakiéj trwogi nie mam.
— Długo mam je trzymać?
— Aż się z tym uspokoi, albo aż Ustym ziemię dobrą znajdzie.
— Niech będzie wasza wola! Dziękuję wam za wiarę.
— Sobie dziękujcie, nie komu. Tekla, zarygluj drzwi i zaświéć mi do schówki!
Szymon ciekawie śledził jéj ruchy.
Gdy dziewczyna zapaliła smolną drzazgę, baba odjęła w kącie parę cegieł w podłodze i wydobyła z otworu jeden garnek duży i dwa małe. Oba były obwiązane szmatami. Postawiła je na stole i rzekła do Szymona:
— Rachujcie! To najstarsze jeszcze dziad zbierał. Same białe! Ustym kiedyś przesuszył i mówił, że jest piętnaście setek!
Szymon począł liczyć, układając po sto, ciężkich, starych rubli. Baba przypatrywała się robocie, podparłszy brodę pięścią.
— Brakuje pięć — rzekł wreszcie Szymon.
— Uschły się! — rzekła z całą wiarą baba, nie przypuszczając, że Ustym mógł się pomylić lub wziąć sobie tych kilka sztuk.
Położyła napowrót cegły i poszła w drugi kąt, gdzie pod ławą, w rogu, rozpoczęła znowu grzebanie w ziemi. Teraz wydobyła garnczek żelazny.
— Tutaj żółte są, co je dziad przyniósł z wojska. Nie pomnę liku. O tych i Ustym nie wié.
Szymon policzył półimperyały. Było ich siedemdziesiąt.
Potém baba otworzyła skrzynię i przyniosła w chustce gruby zwit assygnacyi.
— To już synowskie zarobki! Z temi biéda: już dwa razy myszy popsuły chustkę. Flisacką słoninę czują!
Szymon daléj rachował. Oparta o róg stołu, przypatrywała mu się Tekla, tak zadumana, że zapomniała zgasić drzazgę dymiącą. Oczy jéj nie schodziły z twarzy lacha, i czasami poruszały się usta bez słów, a w spojrzeniu tém była wielka smętna czułość.
Na pieniądze nie zwracała żadnéj uwagi, tylko czasem wzrok jéj padał na obrączkę złotą na jego palcu — i wzdychała ciężko.
Szymon zrachował i spojrzał na babę.
— Jest tedy sześć tysięcy sto siedemnaście rubli. Wystawię wam kwit, babo! — rzekł, sięgając do kieszeni po notatnik i ołówek.
— Nie! Papieru nikt nie zrozumie. Ot, weź tę laskę. Złam ją na dwoje, na trzy boki wygładź i napisz wszystko. Na jednéj stronie nakarbuj białe, na drugiéj żółte, na trzeciéj te papierowe. I na drugiéj połowie laski to samo! Ten kawałek ja schowam, a ten drugi ty schowaj. Tak będzie cała prawda i tak każdy zrozumie.
— Więc jak mi przyślesz te karby, to znak, że mam oddać pieniądze? — spytał ubawiony.
— A jakże! A żeby kto nie dopisał, broń Boże, więcéj i ciebie nie skrzywdził, to masz u siebie drugi znak. Trzeba je odymić jeszcze dla bezpieczeństwa, żeby na nowo nic nie można było pisać. Ot tak! — i wyciągnęła laskę nad ogniskiem.
— To jeszcze mało, babo. Na wypadek mojéj śmierci ja jeszcze wam jeden znak dam. Ot! weźcie ten pierścionek. Jakby mnie nie stało, poślijcie go z tym rachunkiem do pana w Sokołowie. Ja mu powiem, co to znaczy.
— Jak sobie chcecie; ino gdzie ja pierścień schowam? Złoty on: jeszcze kto ukradnie.
— Dajcie mnie, babo! Ja schowam! — zawołała Tekla nagłe.
Baba popatrzała ostro na nią.
— Złote pierścienie nie dla czesnéj, chlopskiéj dziewki! — rzekła surowo. — Nie tobie je nosić i chować!
Tekla poczerwieniała.
— Ja wiem, babo. Chciałam schować! Nikt-by go u mnie nie zobaczył i nikt-by nie wziął.
Szymon położył swą obrączkę na stole i nagle powracająca fala żalu go ogarnęła. Objął głowę rękami i patrzał na ten drobiazg, tak marny a taki dlań drogocenny, i czuł, że go łzy dławią w gardle. Nie słyszał rozmowy kobiet.
Tekla spostrzegła wyraz jego twarzy i w chwili, gdy stara wyciągnęła rękę po obrączkę, zatrzymała ją za rękaw.
— Babo, nie rusz tego! — szepnęła.
Wilczyca spojrzała na Szymona, cofnęła rękę i pokiwała głową.
— Ale, on nieswoje ma oczy! — rzekła — a jaż nie uważałam? Co tobie, sokoliku?
I z prostotą pierwotną położyła mu swą twardą dłoń na głowie.
Szymon się ocknął, przetarł oczy i żałośnie na nią spojrzał.
— Pochował ja, babo, swoją dumkę serdeczną. Za serce mnie żal ukąsił i zadumałem się...
— Oj, sokole, jeszcze ci wiosna nie minęła, jeszcze ty nie wiesz, co znaczy pochowanie! Dumka serdeczna to czeremszyny kwiat i kukułcze po gaju kukanie: obleci, gdy letnia przyjdzie pora, i znowu za rok powróci na mały czas. Mały-bo czas wiośniany, a długi znój letni. Ze znoju życie i chleb, z wiosny ino pieśni. Nie taki ty, żeby tobie pieśń wystarczyła. Nie dumaj i nie smuć się po wiośnie! Są inne zęby, co duszę kąsają na śmierć, że już potem nie ożyje. A wiesz ty jakie? Kąsa na śmierć człowieka dobrego wstyd, choroba i śmierć. Wstyd go przed Bogiem pochowa, choroba od ludzi go odtrąci, a śmierć ziemią jasne oczy przysypie. Od tego niema poratowania, ale pókiś czesny, zdrów i żywy, to głowy nie spuszczaj, za siebie nie patrz... przed tobą wszystko jeszcze. Na wiosnę znowu czeremszyna zabieli gaje, i pieśni po rosie polecą, i znój letni potem ci czoło obleje. O pochowaniu nie godzi ci się myśleć i robaka hodować w sercu! Jeśli cię ludzie ukrzywdzili, to ludzie drudzy ci oddadzą; jeśli Bóg cię uderzył, nie masz gdzie iść na sąd, więc się przeżegnaj, czerwoną kitajkę za siebie rzuć i idź daléj, byle prosto. Wszystko się wróci! Ty rozumny i nauczny, ale ty baby zawsze słuchał. Posłuchajże i ten raz. W pierścieniu tym troska twoja leży. Nie wezmę ja go, bo takie rzeczy brać nie służy, ale i ty go nie bierz i nie patrz nań! Za wioską woda bieży, za czółno swe to rzuć, jako minione, a szukaj przed sobą doli. Może na cię czeka już za pierwszym rzecznym zakrętem. A jeśli nie dola, to czeka cię trud, znój, bój: a do tego siły trzeba, nie dumki!
Szymon słuchał z uwagą téj zdrowéj, prostéj logiki i uczuwał trochę wstydu dla swéj osobistéj troski wobec obowiązków. To prawda, miał przecie pracę, najlepszą pocieszycielkę i towarzyszkę.
Więc spojrzał z wdzięcznością na babę i rzekł:
— Wasza prawda i święte słowa! Pot lepszy od łez, a czarna ziemia pod sochą zdrowsza od kwitnącéj czeremszyny. Tak-ci będzie! A teraz ja o jeszcze jedną radę was spytam.
— Jako synowi poradzę — rzekła baba życzliwie.
— Z Melnicką wsią chciałbym ład zrobić o te łąki, i rają mi ludzie z Mikitką Czarnonosem się umówić, a on gromadę nakręci, jak zechce.
— Nakręci, ale i odkręci! To krzywy człowiek.
— Ale Ułasa posłucha?
— Jak żyd rabina.
— Tak mi Arechta radził. Ino strach mnie oblatuje, co ja z temi łąkami zrobię, jak do nas przejdą, a potem kto gromadę zbuntuje, i kosić nie zechcą. Może trawa zeschnąć nietknięta, bo nasi chłopcy tam nie pójdą, ze strachu przed omelańcami.
Baba zamyśliła się, coś rachując w pamięci. Sięgnęła do worka na ławie i rzuciła na stół garść pszenicy; zaczęła ziarna mozolnie rachować i układać w kupki, mrucząc przytem różne męskie i żeńskie imiona.
Wreszcie rzekła:
— Jeśli pan z tych łąk przez lat trzy odda za robotę połowę siana, to ja tam poślę cały swój ród i wszystek sprzężaj!
Teraz Szymon począł rachować, ale w mniéj skomplikowany sposób, bo w notatniku.
— Zgoda! — rzekł — jeśli resztę siana kupicie wy także, na miejscu.
— Za grosze? — przeciągle, wahająco odparła baba.
— Połowę na odrobek. Dacie chłopców na zimę do gorzelni i furmanki do zwózki drzew.
— A pan narzuci kilka fur gałęzi na opał.
Zaśmiał się. Robił bardzo zły interes, ale tylko w ten sposób mógł wprowadzić dwór w używalność łąk i ustrzedz stogi od podpalania. Tylko chłop chłopa dopilnuje.
— Zgoda! — rzekł, podając babie dłoń.
Umowa była zawarta. Szymon zanotował ją sobie w notatniku, westchnął i zaczął pieniądze zbierać do kobiałki z łyka, którą mu Tekla podała.
— Procentu nie chcecie, babo? — spytał.
— Nie, ja tego nie rozumiem. Słup (kapitał) schowacie, słup oddacie! A pilnujcie od myszy, bo one i do skrzyni się dobiorą!
Szymon gorzko się uśmiechnął!
Babę rozłakomił interes z sianem. Pomyślała chwilę i rzekła:
— Do Ułasa ziemianki ztąd niedaleko. Może chcecie interes z Mikitką skoro załatwić, to zanocujcie u mnie, a ja Ihnata do Mikitki poślę, by u Ułasa jutro się stawił. Tak-ci wam się fatyga oszczędzi i czas, bo lada dzień rzeki staną, a nim lód człowieka utrzyma, to i parę dni, albo i tygodni zejdzie. A ziemną drogą do Ułasa nie dojechać, bo wkoło opary — chyba mróz śmiertelny ześle Pan Bóg, a w tym roku będą śniegi w człowieka, ale mrozu nie będzie. Żyta nie sprzedawajcie, panie, bo puste wyjdą zagony na wiosnę.
— Zkąd prorokujecie, babo?
— Ot, z siedm dziesiątków lat i dobréj pamięci.
— Jeśli wasza dobra wola, to zrobię, jak mówicie, ino siostrę do Bobrówki z czółnem odprawię.
Ciężką kobiałkę zarzucił przez ramię i wyszedł.
W izbie prządki daléj śpiewały, a Weronka oddała Tekli pełne wrzeciono.
— Wracamy? — spytała brata.
— Ty sama wracaj; ja tu zanocuję.
Dziewczyna wstała odważnie, nie protestując. Noc była czarna, wicher zimny, czółno ciężkie i dziurawe, a przed nią droga długa po zdradnych głębiach. Otuliła się chustką i wzięła wiosło z kąta.
— Ostańcie zdrowi.
Wtedy kobiety chatne, a potem i inne prządki, sięgnęły do fartuchów i każda dała jéj kosę (zwitek) lnu.
— Naści na gospodarstwo! — mówiły życzliwie.
Weronka, zakłopotana, nie umiała dziękować. Z pełnemi rękoma lnu stała bezradna i tylko powtarzała:
— Oj, tyle, tyle!
— Chłopa masz dużego! Wiele trzeba! — śmiały się kobiety.
— Dziękuję wam! Dosyć, dosyć! Bodajże wam len za to urodził, jak las! Doprawdy, i nie doniosę do czółna!
Szymon patrzał rozrzewniony. Ilekroć oburzony bywał na lud za jego ciemnotę, dzikość i nieuczciwość, tyle razy sceny podobnéj ofiarności godziły go z nim.
— Dajże! Ja ci pomogę! — rzekł.
I wyszli obładowani lnem.
— A bacz-no, Weronka! — rzekł po drodze — Szlachcianki z Dubinek nie obdarzą nigdy chłopianki, ani ugoszczą. Za despekt sobie to mają! A przekonasz się, jakem ja się przekonał, że ci ludzie prośćsi są w duszach, niźli ci, co klejnot ino malowany zachowali, a sami w błocie siedzą! Nie straszno ci będzie saméj płynąć?
— Nie, ino marudnie! — odparła, otulając się od wichru.
Wtem człowiek zaczerniał przed nimi.
— Kto idzie? — spytał Szymon.
— To ja, Hipolit.
— A to tak Onyśkę i Altera łapiesz?
— Jużem złapał! Fura u was na podwórzu.
— A tuś czego? — żartem spytał Szymon.
— Chciałem wam oznajmić, że Liszka po naszych lasach się kręci.
— Aż tak pilno! No, wracaj że do domu, a może i Weronkę zabierzesz?
— Można! — odparł Hipolit lakonicznie.
— Naści też i len, którym ją baby obdarzyły.
— Nie trza było brać! My nie żebraki! — mruknął szlachcic.
— Głupiś! Gdyby nie godziło się brać, to-bym go nie niósł. Cham jest, kto odrzuca dar dobrego serca.
Hipek coś zamruczał, ale wziął len.
— No, to jedźcie z Bogiem! — rzekł Szymon, zawracając.
Oni zostali sami; Hipek się odezwał:
— Tom strachu zażył, gdym cię nie zastał! Gdyby nie koń Szymona, to-bym Dubinki podpalił.
— Głupiś! Żywéj-by mnie nie wzięli! A żeś tu trafił?
— Domyśliłem się, że Szymon u Wilków. On nie taki cnotliwy, jak siostra.
— Milcz głupi! On nie taki rozpustny, jak Dubinieccy! Jemu głupstwa nie w głowie, ino obowiązek!
— Niech-ta sobie! Dubiniecki ci zły, ale len żebraczy do wody wrzucę.
— Tylko spróbuj, a pójdziesz po niego na dno i w zębach przyniesiesz! Tu, ot, go połóż i bierz się do wiosła. A to czyja pławica?
— Onyśki. Szelma w niéj uciekał, gdym furę złowił, i wyparł się, że właśnie i on złodziejów pilnował.
— A koń czyj?
— A czyjżeby? Makarewicza.
Odbili od brzegu i Weronka rzekła:
— Prosiłam Szymona za twoim dziadkiem.
— Wstydu ci Pan Bóg nie dał prosić i prosić.
— Antolczynéj pracy mi szkoda.
— Głupia ona! Szymona kąsa i kąsa, a ja co innego wiem.
— I ja wiem — odparła Weronka. — Oj, ta głupota gorzka jéj, gorzka!
Głosy utonęły we mgle. Słyszał je jednak Szymon, który po namyśle za nimi poszedł do rzeki i po chwili wahania się złotą obrączkę daleko w fale cisnął, potem z ostatniem westchnieniem odszedł.
U Wilków trwała wciąż wieczernica i pieśni. Czysty, silny głos Tekli przodował.
Szymon usiadł w kącie i słuchał.
Słuchał przeciągłéj pieśni o umierającym kozaku, do którego przychodzą trzy kochanki dziewczyny. I żegna go jedna, obiecując kurhan usypać, i żegna go druga, obiecując łzami murawę hodować, i żegna trzecia:

Nieznajoma nikomu,
Ni jemu, ni w domu;
Usta jego całowała
I tamże przy nim skonała.

Szymon oczy podniósł na Teklę, ale ona utkwiła wzrok w ogień, i pełne łez były, i wtedy nagle przypomniał sobie owych kilka słów o Antolce Adamowéj, i zamyślił się: coby znaczyły...





VI.

Ułas znachor oddawna wieś opuścił. Najstarsi ludzie pamiętali go już na „zachodzie” rzecznym, oblanym wkoło wodą i oddzielonym od pól i siedzib bezdennemi torfiastemi oparzelami. Tę wysepkę on niegdyś u dworu kupił i jak bóbr się zagospodarował, wiodąc żywot pustelniczy i czynny. Zrazu w dzikiéj gęstwinie krzewów i karłowatych dębów wykopał sobie ziemiankę, pół-chatę, pół-jamę, potém złowił na kalinie pierwszy rój i założył pasiekę. Lata biegły i „zachód” się przekształcał. Miast dzikich krzewów, sad otoczył ziemiankę i jak wojsko stały szare kłody, pełne pracowitego pszczelego narodu. One-to karmiły i odziewały Ułasa, który pola nie uprawiał, w ogrodzie hodował tylko zioła różne, i bydlątka żadnego nie chował. Co rok na jesieni stary płynął do miasteczka łodzią, obładowaną miodem i woskiem, i wracał z zapasami na rok cały. Potrzeby miał bardzo małe, prawie żadne; jadł byle co, tytuniu ni wódki nie używał.
Był to dziad wysoki i suchy, zawędzony w wichrze, skwarze i dymie ogniska, z wielką, do pasa, białą brodą i długiemi włosami. Miał pozór biblijnego patryarchy, a oczy marzyciela i mistyka. Mówił mało i obrazowo, nigdy się nie śmiał, ale i nie gniewał, cierpliwie słuchał, zapatrzony zawsze w dal i jakby nieuważny, potém mówił swe zdanie lub wyrok, powoli i z trudnością, jakby z téj dali coś wyczytywał lub powtarzał słowa ztamtąd idące.
Za poradę pieniędzy ni darów nie brał, tylko chleba bochenek niekiedy, bo był to dla niego specyał, niechętnie radził, i o swojéj sławie nierad słuchał. Zioła dawał od wszelkich chorób i bardzo pomocne; zgruchotane kości umiał składać, zadawnione rany goił. Przepowiednie jego zawsze się sprawdzały, a co najważniejsza, umiał godzić swary i spory i odgadywać złodzieja.
Nie był jednak dla ogółu przystępny, ani łatwy w udzielaniu rady. Gdy kogo widzieć i przyjąć nie chciał, umiał się ukryć w swych gąszczach, lub nie rzekł słowa na żadne prośby i zaklęcia. Czasem znów i kazał interesantowi wracać dwa i trzy razy, lub odsyłał go do adwokatów, lekarzy lub księży. Lud okoliczny znał grymasy starego i komunikował się z nim za pomocą kilku osób, które Ułas obdarzał swem zaufaniem i łaską. Najbliższą mu była Semenicha wdowa, służąca u Szymona, bogaczka Wilczyca z Dubinek i Arechta z Sokołowa. Ci mieli do Ulasa wstęp w każdym czasie.
Gdy Szymon nazajutrz wstał z siana w odrynie, gdzie mu Tekla wysłała łoże, zastał już całą rodzinę przy śniadaniu. Baba, ubrana odświętnie, w kożuchu i zawoju, wydawała dzienne rozporządzenia.
— Makar pójdzie do gminy na służbę, Sydor i Wasyl wezmą konie i pojadą na zarobek do Głębockiego lasu, Ustym omłóci hreczkę, chłopcy niech duchem słomę narządzą na poszycie chlewu. Wy, baby, bieliznę uprać przed mrozem, a Tekla niech sama bydła dopatrzy. Nu, ruszajcie!
— A wy, babo, w drogę się wybieracie? — spytał kulawy Ustym, najśmielszy z matką.
— Ja z paniczem do Ułasa pojadę. Czółno już chłopcy narządzili.
— Do wiosła kogo weźcie z młodych!
— Jeszcze-by co może! A cóż my z paniczem będziemy robili? Z powrotem Ihnat nam pomoże.
Rodzina rozeszła się do wskazanych robót; w zagrodzie rozległ się stuk cepów, skrzyp studziennego żórawia, ryk bydła, nawoływanie Tekli, śmiechy parobczaków w stodole.
Od wrót Wilczyca obejrzała się na to państwo swoje, tak potężne ładem i posłuszeństwem, przeżegnała zagrodę i poszła z Szymonem ku rzece. Dwoje wnucząt nieletnich przeprowadziło ją, niosąc wiosła i węzełek z chlebem dla Ułasa. Ludzie wioskowi spoglądali na ten pochód i pozdrawiali starą z poszanowaniem.
— Łaskę ma Sokolnicki komisarz! — szeptali. — Ale i Wilkom z nim dobrze. W izbie ciepło, i drew pełne gumno. Bogatemu czart dzieci kołysze! — i wzdychali zawistnie.
Baba na pozdrowienia odpowiadała protekcyonalnie, fajki z ust nie wyjmując. Dopiero nad rzeką wytrząsła z niéj popiół, schowała w zanadrze fajkę, ulokowała w czółnie chleb, odprawiła dzieci, i usiadła u steru. Szymon łódź na głębinę zepchnął — i ruszyli.
Gdy mijali jakiś zakręt, gdzie prąd silny tworzył wiry i pienił o brzegi, baba, pamiętna rozmowy, rzekła:
— To, synku, nazywa się Zabudeń (zapomnienie); tu kitajkę krasną z szyi zdejm i za siebie ciśnij. Tu od ciebie zła dumka się odczepi!
Szymon smutno się roześmiał.
— Niech ta krzyna zostanie — odparł. — W grobie ciężko leżeć, gdy nikt żywy nie wspomni. Jakeście rzekli, pierścienia już niema, ale kitajki nie rzucę.
— Nu, jak chcesz! Ja ci dobrze radzę.
Długo milczeli, wreszcie Szymon się ozwał:
— Za co to, babo, Liszkę zesłali?
— To nie wiesz? Fałszywie przysięgał, cerkiew okradł, żonę zabił! Co tylko czart wymyślił, to on zrobił! Kobietę mu dałam jak to kwiatek. Zmarnował ją, sponiewierał, nad dzieckiem się pastwił, ledwie na świat przyszło. Aż raz, gdy na zbójecką wyprawę poszedł, ona do mnie z dzieckiem uciekła. Nie zgłaszał się po nią parę tygodni; latem to było, moi na łąkach kosili, w chacie ino ona była i ja. Wtedy wpadł pijany, z siekierą, i w moich rękach głowę jéj rozpłatał, mnie ramię rozciął, dziecko chciał o ścianę rozmiażdżyć; tom wtedy Bóg wie zkąd siłę wzięła i uchwyciłam go za włosy i utrzymałam, wołając ludzi. Krew się lała, lała, on mnie szarpał, padałam z nim razem, deptaliśmy po zabitéj, i nie wydarł się z mych rąk, aż go policyi oddałam, i wtedy już nie wiem, co się ze mną działo. Gdym od śmierci wróciła, już murawa rosła na méj doni grobie, sierota już pełzała po mojéj chacie, a ten poszedł na wieczne katorgi! Ot, i niewieczne, bo i ztamtąd czart go wyswobodził.
— Co jego za los tu czeka! Po co wracał, do czego? A może on, babo, już się kaje...
— On! Szajkę zbierze, i krwi będzie szukał, on by ją żłopał, jak wilk!
— I cóż z tego? Krew ma głos straszny i moc. Za krew trzeba płacić, a dla niego gorzéj śmierci powtórny sąd. Może się opamiętał. Ja-bym go chciał spotkać i wyrozumieć. Może jemu ratunek trzeba dać!
— Postronek! — rzekła groźnie baba.
— Nieszczęsny! — mruknął do siebie Szymon.
Po parogodzinnem wiosłowaniu przybili nareszcie do brzegu. Było to w miejscu lesistem i pustem: ze wszech stron woda i gąszcze, nigdzie śladu uprawy ni siedziby.
Brzeg był dość stromy i przystań stanowił napół w wodę pochylony pień staréj wierzby. Wisiały przy nim pasma kręconéj łozy, do których przywiązywano łodzie. Szymon swoją tam utwierdził i pomógł wydobyć się na brzeg babie. Daléj nie wiedział gdzie iść, bo gąszcz nie zdradzał żadnéj ścieżki ni drogi. Ale baba bez namysłu wsunęła się za jeden krzak, rozchyliła następny, i ukazał się w gąszczu ślad mały, tyle, co zwierz wytrze, chodząc o zachodzie słońca do wody.
Szymon szedł za nią, rozchylając gałęzie i rozglądając się ciekawie. Grunt się podnosił, łozy ustąpiły placu kalinie, leszczynie, dębom nizkim i rosochatym, potem na lewo, w głębi, wśród bezlistnych olszyn, błysnęła, jak oko, kryniczka nieocembrowana, do któréj rzucono kładki, zygzakiem na topieli, od kępy do kępy. A tu już w cieniu dębów i leszczyny, ukazały się ule, przykryte płatami brzozowéj kory, potém gęste gaje śliw i wiśni, potém rzędy jabłoni, grządki uprawne ze sterczącemi badylami ziół i płatami zielonéj ruty i barwinku, i wreszcie dym, wydobywający się, jakby z gruntu, z ziemianki krytéj darniną.
Szopka na słupach, w któréj górą suszyły się na wietrze zioła, a na dole był ciesielski warsztat pszczelarza, szałas z chrustu, nieco opodal, pod największym dębem, wysoki, drewniany krzyż i ławka u jego stóp — to była cała osada Ułasa.
Baba po kilku stopniach zeszła do drzwi ziemianki i zapukała. Dopiero po jakimś czasie z wewnątrz ktoś usunął drewniany skobel i przed niemi stanął gospodarz, ruchem ręki zapraszając do środka. Gdy weszli, drzwi napowrót zaryglował i, nie witając ich, ani pytając o nic, wrócił do swego zajęcia. Na długim stole, który zajmował całą ścianę téj dziwnéj siedziby, leżały pęki suchych ziół i koszyki z łozy; stary te zioła tarł, mieszał z sobą i składał do tych koszyków.
Szymon się ciekawie rozglądał. Izba była wielka, oświetlona słabo kilku małemi oknami przy samym już pułapie. Zajmowały ją kosze, kobiałki, narzędzia pszczelnicze, więcierze na ryby, sprzęty pierwotne, a od pułapu zwieszały się znowu pęki, wiązki ziół, liści, suchych korzeni i woreczki nasion i jagód leczniczych.
Piecyk stał w środku, niezdarnie zlepiony, a w głębi widać było drzwi do dalszéj schówki, czy alkierza, i posłanie starego z mchu i liści, a nad niem malutki, zadymiony święty obrazek. I to był cały pałac i świątynia wszechmocnego lekarza, sędziego i proroka okolicznéj ludności.
Baba położyła chleb na piecyku, a potem poczęła zbierać z posłania znoszoną bieliznę starego, związała ją w węzeł i położyła u progu na ławie. Widocznie opierała znachora.
Szymon tymczasem, ośmielony łagodną twarzą Ułasa, jął zioła rozpatrywać i poznawać. Niektórych zastosowanie znał, inne były mu zupełnie obce. Stary był lepszym od niego botanikiem. Gdy baba skończyła swe zajęcie, stanęła przed stołem i jęła mówić:
— To jest, „didu”, komisarz z Sokołowa, człowiek jak chleb i miód, taki zdrów i dobry, a jak kamień twardy. On tu do was przyjechał, żebyście mu Mikitkę Czarnonosa do przysięgi doprowadzili, jeśli ze sobą interes o łąki skończą. Mikitkę tu do was mój wnuk przyprowadzi; wysłuchacie sprawy i, jeśli wam się wyda potrzebne, to słowo swoje dorzucicie za nim. Czy uczynicie nam tę łaskę?
Stary, zda się, nie słuchał, ale po chwili milczenia prosto w oczy Szymona popatrzał i jakby go do gruntu przejął tym wzrokiem.
— Słowo za nim rzeknę! — odparł i znowu do ziół swych uwagę zwrócił.
Po chwili znowu głowę podniósł.
— Drogocennego nic nie masz w domu? — spytał.
Szymon się stropił tém dziwnem pytaniem.
— Jakto? Ano, wszystkie moje dobro tam! — odparł. — Dlaczego się pytacie?
— Bo na świtaniu czerwono tam świeciło.
— Jezu, Marya! Spalili ciebie te łotry! — załamała ręce baba.
Szymon pobladł, ale wnet zapanował nad wrażeniem.
— Codzien teraz łuny widać. Stare trawy palą, a i o pożar po wsiach w czasie roboty przy lnie nietrudno. Zresztą, co robić! Spalili! Byle mi się baba nie upiekła! Dobro pańskie ubezpieczone, a co moje to niewiele. Tylko księgi i rachunki; aj gwałtu, papiery pańskie!
Coś go podrywało z miejsca, aby tam lecieć, ale Ułas powoli rzekł:
— Nie ma cny człowiek straty bez korzyści, a nie ma zły korzyści bez straty.
Szymon westchnął i usiadł na ławie. Ale gorycz w nim wzbierała, aż wybuchła.
— Mówicie mądrze, didu, ale chyba ja niedobry, bo straty czuję codzień, a korzyści się nie doczekać.
— Doczekasz się! — lakonicznie rzekł stary.
— Myślałem, że Dubinki zjednam: śmierci na mnie szukają; myślałem, że na moją prawdę patrząc słudzy pańscy zaniechają kradzieży: a ukamienowaliby mnie! I gdzie spojrzę, wrogi, wrogi, i sam jestem przeciw nim!
— To tyś chciał więcéj uczynić, niż Chrystus! — rzekł Ułas poważnie.
Szymon umilkł zawstydzony, a stary dodał:
— Kto sieje, niech patrzy na zboże, a nie na zielsko.
— Z mego siewu tylko zielsko wschodzi.
— Bo ciągle o niem myślisz, i czarno patrzysz. Na dzikich polach chwast się pleni; jeśli wyhodujesz jedno źdźbło zbożne, raduj się niem! Jaśniéj ci stanie w duszy.
Wilczyca wcale się do rozmowy nie mieszała, tylko słuchała z nabożeństwem. Nauki swéj dziad nie czerpał, jak ona, z pracy i czynu: wyssał ją przez lata samotnego rozmyślania. Czuła instynktem swą niższość, i nawet niezupełnie rozumiała.
— U nas dzikie, dzikie pola! — powtórzył dziad, przestając roboty i patrząc gdzieś w dal.
I jakby z tamtąd coś mozolnie wyczytywał, powoli mówił, nie znajdując słów wielu na swe myśli:
— Biegną ludzie, biegną, ten przez błoto, ten przez piasek, ten przez tarninę. Każdemu coś przed oczami stoi: to złote grosze, to wysokie siedzenia, to słodkie wino i pierogi, to piękne mołodyce. Biegną i biegną, jeden drugiego pcha i depce, byle swoje dopędzić. A na każdego drodze, bliżéj czy daléj, a zawsze przed tem ściganem, jama wykopana; jak on się rodzi, to już i ona gotowa, bo to i wszystko, co tutaj dostanie. Ot, i rozum ludzki. Mogiły na każdych rozstajach, a on je sto razy mija, a nigdy się nie opamięta. Dur, dur!
— A za czemże ty gonisz? — spytał nagle.
Szymon się zastanowił, i nie wiedział, jak staremu swój ideał wyrazić. Ale ten go już zrozumiał.
— Ty gonisz za Bożym ładem, za Chrystusowém słowem: to i czegóż się smęcisz?! Zali dumasz, że za gwiazdami puste niebo, a twoja jama zakopie wszelkie dobro? Jak się w nią będziesz kładł, zaśmiejesz się do tego, co gonisz, i zaśniesz jak dziecko, rad! Nu, i co tobie za bieda!
Szymonowi uczyniło się nagle lekko i wesoło. Pochylił się ku starcowi.
— Daj wam, Boże, niebo, didu, za takie słowo!
— I tobie, synku, ciągłą pamięć o niém! — odparł Ułas, kiwając dobrotliwie głową.
Tu Wilczyca się odezwała:
— Wam-by, didu, Liszkę przysłać do opamiętania.
— Zdrowe jabłko przy zgniłych się popsuje, a tém bardziéj robaczywe. A ludzie to robią z ludźmi, czego z owocem się wystrzegają. Gorszy on wrócił, niż poszedł!
— Ja-bym go chciał zobaczyć i słowo dobre rzec! — zawołał Szymon. — On bardzo nieszczęśliwy!
W téj chwili głosy się rozległy przed chatą i stukanie do drzwi. Stary wyjrzał przez szczelinę w deskach, a potem otworzył. Do izby wszedł Ihnat Wilk, a za nim chłop ogromny, brodaty, w czarnym kożuchu, długich butach, z miną zuchwałą a roztropną. Spostrzegł Szymona i jemu pierwszemu się skłonił, mówiąc grubym, pijackim głosem:
— I do grafa-bym się nie wybrał w taką bezdróż, ale na pańskie wezwanie, z samego dziwu się stawię. Alter mi mówił, że pan mnie obiecał do kryminału wsadzić.
— Gdybym chciał, tobym tobie samemu powiedział. Ale ja o Alterze samym to mówiłem, nie o tobie.
— Aj, niechże pan dotrzyma! Ja pomogę! — zaśmiał się chłop dziko, rozpinając kożuch i błyskając swym wójtowskim medalem.
A tymczasem Ihnat dziada w rękę pocałował żałośnie rzekł:
— Didu, dajcie jeść, bo jużem zesłabł z głodu.
— Szukaj po garnkach i w komorze. Weź sobie miodu, a jest i ryba suszona. Jedz i drugim daj!
— Ja chciałem wódki wziąć, ale mi chłopak nie pozwolił. Gada, co „did” nas wypędzi za nią!
— Tak-bym zrobił — rzekł spokojnie Ułas. — Żebyście porzucili wódkę, grosze i kłamstwo, czartby was odstąpił!
— Tfu! — splunął Mikitka, ale nie zaprzeczył.
Na całym świecie bał się i poważał tylko Ułasa.
— Sprowadziłem ciebie tutaj, żeby ułożyć we dwóch serwitut omeleński — rzekł Szymon. — Z gromadą, buntowaną przez Altera i ciebie, do ładu nigdy nie dojdę.
— Ja to panu już dawno mówił! — zaśmiał się bezczelnie chłop.
Szymon wydobył z kieszeni mały plan Sokołowa i położył go na stole.
— Otóż teraz patrz! Za te łąki serwitutowe i za siedemdziesiąt pólek chłopskich, rozsianych po naszym lesie, daję wam graniczące ze wsią Omelną dziesięcin pola, 100 dziesięcin łąk i 50 dziesięcin lasu — cały ten szmat po rzekę, która odtąd będzie stanowiła granicę.
— Co pan daje, gdzie i ile, to wie każdy dzieciak w Omelnéj, i brać nie chcą, bo pan nigdy nie powiedział, ile mnie daje! — odparł cynicznie chłop.
— A tyś nie powiedział, ile chcesz.
— Bo nie mnie prosić, ale panu.
Szymon brwi zmarszczył i spojrzał groźnie na chłopa.
— Ja ciebie i teraz nie proszę, ale proponuję interes — rzekł ostro. — Za ułożenie tego interesu, to jest za podpisy całéj gminy na dokumencie i nowym planie, ile chcesz?
— Tysiąc rubli — odparł Mikitka.
Baba plasnęła rękami, Ihnat przestał jeść i z suchą rybą w garści oczy wytrzeszczył przerażone, stary Ułas brwiami poruszył. Tylko Szymon nie okazał oburzenia: spokojnie plan złożył, do kieszeni schował i wziął za czapkę.
— No, to zostaniemy przy swojém i będziemy się nadal wzajemnie procesami rujnowali — rzekł spokojnie.
Chłop poczerwieniał.
— To nie było mnie sprowadzać na darmo! Mam w domu robotę i urząd! — zawołał zuchwale.
— Ja cię też nie sprowadzałem, żebyś głupstwa gadał, a twój urząd wymaga też fatygi. Gminna sprawa jest.
— Kto ma sprawę, niech do mnie przychodzi.
Tu Ułas głos podniósł:
— Ja ciebie sprowadziłem, i ja ci radzę nie parskać i nie pleść andronów, a sprawę tu skończyć. Ja tobie radzę! — powtórzył dobitnie.
Mikitka z pode łba ku niemu spojrzał i sapał, nic nie mówiąc.
— A teraz ja ci powiem ostatnie moje słowo — rzekł Szymon. — Dam ci za pośrednictwo pięćset rubli, jeśli sprawę w przeciągu dwóch miesięcy załatwisz. Ani grosza więcéj, ani dnia dłużéj!
— Dosyć! — rzekł Ułas.
Mikitka milczał; podszedł do pieca i patykiem coś na nim kreślił, potém zbliżył się do okna i bębnił w szybkę, wreszcie do Ułasa się zwrócił:
— Mało, didu! Dalibóg mało! I czas krótki; nie dam rady: roboty tyle w gminie!
— Dosyć! A robota inna niech poczeka, a nie, to i nocami pracuj. Na Zubopołokę (Popielec) masz skończyć.
— A te pieniądze kiedy dostanę? Zaraz mi potrzebne. Koszt będzie: muszę poić gromadę, smarować starszych. Mnie nic nie zostanie. Didu, jeszcze choć setkę!
Już nie groził i nie krzyczał, ale prosił.
— Czyś ty słyszał, żebym ja słowo zmienił? — rzekł dziad, nie patrząc na niego.
— To już i was lachy kupili! — wybuchnął chłop.
Ułas teraz spojrzał na niego i pod tym wzrokiem chłop o krok się cofnął. Dziad słowa nie rzekł.
Więc Mikitka na Szymona natarł:
— Kto was tu sprowadził? kto was tego nauczył? Żebym ja go w ręce dostał! Nu, dajcie sześćset rubli, będę wam i daléj służył. Opłaci się to wam! A co macie pańskich pieniędzy żałować! I tak, jak darmo wam się to upiecze!
— I ja słowa nie zmieniam, a dalszą służbę twoją potém kupię, jeśli mi będzie potrzebna. Za ten interes więcéj nie dostaniesz.
— Dacie zaraz pieniądze? — desperacko chłop spytał.
Szymon na znachora spojrzał.
— Jak poprzysięgniesz, to dostaniesz! — ten odpowiedział.
Mikitka podrapał się w głowę, splunął, jeszcze chwilę się zawahał i rzekł:
— Nu, to dawajcie — poprzysięgnę!
Stary wstał, zapalił drzazgę i poszedł z nią do alkierza. Przyniósł ztamtąd świecę woskową, woreczek, w którym szeleściały kości, i kawałek drzewa.
Wilczyca i Ihnat usunęli się w najdalszy kąt izby, a Szymon patrzał, mimowoli przejęty fantastycznością téj sceny.
Na rogu stołu Ułas woreczek położył, świecę zapaloną dał Mikitce do rąk i postawił go na kawałku drzewa, które przyniósł.
Wtedy powoli zaczął mówić, a chłop, z ręką na tych kościach powtarzał, blady jak płótno:
— Poprzysięgam przed Świętym Bogiem, żywymi i umarłymi ludźmi, gromem i wodą i ogniem i śmiertelną chorobą, że sprawę dworu Sokołowskiego ze wsią Omelną załatwię, jak kazał swojém słowem i myślą komisarz, który tu stoi i słucha. Poprzysięgam, że pieniądze za to dziś biorę i na Zubopołokę mam dopełnić, com powiedział. A jeśli nie dopełnię, niech ma wolę kary nade mną Święty Bóg, żywi ludzie, co to słyszą, i umarłe, których kości dotykam, i grom i woda i ogień i śmiertelna choroba, a w zastaw prawdy mojéj i szczeréj woli kładę głowę swoją i córki jedynaczki. Amen!
Stary przestał, a Mikitka pot z czoła otarł i, schyliwszy się, pocałował kości, drzewo, na którem stał, i rękę starego. Potém się obejrzał i zmienionym głosem rzekł do Ihnata:
— Daj, chłopcze, wody kapkę, bom się zmógł!
I Szymon po twarzy ręką powiódł, jakby odpędzał jakąś marę, czy strach.
Gdy oprzytomniał, znachor już wszystko uprzątnął i znowu swe zioła przebierał.
Tedy Szymon do kieszeni sięgnął i odliczył pieniądze bez żadnéj trwogi, a Mikitka je z rąk Ułasa odebrał.
Chłop, jakby się przeistoczył, usiadł na ławie i otwarcie, życzliwie począł roztrząsać szczegóły interesu. Był poważny, szczery. Radził po przyjacielsku.
— Ja do pana jeszcze nieraz wstąpię za tą sprawą, bo to i geometrę trzeba sprowadzić, a tu czas napędza. Nu, niech pan będzie spokojny! Ja panu i z Alterem pomogę. Prawda, że on już las kupił? bo mnie sprzedał drzewo na stodołę...
— Niech sprzedaje, tylko mu każ drzewo wydać koniecznie. Masz kwit, dałeś pieniądze?
— A jakże! Mam nawet przy sobie. Formalny kontrakt!
— To masz jego głowę w kieszeni. Pilnuj-że kwitu. Za żadne pieniądze nie oddawaj!
— Żeby ja mógł! — stęknął chłop. — Ale on i moją głowę ma w kieszeni.
— Dużoś mu winien?
— Oj, dużo! Parę tysięcy.
— No, to jeśli nie możesz go do kryminału wpakować, przynajmniéj wyhandluj ten kontrakt na dwa tysiące!
— Albo on głupi?!
— Ja ci mówię. On lasu nie kupi, więc jeśli się uprzesz i kontrakt na sąd podasz...
— Oj, panie, a toć mnie pan tém słowem z topieli wyciąga! Ot, Bóg mnie tu prowadzi do pana! Doprawdy, lasu nie dostanie?
— Ja ci na to przysięgam!
— Nu, to pogadamy! — wykrzyknął Mikitka z tryumfem.
— A gdyby did cię nie przekonał, poszedłbyś głupi, jak przedtem! — wtrąciła Wilczyca.
Cbłop zaśmiał się.
— Aha, moją dolę dziś mi pan wraca! Ten żyd już mnie za gardło trzymał. Gdyby nie on, ja-by był cały wiek czestny! Uh, jak ja mu kiedy odpłacę!
I zęby mu zgrzytnęły zajadle, a Ułas rzekł:
— Wróć się nazad, jakby od zawrotu, bo po swojéj drodze zajdziesz w topiel i w wiry! Wróć się!
Mikitka się wzdrygnął i stęknął.
— Oj, ciężko! — szepnął.
— Do mnie wstąp po drodze — rzekł Szymon — ja ci pomogę nieraz, a poradzę zawsze. Głowę masz otwartą: po co ją krzywić i męczyć kłamstwem?
— Ja pana posłucham, byle Altera zamęczyć! — zawołał zajadle chłop.
— Wart on tego i doigra się. Ale do czasu cierpliwość miéj i milcz. Dojrzałe zboże trza żąć!
— Ja wiem! Nie panu mnie chytrości uczyć! Żeśmy się tu zeszli, nikt wiedzieć nie powinien. Prawda, didu?
— Nikt słowa nie powie! — odparł Ułas, patrząc na Wilków.
— A ja we wsi powiem, żem w Dubinkach był u Wilczycy się rozpytać, czy mi swego Ihnata nie da w „prystupy” do mojéj Krysty! — zaśmiał się chłop.
Ihnat popatrzał na niego i począł się śmiać.
— Czego rechcesz, żabo! — oburknął Mikitka. — Cóż to, kpina ci moja dziewucha? Toć widziałem, jak-eś ją za warkocz ciągał, a ona ci harbuziki za kołnierz sypała.
— A nieprawda! — oburzył się Ihnat. — Ja jéj tylko z przypadku wstążkę oberwał, to ona mi za to w zęby dała. Nijakich harbuzików nie dostał!
Szymon mimowoli się roześmiał, ale baba wzięła tę rzecz do serca.
— Ach ty, smarkaczu, ty bezwstydniku, ty „hydanie” (obrzydliwcze)! To ciebie nie można za próg posłać, żebyś rodu nie pokalał! — posypało się z jéj ust, a jednocześnie odwiązała fartuch i, zanim się chłopak opamiętał, chwyciła go za bujną, czarną czuprynę, przygięła do ziemi i poczęła smagać po plecach sznurkami fartucha.
Ihnat się wił i piszczał, ale nic mu nie pomogło: dostał cięgi, i dopiero, gdy się baba zmęczyła, wyrwał się i uciekł za drzwi, czerwony z bólu i wstydu.
Wilczyca odsapnęła, zawiązała napowrót fartuch, i jakby nic usiadła znowu na ławie, a Mikitka, tym epizodem nie stropiony, spytał:
— Nu, jakże? Dalibyście go mnie?
— Nie dam! — odparła baba stanowczo.
— Oh, a dlaczegóż-to? — zdziwił się chłop.
— Bo jak-bym was do rodu wpuściła, to weszłoby z wami krętactwo, swary, procesy, sądy i wszelakie piśmienne robactwo, a ja już raz piśmiennego miałam w rodzie — i dosyć! Poprzysięgłam, że nikt, co papier rozumie, do rodu nie wejdzie!
— Durna ty baba! — obrażony burknął chłop.
A Ułas się za nią ujął:
— Nie durna. Bóg też książkę napisał i przed każdym leży. Toć zioła są i jagody, i wody i zwierz wszelaki, i ryba i grzyb. Ten głupi, co sobie ufa i wszystko je i pije. Trzeba wpierw znać i wiedziéć co leczy a co truje, co zdrowe a co chore. Tak-ci i z papierem jest, a ty, choć czytelny, głupszy od téj baby i od wieprza niechlujniejszy, bo jesz i pijesz wszystko, co napotkasz.
— At, co z takiém bydłem, jak wy, gadać! — odciął chłop — Spytajcie naczelników, jak mnie sądzą!
Baba nic na to nie odrzekła i trąciła Szymona:
— Pojedziemy już, panie.
Ruszyli do odwrotu, pożegnawszy starego Bożém słowem. Mikitka też z nimi wyszedł i wnet do wózka swego siadł, zapewniając raz jeszcze Szymona o swéj szczerości. Oni poszli w stronę rzeki, do czółna, w którem już Ihnat siedział, nadąsany, ale pokorny. Całą swą złość skupił w wiośle, którem wściekle wodę chłostał i parł łódź, jak strzałę.
Byli już niedaleko Dubinek, gdy naprzeciw nich wybiegło drugie czółno, w którem zdaleka poznał Szymon Hipolita i Denysa strażnika.
— Co tam? — krzyknął.
— Nieszczęście, panie! — odpowiedział Denys. — Spalili wasz dom, i krowa i wieprz się upiekły, a chłopak Semenichy poparzony okropnie.
— Kto podpalił?
— Szlachta z Dubinek! — odparł Hipolit. — Ale chwała Bogu, już więcéj palić nie będą! Złowiliśmy Makarewiczów dwóch i Morskiego.
— Starego?
— Nie; Michasia.
— Jakże to było? A księgi pańskie wynieśli?
— Księgi wynosząc, chłopak się poparzył, a Semenicha złowiła Morskiego. Bóg wie, zkąd siłę wzięła, ale go powaliła i związała jak cielę. Ja ujrzałem łunę, więc siadłem na waszego konia i pognałem, nie na ogień, lecz w stronę Dubinek. Wpadłem na Marcina Makarewicza, jak haszczami zmykał: strzelby nie miał, ino siekierę. Gdyby nie koń, byłby umknął, alem go pędem obalił i wziąłem! Oj, i nie puszczę już teraz!
— No, i cóż daléj?
— Ano, zanim go przywlokłem do zgliszcz, był już tam pan sam, i ekonom, i strażniki. Ratowali chłopca, gasili resztki, posłali po policyę. Morski miał w kieszeni zapałki, hubkę, resztki lnu, a Makarewicz — butelkę od nafty, i obydwa byli nią oblani. Morski u węgła domu zgubił swój nóż i kapciuch od tytuniu, i po to powrócił; wtedy go Semenicha złapała. Zląkł się i tak moc stracił, że się dał związać. Ale zuch baba — Semenicha!
— No, a drugi Makarewicz? — badał Szymon.
— O, tego sam Bóg przytrzymał! — wołał Hipek, aż dysząc z tryumfu. — Kiedym Marcina przywlókł i oddał ludziom, pan go łajać począł, a ten, gdy Morskiego zobaczył, powiada: „Ano, prawda! Spaliliśmy twego psa, i ciebie samego to czeka! Ale kiedy nam koniec, to niechże wszystkim! Był Wicek z nami, niech i on swoje odcierpi!” A tu policyi wiejskiéj zbiegła się już kupa, więc skoczyło kilku na obławę. Niedaleko uciekł. Ciemno było; na przełaj biegł i w skoku nogę wykręcił. Tamże i leżał i z bólu mdlał. Tak-ci ich pokładli pokotem przy zgliszczach, a potem na furgon, i powieźli do miasteczka. Już oni Dubinek nie zobaczą!
— Na pohybel! — zawołała baba.
— Oj, Boże! A mnie tam nie było! — jęknął rozpocznie Ihnat.
— Pan mnie posłał za wami — raportował Hipek. — Bo oni tę furę, com zabrał, też spalili, a konia puścili, dla niepoznaki, w las.
— Teraz Dubinki będą moje! — rzekł Szymon.
— A wasze dobro wszystko przepadło. Ni szmatki nie wynieśli. Semenicha zawodzi, że aż o milę słychać, choć jéj pan obiecuje lnu i wełny, ile zechce!
— Co tam moje dobro! Dodałbym i skórę jeszcze za taką zdobycz! No, doigrali się!
— Oni myśleli, że wy w domu, bo drzwi i okna podparli. Chcieli was upiec!
Tedy przypomniał sobie Szymon zdanie Ułasa o korzyści i stracie, i w duchu Bogu podziękował.
W Dubinkach pożegnał babę i przeszedł do czółna Hipka, niosąc za sobą ciężką kobiałkę.
Wilczyca jak matka objęła go za głowę i rzekła na rozstanie:
— Nagi ty został, jak się urodził. Nu, ja nie zapomnę o pogorzelcu... Jedź z Bogiem!
I daléj pomknęło czółno.
Krótki dzień się kończył, gdy Szymon stanął na zgliszczach swéj osady. Resztki belek czerniały i komin się bielił, a nieznośny swąd dusił za gardło.
W szałasie, skleconym z jodłowych gałęzi, przy ogniu siedział Sokolnicki i czekał na niego, a w głębi jęczał poparzony chłopak i zawodziła Semenicha.
Szymon z konia zsiadł, zawsze ze swą nierozłączną kobiałką, i rozejrzał się. Pan Seweryn ręce do niego wyciągnął.
— Ot, i jesteś bez dachu i koszuli z mojéj łaski! — zawołał.
— Dach był pański, a na koszulę zapracuję — odparł spokojnie. — Jakże chłopak się miewa?
— Wyliże się. Posłałem po lekarza. To dopiero awantura! Wiesz? wszyscy trzej złapani!
— To najlepsze! To warto tysiące. Dobry dzień dzisiaj!
Wśliznął się do budy i obejrzał chłopaka. Miał spalone włosy, poparzoną twarz i ręce, ale na widok swego chlebodawcy przestał jęczéć.
— Papiery ja wyniósł, panie! — pochwalił się, patrząc nań poczciwie swemi czerwonemi oczami.
— Zuch jesteś! Bardzo cię holi?
— Oj, boli, boli! A Krasia nasza zgorzała! Ja-bym ją wypuścił, ale matka zaczęła krzyczeć: „Papiery pańskie!” — tak ja tam skoczył... Oj piekło, piekło!
A Semenicha, w kuczki zgarnięta przy jego posłaniu, poczęła przeklinać:
— Żeby ich robaki stoczyły, żeby ich psy po kawałku rozniosły po polu, żeby ich ślepych wodzili, żeby sczernieli jak ziemia za nasze dobro, za naszą pracę, za naszą sierocą krzywdę!.. Toć jak ten chłopiec umrze, w co ja go ubiorę do trumny? co ja mu włożę na zmianę?
— Milcz-że! — oburzył się Szymon. — Chłopak żyw będzie i znowu len narośnie. A toć ja tyle mam, co i wy... będziemy daléj razem biedować.
— A na cóż ja panu teraz potrzebna? Ni co zgotować, ni w czém, ni co uprać, ni czego doglądać. Wieprz był jak chata wielki. Krowy drugiéj takiéj na świecie niema...
— Ot, nie lamentuj! Morskiego schwytałaś: to grunt!
— I co z tego, że schwytałam? Nie miałam mocy w ogień go wrzucić. Niechby spróbował, jak tam smaczno! A tak, co? Kiedyś wróci jak Liszka... Ryczała Krasia, ryczała! Niechby on tak ryczał!
— Jutro sobie we dworze wybierzesz, jaką zechcesz, krowę, dwie nawet! — wołał Sokolnicki.
— Oj, nie ona to będzie, moja hodowanka! A zresztą, gdzież ją przezimuję, czem nakarmię? Niema siana, niema obórki. Moja dola!
— Oj, milcz, matko! — jęknął chłopak.
Szymon, widząc, że się pocieszyć nie da, poszedł z Sokolnickim na zgliszcza.
— Zabiorę cię z sobą — rzekł pan Seweryn. — Zanim odbudujemy, będziesz tam mieszkał.
— Zadaleko. Dziś zanocuję, ale jutro przeniosę się do straży Hipka. Tymczasem tych dwoje trzeba tam odesłać, bo chłopiec potrzebuje opieki.
— I bodziesz się po chatach poniewierał? Nie chcę! — oburzył się pan Seweryn.
— Musi tak być. We dworze nie wytrzymam. Patrzeć nie mogę na tamtejszą szajkę, a póki się z leśną nie uporam, nie mogę do tamtéj się wziąć.
— Co ty za tłomok nosisz z sobą?
— O, to Altera dusza!
— Jeszcze się ciebie żarty trzymają!
— Bo wracam od zdroju zdrowia i mądrości. Kiedyś zaprowadzę i pana tam. Czy był pan w Horodyszczu?
— Nie, bo mi licho Woynę naniosło i musiałem go bawić, a raczéj słuchać o afektach. Szczęśliwy człowiek, że może tém się bawić! Cały dzień i noc całą gadał, a gdy nad ranem odjechał, ujrzałem łunę i przyleciałem tutaj.
— I tak na czczo cały dzień?
— Anim się obejrzał, taki był rozgardyasz. Zuch ten Hipolit. No, i taka zdobycz!
— Może pan dzisiaj podkreślić i wykasować proces z Dubinkami z historyi Sokołowa. Nie ma głów hydra! O, dobry dzień!
I rzetelnem weselem rozjaśniła mu się twarz.
W téj chwili wóz nadjechał, eskortowany przez Hipolita. Umieszczono na nim Semenichę i chłopca, a Sokolnicki i Szymon przeprowadzili ich aż do zakrętu. Potém sami pojechali do Sokołowa.
Na polanie dogasały zgliszcza. Czasem zasyczała głownia, wybuchnął nikły płomyk lub słup popiołu, to znów biegały po tych czarnych resztkach jakby czerwone mrówki.
Dym się snuł nizko we mgle zimnéj, a wreszcie nad ranem począł sypać pierwszy śnieg wielkiemi płatami i pokrywać tę wstrętną plamę pogorzeli. Zaczęły téż zbierać się wrony i, siadając po czubach bezlistnych dębów, przypatrywały się osmalonym zwłokom Krasi i wieprza, i krakały jedna drugiéj wieść o biesiadzie.
W Dubinkach u szlachty nie gaszono światła téj nocy i nikt o spoczynku nie myślał. Wieść przyszła lotem błyskawicy, poruszyła osadę, jak mrowisko. U Makarewiczów i Morskich rozpacznie lamentowały kobiety, mężczyźni snuli się bezradnie, bo stary Morski, gdy posłyszał o pojmaniu syna, dostał ataku apopleksyi i leżał nieprzytomny, bez władzy w rękach i nogach i bez mowy.
Syn młodszy pobiegł do Sokołowa, by się szczegółów dowiedziéć, a nad konającym siedziała żona oniemiała, nieprzytomna, nie wiedząc, jak radzić, co czynić.
Szlachta, pozbawiona przewódcy, traciła głowy. Wiedziała tylko nad sobą ostateczną zgubę, ruinę, i głosy się podnosiły, by osadę podpalić z dziećmi i kobietami, a samym w świat iść, gdzie oczy poniosą.
Wiele nie mieli do stracenia. Długotrwały proces wyniszczył ich; mało który pole zasiał na jesieni, zboże wyprzedali na koszty, a wreszcie, z obawy licytacyi, wyprzedali prawie wszystko bydło i żyli z dnia na dzień, łudzeni przez Morskiego, że jeszcze proces wygrają, byle się opierać.
Teraz Morski leżał, jak żywy trup; Makarewicze byli w więzieniu, szlachta zgubiona!
Przez całą noc, oprócz jęków kobiet, nikt głosu nie podnosił. Ucichły pogróżki, butne mowy, zuchwałe postawy. Dopiero nad ranem Seweryn Dubiniecki, spokojna i cicha ofiara złéj większości, zdobył się na stanowcze słowo:
— Teraz, panowie bracia, należy nam lepszą głowę obrać, niż Morskiego. Ten-ci nas zgubił, i słusznie go Bóg pokarał! Trzeba szukać takiego, co nas poratuje i poradzi. Nasza sprawa — caput!
Nikt nie zaprzeczył. Rozległy się tylko ciężkie stękania.
— Ja-bym radziła do Łabędzkiego pójść! — zawołała Sewerynowa.
— Milcz! — upomniał mąż. — Jeśli chodzić, to do samego pana, nie do niego! Ale przedtém trzeba na to ogólnéj zgody i trzeba wybrać, kto by poszedł.
Nikt się nie ofiarował. Wstyd i upokorzenie było za ciężkie na te harde dusze.
— Mnie się widzi, że powinniśmy stryja Adama się poradzić. On-ci najstarszy — rzucił Seweryn.
I na to milczenie. Od czasu odstępstwa Hipka stary Adam był w niełasce u „panów braci”. Nazywano go Judaszem i zaprzedańcem, stroniono od niego, wykluczono go z rady i towarzystwa.
I dziś nawet, po tym strasznym wypadku, ani on ani Antolka nie pokazali się w osadzie, i do nich nikt nie zajrzał.
— Wy tchórze i głupcy! — oburzyła się Sewerynowa. — Nawarzyliście piwa, a teraz pić niemiło. Przez te głupie sądy i upór cóż-eście wskórali? Kości wam wyłażą przez skórę z głodu, na dziady zeszliście, i nas, niewinnych, za sobą-ście wciągnęli! A teraz, jak bieda, pełna was chata, a żaden śmiałości nie znajdzie odszczekać swe głupstwa. Wstyd wam! Ot, ja, baba, pójdę do Adama za was oczami świecić! Jak zobaczycie światło na prawo w izbie, to przychodźcie śmiało!
I otuliwszy głowę chustą, wybiegła.
U Adama świeciło się tylko w kuchni. Tam przy stole stary w okularach czytał głośno „Żywoty świętych” z odwiecznéj księgi, która wraz z modlitewnikiem tworzyła całą bibliotekę rodziny.
Opodal Antolka przędąc słuchała. Ładna jéj śniada twarz pobladła i przeciągnęła się w ostatnich czasach: utrwalił się na niéj zacięty ostry wyraz. Ambicya jéj i hardość srodze cierpiały.
Na skrzyp drzwi i widok Sewerynowéj stary czytać przestał, dziewczyna zmarszczyła brwi. Na pozdrowienie ledwie odmruknęła.
— Ot, nieszczęście, dobrzy ludzie! — zawołała śmiało kobieta. — Morski dogorywa, a tamci pod kluczem. Co to będzie, miły Boże!
— Będzie sprawiedliwość — rzekł stary. — Cóż to podpalaczów żałujecie?
— A zresztą, co nam do tego? — zawołała Antolka. — My Judasze! dworskie zaprzedańce! Wam nieszczęście — to sobie płaczcie! A co będzie, wiadomo! Reszta pójdzie na koszty, gdzie i wszystko poszło. Dziadusia ksiądz proboszcz obiecał na kościelnego wziąć, a ja do Horodyszcza na służbę idę. Dzięki Bogu, co tam zapracuję, to już ten przeklęty proces nie odbierze! Mnie ta żadne nieszczęście!...
— A myśmy co winni? Seweryn płakał, jak go po sądach włóczyli. A Józef co winien? a Antoni za co cierpi? Zbóje to winni — Makarewicze i Morscy! Ci niech giną, ale reszta niechby została! Służba nie hańba: ja sama w Horodyszczu służyłam za panieńskich czasów, ale ciężko będzie odejść od swoich zagonów i kątów komina. Mój Boże, jak ciężko!..
I zapłakała naprawdę na tę myśl.
Stary Adam głowę też zwiesił i ponuro w ziemię patrzył.
— Ano, prawda! Ale tak ci będzie. Niéma już ratunku — zamruczał.
— Byłby, żeby dobrzy teraz górę wzięli nad złymi. Cierpieliśmy długo z ich łaski. Niechże nasz czas przyjdzie! Wy, stryju Adamie, wyrzućcie złość z serca dla gromady. Oni się teraz korzą i posłuchają waszego słowa. Pozwólcie im tu przyjść na radę, na gawędę. Może przecie ratunek się znajdzie. Dla téj ziemi to uczyńcie!
— Oho, patrzajcie! — szyderczo zaśmiała się Autolka.
Lecz stary jéj przerwał:
— Wiek cały wspólną biedę cierpieliśmy. Nad grobem zaciętości w sercu chować nie będę. Niech przyjdą!
Sewerynowa porwała lampkę i przez sień wyniosła ją do izby głównéj.
— Czyście oszaleli? — zawołała Antolka.
Ale już na podwórku rozlegały się liczne kroki i zaczęli napełniać izbę mężczyźni zbiedzeni i pokorni — wszyscy ci, co dotąd szli za gromadą ku zgubie, wbrew woli, owczym pędem, za zbójami-przewodnikami.
Gdy Adam do nich wyszedł, poczęli go po ramionach i rękach całować, i jeden głos się rozległ ze wszystkich piersi:
— Co teraz robić? Ratuj!
Za dziadem i Antolka weszła. Izba, używana tylko do zebrań uroczystych, była zimna. Dziewczyna przy pomocy Sewerynowéj rozpaliła ogień na kominie, dobyła z szafy samowar, zapaliła większą lampę. Potém, zdając na kobietę troskę o herbatę, stanęła przy piecu i przysłuchiwała się rozmowie.
Szlachta biadała, rozpaczała, przeklinała Morskich, wypierała się winy za proces; każdy dowodził, że oddawna był za zgodą z dworem, ale nikt nie wiedział, jak daléj radzić.
— A temu wszystkiemu Łabędzki winien! — zawołał młody Antoni Dubiniecki. — Nim go tu czart przyniósł, można było żyć.
— Łabędzki winien, żeś ty drzewo kradł? — rozległ się nagle głos Antolki.
Spojrzeli ku niéj zdziwieni, a ona dodała:
— To on téż winien, że Makarewiczów i Morskiego wzięli przy jego spalonym domu? To on winien, że co rok te zbóje przenosili kopce graniczne głębiéj w pański las i pole? Taka-ci u was prawda?...
— Oni źle robili, a on pana przeciw nam judził. On nas zgnębił do ostatka.
— A jegoż nie judzili? Pamiętacie, jak w pierwszym roku tu do nas jeździł, do nauki naganiał dzieci, do obyczajności starszych? Co było? Wyśmiali go, wydrwili, nazwali głupcem. A pamiętacie, jak z początku, gdy kradzież wykrył, prosił i zaklinał, by się opamiętali? ile razy darował, zamazał, tylko brał przysięgę, że to będzie ostatni raz? A gdzie wasze przysięgi? W piekle je wam przypomną!
Przez śniadą skórę dziewczyny przedarła się krew i łuną ogarnęła twarz. Oczy jéj świeciły.
— Ja nie przysięgał! — bąknął jeden i drugi.
— Ale-ście wszyscy kradli i naigrawali się z niego. A pamiętacie ostatni raz, gdy tu był? Ledwie duszy nie wyzionął pod waszemi obcasami. Deptaliście go jak bydlęta, wszyscy — za co? Za to, że znalazł u Morskich kradzioną dębinę. Pies dworski on, a wy psy Morskiego!...
Odwróciła się i wyszła z izby.
— Co prawda, to racyę ma — bąknął Seweryn. — Rozjudziliśmy Łabędzkiego, on nam teraz nie daruje: odpłaci i za te śmiechy, i za te sińce, i za te razy. Zginęliśmy...
Zapanowało ponure milczenie. W kuchni, gdzie sapał już samowar, Sewerynowa rzekła do Antolki:
— Jakbyś im w twarz dała, tak zgłupieli. A dobrze! Sponiewierali chłopca, co do nas lgnął. A pamiętasz, jak on ładnie śpiewał? Teraz do chłopianek jeździ. W Dubinkach faworytę ma! Chłopy lepszy spryt mieli, że go przyciągnęli. Z tego całe nasze nieszczęście!
— Niechże na niego nie szczekają, kiedy sami winni! — zajadle zawołała Antolka.
— Szczekałaś ty na niego dosyć! Więcéj, niż inne... Do oczu skakałaś! — zaśmiała się Sewerynowa. — Kiedyś na jagodach on mnie spotkał i pyta: „Nie wiecie, pani Justyno, za co na mnie panna Antolka taka jadowita? Onegdaj, jak-em ją spotkał pieszo na drodze i chciał podwieźć, to parskała jak kot.”
— A cóż to on sobie myśli, żem dziewka ze wsi, żebym z nim jeździła! — zawołała Antolka.
— Tek-em i ja odpowiedziała, a on na to: „A przecież kiedyś z Pasterki ze mną jechała.” Prawda to?
— Nie pamiętam — odparła dziewczyna. — Ale to wtedy było, kiedy on u nas jak druh bywał. A teraz wrogiem jest.
— Toć nieszczęście, bo on jeden teraz-by nas poratował. Jeśli on słowa nie rzeknie, to pan nas i do progu nie puści. Psami wyszczuje!
— Jest ktoś lepszy od niego: panienka z Horodyszcza. Do téj trzeba iść!
— Na Boga! to prawda. A te chłopy tam noc przesiedzą i na tę myśl nie wpadną. Ty masz rozum nie babski.
Skoczyła do izby. Antolka założyła ręce na piersi i, choć miała huk roboty, zadumała się. Rada-by była w téj chwili uciec z chaty, iść, gdzie-by jéj nikt niewidział i nie naganiał, i w dumkach swych przesiedzieć godziny.
Wtém do szyby ktoś zastukał, spłoszył ją.
Drgnęła i wyjrzała na podwórko. Pod oknem stał Hipolit i kiwał, by do niego wyszła.
W innym razie odegnałaby go jak psa „do budy”, ale dziś tyle się zmieniło!
Zarzuciła chustę i wyszła do niego.
— Czyście bez sumienia? — rzekł strzelec. — Toć u Morskich do rana dwa trupy będą!
— Zkądeś się tu wziął?
— Weronka mnie przysłała o matkę się dowiedziéć. Ledwiem się dobił, już padam z męki. A tam stary dochodzi końca: a kobieta, jak słup siedzi i nikogo więcéj w domu. Toć idź ty tam, gromnicę zapal, ocuć kobietę; ja nie umiem radzić i wracać muszę Szymonowi donieść o tém. Weronkę przyślę, ale tymczasem niechże kto się nad nimi ulituje!
Dziewczyna bez słowa otuliła się chustą i poszła. Śnieg padał wielkiemi płatami, o krok nic widać nie było.
U Morskich wygasł ogień na kominie i w ciemności przerażająco się odzywało rzężenie konającego. Antolce biło mocno serce i drżały ręce, gdy w popiołach ogniska szukała żaru. Poczęła dmuchać, rozpaliła drzazgę, płomień buchnął. Wtedy się rozejrzała trwożnie.
Na łóżku, w odzieży zabłoconéj i mokréj, leżał stary, okropnemi oczami patrząc w sufit i chrapiąc. Jedyną lewą ręką, jeszcze niezupełnie sparaliżowaną, czynił bezwiedne ruchy do piersi.
U nóg łóżka, na ziemi, z głową odrzuconą do ściany, siedziała stara, jak drugi trup. Oczy miała zamknięte, usta wpół otwarte, ręce kurczowo zaciśnięte.
Antolka obejrzała się ku drzwiom i ujrzała Hipka, który wzrokiem pytał: co czynić?
— Ot, leżą twoje wrogi! — szepnęła gorzko.
— Nie wrogi, lecz Weronki matka. Jakby ja Weronkę miłował, żebym o tém nie myślał! Może ci pomódz, ino prędzéj, bo mi się śpieszy.
Dziewczyna posłała drugie łóżko, i przenieśli na nie kobietę. Hipek nie odszedł, aż ją dziewczyna rozebrała, ułożyła, napoiła wodą i okryła ciepło.
— Bóg ci zapłać! — rzekł wtedy. — Teraz już pójdę. Nas dwoje i Szymon do śmierci nie zapomnimy ci dobrego uczynku.
Antolka znowu została sama, ale dziwnie jéj było dobrze na sercu. Już-by ztąd nie odstąpiła za żadne skarby świata. Lęk odleciał, została łagodna rzewność i zadowolenie.
Zwróciła się do starego, wzięła bezwładną rękę i przeżegnała go. Musiał tego pragnąć, bo się uspokoił i mniéj chrapał.
Tedy zdjęła gromnicę ze ściany, zapaliła ją i uklękła do pacierza. W ciszy téj nieszczęsnéj chaty uroczyście rozlegał się jéj głos. Morski oczy na nią zwrócił, oczy mało już świadome, mgławe, i ustami poruszał. Słyszał jeszcze.
A wtém z martwoty swéj z jękiem zbudziła się kobieta.
— O Jezu, o Maryo! Kto tu jest? — zawołała.
— Ja, Antolka. Pacierze mówię! Mówcie i wy.
Kobietę wstrząsnęło okropne łkanie. Dźwignęła się z posłania, ale wstać nie miała siły.
Załamała ręce, oczy utkwiła w gromnicę i poczęła chciwie, gorąco powtarzać modlitwę.
Było to pierwsze słowo kojące, które dziś usłyszała, po przekleństwach szlachty i chrapaniu konającego.
A Morski jakby usypiał; lewa ręka spoczęła na piersi, nos się przeciągnął, usta wpadły, coraz słabiéj rzężał. Na kominie ogień znowu przygasł, pryskała gromnica, kopcąc; za oknem śnieg padał i padał, a pies domowy, wypędzony z izby, skowyczał żałośnie.
Minęły tak godziny. Kobieta czuła powoli, jak z tym szmerem pacierza czyni się w niéj cisza; potém nieprzeparte zmęczenie i senność ją ogarnęła; słowa cichły, rozpływały się muzyką słodką; jakieś skrzydła schylały się nad nią: westchnęła i zasnęła.
Do izby wsunęła się Sewerynowa, rozejrzała się i wyszła. Antolka wciąż powtarzała pacierze. Noc się ciągnęła bez końca, już tylko gromnica oświetlała izbę. Na dworze było ciemno.
Minęło tak wiele godzin, gdy wreszcie szmer się zrobił przed chatą, drzwi się rozwarły. Dziewczyna się nawet nie obejrzała. Ktoś wszedł, zapalił zapałkę, schylił się nad posłaniem kobiety, podszedł do niéj i uklęknął.
Wtedy podniosła Antolka oczy i poznała Szymona. Nic do siebie nie rzekli, tylko on zaczął za nią pacierz powtarzać.
A w téjże chwili od przeciągu zahybotał się płomień gromnicy i jakiś cień przeszedł po twarzy konającego, a on się wzdrygnął, odetchnął głębiéj i uciszył się zupełnie.
Szymon powstał, powieki mu zacisnął i krzyż nad nim naznaczył. Szmer pacierzy także ustał.
Antolka podniosła się z kolan i poczęła znowu rozdmuchiwać ogień.
— Matka śpi? — szepnął Szymon.
— Śpi. Zmogło ją nieszczęsną! — odparła dziewczyna. — Hipek wam wieść przyniósł?
— Nie, Morski Antek. Do dworu wpadł, bo mu rzekli, że doktór tam jest. Dziwni ludzie! Zdziwił się, gdym zaraz kazał zaprzęgać i jego z sobą zabrałem. Dziękuję wam z serca za miłosierdzie i taką usługę!
Wyciągnął do niéj dłoń i ona po sekundzie wahania podała mu niezgrabnie rękę.
— A gdzież Antek? — spytała zmieszana.
— Posłałem go ludzi budzić. Toć zgroza, że was tu samą zostawili i ich opuścili w takiéj niedoli! Może, gdy posłyszą, że ja tu jestem, wcale nie zechcą przyjść?
Antolka głośno się roześmiała i rzuciła ręką ku oknu, po za którém słychać było głosy, szybkie kroki, skrzyp furtki.
— Oni teraz wszyscy przyjdą! Możecie odrazu sfory na nich kłaść i do psiarni swéj pędzić — rzuciła pogardliwie.
— Wszyscy, oprócz was. Wy-ście zawsze nieprzejednani.
— Ja nie mężczyzna, ja nic nie znaczę. Jest dziad głową naszego domu.
— A ja com wam zawinił, żeście tak nienawistni?
Antolka nic nie odrzekła. Zacięła usta, a że ludzie wchodzili do izby, wślizgnęła się między gromadę i znikła.
Chata wnet napełniła się szlachtą. Każdy pozdrowił z uszanowaniem Szymona i szedł pomodlić się u zwłok. Kobiety zajęły się Morską, która się obudziła i poczęła okropnie zawodzić.
Wśród tego zamieszania, jęków, modlitw Szymon widział zewsząd na sobie oczy szlachty zbiedzone, pokorne, wyglądające tylko jego rozkazu.
Zaraz téż zarządził ustawienie zwłok w izbie gościnnéj, posłał po deski, po światło, na swój koszt polecił Sewerynowéj staranie o poczęstunek.
Gdy wszedł późny dzień listopadowy, Morski już leżał odświętnie ubrany na tapczanie, pokrytym kilimkiem; w stodole sąsiedzi zbijali trumnę, a nad umarłym, wedle miejscowego zwyczaju, śpiewano pieśni nabożne.
W kuchni Szymon siedział nad matką. Kobieta zrazu na jego widok oczy zakryła z jękiem, ale on jéj ręce od twarzy oderwał i począł mówić:
— Nie godzi się wam, matko, oczy przede mną kryć, ani patrzeć, jak na Kaina. Nie winien ja nic, ani was nie obwiniam, ni sądzę. Co wam dziś zginęło, to Bóg zabrał. Został wam Antek, Weronka i ja. Będzie wam z nami spokojniéj, niż dotąd, będziecie mieli dobrą opiekę i starunek. Więc zmóżcie żal i o nas żywych pomyślcie serdecznie. Mozolnie wam wiek zeszedł: odpoczniecie przy nas; a że wam nikt nie wspomni téj czarnéj godziny i tego straceńca, to ja wam poprzysięgam!
Kobieta poczęła płakać, znękana i upokorzona na resztę życia hańbą syna, porażką i śmiercią męża. Bezmierny wstyd czuła względem Szymona, który tylekroć jéj to przepowiadał, ostrzegał, prosił, zaklinał, aż umilkł i usunął się, wobec jéj złości, uporu, złorzeczeń i szyderstwa.
Teraz nie tryumfował, nie wypominał, jeszcze cieszył, rękę jéj trzymając w dłoniach i poczciwie patrząc.
Obecne kobiety za jéj przykładem także szlochać zaczęły, a Sewerynowa, najśmielsza, rzekła:
— My wszyscy teraz widzimy, jak-eśmy błądzili i pana ukrzywdzili, radzi wstecz wrócić: ano już przepadło!
— Dlaczego? — spytał żywo. — Wyglądałem ja was codzień i wzywałem jeszcze onegdaj.
— Ale, ładnieśmy przyszli! — rzekła gorzko kobieta.
— Kto zawinił — zapłaci, a kto nie winien — wolną ma drogę do mnie, dziś, jak onegdaj.
— I jak przed trzema laty — wtrąciła Sewerynowa.
— To nie. Przed trzema laty, przysięgam, jam wierzył, teraz-bym już tylko dokumentom uwierzył. Skrzywdziliście sami siebie najgorzéj.
W téj chwili weszła Weronka i nieśmiało zbliżyła się do matki. Kobieta odtrąciła ją ręką.
— Precz ztąd, bezwstydna! — krzyknęła.
Szymon powstrzymał uderzenie i, obie jéj ręce ująwszy, bystro w oczy spojrzał.
— Matko! ja was dziś znowu błagam, niechże choć raz nie napróżno: darujcie jéj! Mnie karzcie, bom im ułatwił, ale pomnijcie, że gdyby nie jéj ucieczka, żoną Makarewicza-by była. Nie bezwstydna ona, choć przeciw zwyczajom postąpiła. Zróbcie mi łaskę, nie odpychajcie jéj w takiéj godzinie.
— Oj, on-by kamień przebłagał! — szepnęła Sewerynowa, a Morska pozwoliła córce rękę pocałować.
— Idź tam, do nieboszczyka! Pomódl się! — rzekła.
Szymon siostrę sam poprowadził, bojąc się, by jéj jaka przykrość nie spotkała.
Ale szlachta usunęła im się z drogi i nikt ani mrugnął. Tak to Dubinki były zmienione!
Gdy Szymon pacierz skończył, stary Adam do sieni go wyprowadził.
— Proszę was do chaty na chleb i sól — rzekł.
— Z miłą chęcią, bom też głodny srodze.
W izbie gościnnéj zastali długi stół nakryty, fajansowe talerze, szklanki, misy polewane — wszystko, co najlepszego było w domu. Potrawy były niewybredne. Barszcz z wędzonką, kluski, smażone kartofle wniosła Antolka i postawiła przed nimi. Zarumieniona, zapewne od ognia, schludnie ubrana, smukła, zgrabna i mniéj ponura, pierwszy raz wydała się Szymonowi bardzo przystojną. Raz i drugi podczas jedzenia spojrzał ku niéj, zdziwiony, że dotąd tego nie zauważył. Popróbował też rozmowy z nią, bo stary Adam przygotowywał się do zagajenia interesu, i tylko to wzdychał, to stękał.
— Nie była panna Antonina na weselu u Szumlańskich?
— Nie. Z Dubinek ino Sewerynowa była. Ja nie chciałam.
— Dlaczego? Z hardości?
— Nijakiéj hardości nie trzeba, żeby u złodziejów nie bywać. Dla kogo honor progi Szumlańskiego, a mnie nie.
— To panna Antonina niewiele kompanii znajdzie — zaśmiał się gorzko.
— A na co mi kompania? Nie obejdzie się żadna bez plotek, bez kłótni...
— Ale tańce coś warte i kawalerowie...
— Ja tam nie lubię, by mnie każdy kręcił i obejmował, a jak kawalerowie sobie podchmielą, to gorzéj bydła. Balowanie rzecz próżniactwa, a nasza rzecz — robota. To nam do twarzy!
— Zacne wnuki macie, panie Adamie! — zwrócił się Szymon do starego. — Żeby więcéj takich w Dubinkach!
— Byłoby więcéj, gdyby prym trzymali dobrzy. Ale tamci nas ogarnęli, oplątali, szydzili z cnoty i prawdy, a potém przyszła bieda, nędza, i zdziczeli wszyscy razem.
— Teraz inaczéj być może, gdybyście chcieli — zawołał Szymon, a oczy mu zabłysły.
— Antolka! — rzekł stary — zawołaj no Seweryna i innych. Niech też posłuchają, co pan Łabędzki im powie. Teraz im niedola uszy i dusze otworzyła. Niechże przyjdą!
— Niech przyjdą — powtórzył Szymon — ja im opowiem historyę naszego klejnotu.
Dziewczyna wyszła.
— Panie Adamie — rzekł gorąco Łabędzki — ja-bym tylko chciał, żeby oni mnie zrozumieli. Jeśli tak się stanie, wielka moc nasza!
— Mówcie, dobra teraz chwila. A potém, pókim żyw, ja im przypominać będę! — odrzekł stary. — My twardo stoimy przy swojém, gdy raz w co uwierzymy.
Żywo, zdyszani zbierali się ludziska na wezwanie Antolki, napełnili wnet izbę, a Szymon każdego witał serdecznie. Trwoga poczęła ich opuszczać, ogarniało rozczulenie i popęd dobry do tego człowieka, który oszczędzał im wstydu przeprosin i sam wołał.
Gdy za ostatnim zamknęły się drzwi, Szymon po nich spojrzał i rzekł:
— Panowie bracia! Zali przyznajecie mnie i memu rodowi, że wśród was powstał, żył i trwał od wieków?
— Tak jest! — odparł Adam.
— Dziad jeszcze wśród was siedział i rolę czynszową uprawiał. Ojciec swą część za zgodą dworu ustąpił Dubinieckim.
— Prawda — wtrącił Seweryn. — Ja tę część mam, i to pólko dotąd Łabędzie się nazywa.
— Więc mam prawo wśród was do głosu i rady, jakom wasz brat i tenże klejnot posiadający?
— To się wie. Nie my was odtrącili, ale tamci — zamruczało kilka głosów.
— O nich już mówić nie będziemy. Ale teraz, gdy ich niema, ja was o braterstwo proszę, jak-em przed trzema laty prosił.
— Bodaj-eśmy wtedy to byli uczynili, nie zginęlibyśmy! — westchnął Seweryn.
— Boście nie wierzyli, by od dworu druh do was przyszedł. Na szerokim świecie wiele się zmieniło przez wieki, któreśmy w téj puszczy przepracowali rękoma, grzbietem, głowy mając stępione pracą o chleb. Dwór wam został w pamięci ciemiężcą, władzą, i nie możecie pojąć, że wy i dwór — to braterstwo. Rozumiecie mnie? Obejrzyjcie się wkoło, zastanówcie się...
Zapanowało milczenie. Wreszcie Seweryn rzekł:
— Tak ci jest! Jam-to kiedyś myślał na summie u Franciszkanów, gdym z panem Sokolnickim dziekana pod ręce prowadził.
— Teraz to do serca weźcie. Stare bajki precz trzeba wyrzucić z duszy, jak znoszone obuwie. Już w niém chodzić nie można! Inne nasze ścieżki niż dziadowskie. Tak teraz jest: Gdy zostanie sam Seweryn na summie, kto dziekana drugie ramię podtrzyma? a jak zostanie sam pan Sokolnicki, to może i dziekan przestanie Sakrament obnosić, bo nie będzie dla kogo organom grać! Rozumiecie mnie? Toć jedno braterstwo jest! A drugie — to owych pólek waszych i Sokołowskich poletków. Wiecie wy, gdzie się podziały szlacheckie osady w grafskich dobrach, gdy je pan Mieczysław sprzedał? Idźcie — poszukajcie ich śladu!
Szlachta spuściła głowy, słychać tylko było głuche westchnienia.
— Poszukajcie puchów ostowych po polu! łacniéj znajdziecie, niż szlachtę tamtejszą teraz po świecie! A wiecie wy, coście robili, procesem dręcząc Sokołów? Oto sobie gotowaliście los podobny! Kto pień podcina, gubi gałęzie, a Sokołów i Dubinki — to jedno drzewo na trzebieży coraz rzadszéj. Takie drzewo to nasiennik: a wiecie wy, że za ścięcie nasiennika ciężka jest kara i srogie prawo?
Gdzieś, ktoś w kącie zaszlochał. Szymon się porwał i skoczył tam.
— Kto płacze? Niech mi rękę da, bo i ja tak często płakałem! — zawołał.
Był to Makarewicz, jedyny, co został z rodziny. Wstydził się swego wybuchu i czapką twarz zakrywał.
— Ja także kradł drzewo i kopce zaorywał! — wyjąkał.
A Szymon go porwał i uścisnął.
— Aleś memi łzami pierwszy zapłakał, i tyś mi brat teraz!
Reszta poczęła nosy ocierać i rękawami twarze.
A Szymon, zapalając się, dalej mówił:
— A jeszcze jedno. Klejnot nam dany jest, i wielki stąd honor czujemy. A wiecie, że to też stara bajka jest, i nowe czasy to przekreśliły, jak wiele innych zabytków? Ale my chowamy pamiątkę. Dawno kiedyś pierwszy z naszego rodu to dostał jako znak, że lub dzielny był, lub wierny, lub cnotliwy. A dostał w nagrodę i na przykład. Aleć teraz nikt owego pierwszego nie zna, ino ostatniego, i słychać: tenci szlachcic gałgan jest, a ten pijak, a ten złodziej. I wstyd jest i hańba takim do klejnotu się przyznawać nawet, nietylko nim się szczycić! Boć gdyby owe czasy wróciły, czy zostawionoby w takich rękach taką świętość? I tak, jak nie ten chrześcijanin, kto krzyż nosi, ale ten, kto krzyż znosi, tak nie ten szlachcic, kto herb ma, ale ten, kto szlachetnie czyni. Tak-ci i w mowie naszéj postanowiono. A gdybyście wiedzieli, jak lekko na barkach takiemu, który się nie wstydzi ni przed sobą, ni przed dziekanem, ni przed cnotliwym człowiekiem...
A gdy to mówił, twarz jego, niepiękna, tak promieniała i taka z niéj biła jasność i wesołość, że ludziska ci nieokrzesani poczuli ogromną chęć iść za nim, i słuchać, i z barków otrząsnąć wstyd, i tak zaraz gorąco spełnić swe szlachectwo.
Poczęli się do niego garnąć, śmiejąc się przez łzy, i zahuczało w izbie:
— Daj-ci, Boże, wszystko dobre za takie słowo! My za tobą pójdziemy, jako zechcesz! Toć jak prorok mówi. W nędzy naszéj, jakby niebo pokazywał. Mów jeszcze, mów!
A Szymon spojrzał po nich i także rękawem oczy otarł.
— Kiedy wam po myśli moje słowa, to jeszcze jednego posłuchajcie i uwierzcie mi. Bo oto na Boga się klnę, że gdym tu wrócił, nauki skończywszy, tom nie dla siebie wrócił. Dwie myśli miałem w sercu i duszy: wdzięczność dla dworu, co mnie wychował, dał światło, nauczył myśléć i czuć, i kochanie wielkie dla was. Boć ja stąd wyszedłem i krwią waszą jestem, i ten zaścianek sobie śniłem zawsze, ale nie taki, jak jest, ino inny. Śniły mi się te pólka nasze ciasne, tak uprawne, jakom u Niemców widział, stokrotny plon dające, i te domki schludne i białe, w sadach całe, i te bydlątka, nie marne, ale wycackane na schwał i sławne na okolicę. I widziałem chłopaków waszych u książki, lub u rzemiosła, i widziałem tych, co zbywali od roboty na własnym zagonie, służących tym panom po dworach, a służących, jako niegdyś sługiwali dworzanie, wiernie aż do śmierci. Więc, jak-em wrócił, stanąłem do czynu. Dworowi dałem swój pot, i myśl, i krew-bym dał, a wam swą duszę oddałem. Jeszcze do wczoraj były u mnie w domu książki, com dla dzieci i starych sprowadzał, i nasiona, com dla was trzymał w zapasie, i narzędzia do różnych rzemiosł dla chłopaków, i wzorzyste modele kilimków i tkanin dla kobiet. Com grosz zebrał, tom w to wkładał z początku, a jak-em nic nie uczynił, i odstąpić was musiał, to jak-bym połowę duszy stracił. A gdym wczoraj na te popioły domu patrzał, tom gorzko pomyślał: Niech gore, kiedy moje Dubinki tego nie chcą!
— Mój Boże! Mój Boże! — jęknął Makarewicz.
Wszyscy płakali lub, zwiesiwszy głowy, dumali smutno. Prawdą było każde jego słowo, i całe dzieje tych trzech lat, tylko w rzeczywistém świetle, przesuwały się w ich pamięci.
On o swéj krzywdzie jakby nie pamiętał, ich losem tylko zajęty.
— A teraz nam rachować trzeba. Proces szedł o trzydzieści dziesięcin łąk, piętnaście pastwisk i siedemnaście pola wydartego z pod lasu, ogółem 62 dziesięciny, a że rodów w Dubinkach jest piętnaście, więc na ród wypada osiem morgów wszystkiego razem. Z tych ośmiu morgów ród miał-ci ile korzyści? Sami powiedzcie!
— Jakie korzyści? Żadne! — zawołał Seweryn. — Gdyśmy skosili i zżęli, nakładano areszt. Gniło na deszczu, sypało się na upale, tratowało bydło. Jeżeliśmy pokryjomu zabrali, to trzeba było za darmo prawie żydom sprzedać. Jeślim miał dziesięć rubli, to i wszystko.
— A ileż rocznie kosztował proces?
— Proces! — krzyknęli wszyscy. — Toć widać! Mieliśmy przedtem buty: teraz łykowe postoły; mieliśmy odzież: teraz te laty; mieliśmy bydło: teraz pies został i kot! Ot, co kosztował! — wszystko, co było, i długi. Żydy biorą po pięć groszy od rubla na tydzień.
— Nie chcieli płacić panu, teraz w żydowską wpadli niewolę.
— A też pólka, co na nich wam było ciasno, żeście dworskie grabili, jakże one utrzymane, jak wam rodzą! Woda podmywa, bo rowy nie zrobione; chwast się pleni, bo gospodarz w czas nie zniszczy, po sądach się tułając; ziemia ubożeje, bo inwentarza za mało. Po sadkach dzikie grusze i wiśnie cierpkie, i te dziatwa, próżnując, przed dojrzeniem pootrąca. Po domach swary i klątwy, bo nędza w oczy zagląda, a złe sumienie dręczy. A w święto pijatyka, swawola, albo sen bezmyślny, lub kłótnie sąsiedzkie. I takci ten zaścianek mój wyśniony w piekło się zmienił, a klejnot, co przodków zdobił, u synów na ostatnią zeszedł poniewierkę...
Milczeli teraz wszyscy, tylko stary Adam rzekł:
— Gorzka to prawda, ale gdy dzień pokuty przyszedł, wy pokutę naznaczcie i zapomnijcie złego, a uczcie, jako na nogi stanąć.
— Proces trzeba na wieki skończyć. Dworu ni siebie nie gubić, bo jak-em was przekonał, to teraz ciężki grzech.
— My gotowi choć zaraz do pana iść i, co każe podpisać! — zawołało kilku.
— My pewni, że naszéj zguby nie chce.
— To wam ręczę! Biały papier możecie mu podpisać. Potem ja wam pomogę od żydów się wyzwolić, bo na lichwę straszny sąd teraz jest! Potem obrachujemy, kto w rodach od roboty zbywa, i ci na służbę niech idą, grosz zbiorą, na bydlęta, na buty, na czynsz, na wiosenne zasiewy.
— Ja wam zaraz chłopców swych oddam! — zawołał Antoni Dubiniecki.
— A ja brata.
— A ja sam pójdę — rzekł Seweryn.
— Każdy znajdzie służbę, gdy ja za niego poręczę. A dziatwę zapędzimy do książki, a ja co niedziela do was po dawnemu przyjadę radzić o roli i o sadzie, a wieczorem się razem poweselić. Nie lękajcie się, ani traćcie rezonu. Szlachecka rzecz jest złe terminy cierpieć i nie ustępować w dobrem. Takci klejnot każe i tak nam, Panie Boże, dopomóż!
— Tak nam, Panie Boże, dopomóż! — powtórzyli za nim wszyscy i rzucili się do niego, twarde prawice podając, lub obejmując w ramiona. Aż zniknął w tym tłumie, który go przed kilku miesiącami nogami deptał, bezbronnego.
— A teraz do pierwszego obowiązku! — zawołał, gdy się wreszcie oswobodził. — Morski nieborak czeka pogrzebu, a lada godzina rzeki staną. Kto czółno swe daje pod trumnę, kto z nią pojedzie do miasteczka?
Nikt się nie ofiarował, a Antoni Dubiniecki rzucił zajadle:
— Niech go wiezie taki, komu on dobrze uczynił!
Szymon spojrzał po nich i rzekł:
— Jest-ci jedna taka historya w starych papierach, którą mi raz opowiedział pan Oyrzanowski z Horodyszcza. Było ci raz pacholąt troje, podręcznych posłańców. A raz w bitwie posyła ich wódz w sam war i woła: ratujcie! Nie miał czasu rzec co, a już oni skoczyli. A po chwili wraca jeden i przywodzi schwytanego konia, na którym jakiś basza jeździł, a potem wraca drugi i przynosi chorągiew turecką, a trzeciego długo nie było, aż wraca z człowiekiem rannym na plecach. Nie jeniec żaden znaczny, ale swój. — Ktoś jest? — pyta wódz, a pacholę odpowiada, krew i pot ocierając z twarzy: — Toć Morawski jest, co nas ukrzywdził i wyrokami zniszczył. Leżał-ci pod kopytami, więc go wziąłem żeby nie nazwał mnie chamem. A wódz pacholę to przyjął do swego klejnotu.
— U mnie czajka najszybsza! — zawołał Makarewicz.
— A ja pojadę z tobą. I ja, i ja! — dodali inni, już do drzwi się kierując.
— A ja o wiosło ino proszę, bo i ja muszę mu usłużyć! — zakończył Szymon. — Dalejże do roboty!
Krótki dzień się kończył, gdy wśród śpiewów i szlochań kobiecych trumnę przeniesiono na wielkie czółno, wysiane świerkowemi gałęźmi. Cała ludność zebrała się na brzegu.
Na przodzie czółna położono krzyż świeży na mogiłę i drugi, który miano zostawić na granicy osady; zapalono też w żelaznym koszu smolue drzazgi, które miały służyć za kaganiec. Zwyczaje takie były starodawne.
Za trumną usiadły Morska i Weronka, do wioseł stanęli Antek, Hipek, Seweryn, a u steru Szymon.
I nagle zapanowała wśród gromady wielka cisza, i wszyscy stali zapatrzeni w łódź, oczekujący ostatniego zwyczaju.
I nagle w téj ciszy rozległ się donośny głos Szymona od steru:
— Oto ja, Feliks, odpływam z domu swego, i od swoich, na wieczne rozstanie. I żegnam was raz ostatni, ty chato, i ty ziemio! I żegnam ciebie, żono, i was, dzieci, i krewni, i sąsiedzi, i znajomi, na wieki wieków!
— Światłość wiekuista niech ci świeci. Amen! — odpowiedział chór na brzegu.
Ale łódź nie ruszała, i znów rozległ się głos:
— A oto ja, Feliks, odjeżdżający, dziękuję ci, chato i ziemio, za chleb, tobie, żono, za przywiązanie, wam, dzieci za posłuszeństwo, wam krewni, sąsiedzi, bracia, za każde dobre słowo, i o ostatnie dobre życzenie na drogę proszę.
— Królestwo niebieskie niech ci da Bóg miłosierny! — odpowiedział chór uroczyście.
Ale łódź jeszcze nie odpływała, i stojąc u steru, wyniosły, z twarzą uroczystą, mówca umarłego donośnie zaczął znowu:
— A oto ja, Feliks, grzesznik, słaby człowiek i ułomny, a odjeżdżający na sąd Boży, przepraszam was, żono i dzieci, krewni, sąsiedzi i bracia za wszystko, com wam źle uczynił, powiedział, pomyślał, i o przebaczenie was błagam ostatnie a serdeczne przed tą drogą moją! Czy przebaczycie mi wobec Boga na wieki?
— Przebaczamy wobec Boga na wieki! — uroczyście odpowiedział chór, i płacz słychać było w gromadzie.
A w tém łódź, jakby skrzydeł dostała z tém słowem, pomknęła naprzód, wybiegła na prąd, i uniosła Feliksa Morskiego z domu i ziemi na ostatnie spoczywanie.
W zapadającéj nocy widać było przez chwilę postać Szymona we mgle i czerwoną łunę kagańca na przodzie. Potem z tumanu doleciała pieśń wioślarzy:

„Kto się w opiekę poda Panu swemu”...

Potem i sternika, i kaganiec, i śpiew zakryło oddalenie i noc...





VII.

W Horodyszczu pan Oyrzanowski siedział sam w swym gabinecie i, oczekując na domowników, zamyślony patrzał w płonącą kłodę na kominie.
Zmrok był wczesny, grudniowy, na dworze szalała zadymka i wył wicher o stare mury dworu. Było ponuro na świecie, smutno w duszy marzyciela. Na stole bielały gazety, które czytał w dzień, i szarzały stosy odwiecznych dokumentów, w których szperał całe życie, a najbliżéj pod ręką leżał list, który przed kilku dniami otrzymała Basia od Sokolnickiego, list pełen goryczy i zniechęcenia, o sprzedaży Miernicy Ilinicza. W gazetach pisano o rugach pruskich; w dokumentach — o swawoli, gwałtach i bezładzie dawnym, dymno paliła się kłoda na kominie; chłód wciskał się zewsząd.
Głowę zwiesił pan Oyrzanowski i myślał, myślał o jednem: czem swoją Basię pocieszy, gdy tu za chwilę przyjdzie po ciężkiéj, całodziennéj pracy na wieczorną gawędkę?
Te wieczory były jéj pociechą i ulgą, a on jéj wtedy dawał pić ze zdroju ideałów otuchę, moc, energię na jutrzejszy trud.
Dziś zgnębiony był i — gorzka ironio! — przez tę zgryzotę i ból i osłabienie wciąż jak ćwiek tkwiło mu w myśli, w uszach:

Mówił ojciec do swéj Basi,
Całéj zapłakanéj:
Nie płacz, Basiu...

Przesuwał ręką po czole, by to odegnać; wracało po chwili, natrętne, bolące, jak wspomnienie o czemś kochanem a umarłem.
Mrok coraz gęstniał; za oknem rozległ się kaszel Bahy, potem skrzyp drzwi, obijanie nóg ze śniegu i ciężkie kroki starego.
Wszedł i, rozcierając zgrabiałe ręce, rzekł:
— Szalona zamieć! W taki czas może tylko być w drodze głodny wilk, albo pan Ilinicz!
Oyrzanowski stęknął.
Baha zapalił lampę na długim roboczym stole i spojrzał na gospodarza.
— Aha, dojęło i pana do żywego! — rzekł.
— Ja myślę, czem Basię pocieszę — odparł Oyrzanowski.
— Ba! pociecha łatwa: pomrzemy — mruknął Baha, zasiadając w kącie stołu, gdzie leżał stos ksiąg gospodarskich.
Jednocześnie w głębi domu rozległy się kroki Basi i brzęk kluczy.
Weszła czerwona od wiatru i zimna; za nią chłopak wniósł herbatę i wieczerzę zarazem, bardzo skromną, którą spożywali zwykle w gabinecie dla oszczędzenia światła i czasu na wędrówki do zimnéj jadalni.
Uśmiechnęła się do ojca smutno, objęła go za szyję i ucałowała.
— Uf, zmęczyłam się, ale i roboty mnóstwo się zrobiło. Zapiszemy te dzieje! — zwróciła się do Bahy, dobywając z kieszeni notatnik.
— Zapiszemy! — potwierdził stary — na podziw światu, który nie wierzy we wdzięczność. Czekaliśmy długo na to, ale przecie Horodyszcze się zawstydziło i, nie do uwierzenia, ale myślę, że da w tym roku dochód. Czy pan zgadnie, ile żyto sypnęło? Półtrzecia korca z kopy! Co? To jest, panie, jezuicka intryga!
Śmiejąc się ironicznie, począł wpisywać do ksiąg co mu Basia dyktowała.
Oyrzanowski patrzał na córkę, i rozrzewnienie go ogarniało.
— Mrówko ty moja i pszczoło! Obyż ci zaczęło się wieść nareszcie! — rzekł, złoty jéj włos gładząc.
Ale nieszczęsny list leżał na stole i zatruł wnet tę radość. Jednocześnie oboje nań spojrzeli i westchnęli.
Baha to spostrzegł i, skończywszy zapisywać, zgarnął go z gazetami razem na bok.
— A trucizna przeklęta! — zamruczał. — Mało tu jest własnych trosk i kłopotów? jeszcze sąsiedzi czują się w obowiązku swoje tu znosić. A my co na to poradzimy! a pan Seweryn miał czem papier czernić! Niechby jechał i ratował siostrę! A zresztą audiatur et altera pars.
— Ciekawam, czy Józia już o tem wie? — szepnęła Basia.
— Ja-bym nie chciał nawet tam być, gdy się dowie — odparł Baha. — Kobieta kocha ten dwór jak czwarte dziecko. A stara pani Iliniczowa! Téj żywcem ztamtąd nie wywiozą!
I stęknął stary.
— I Seweryn pisze co najgorsze na końcu — rzekł pan Oyrzanowski — że i on na tym brzegu, co Ilinicz.
— On stetryczał doszczętnie! Jemu czas się żenić: a to gotów zwaryować, jak stary marszałek.
W téj chwili psy poczęły ujadać i rozbity dzwonek rozległ się na dziedzińcu. Basia zbladła.
— To pewnie z miasteczka po podatek — szepnęła, drżącą ręką zapalając świecę.
— To ja go załatwię — zawołał Baha.
Wyszedł, a Oyrzanowski córkę ramieniem objął i do siebie przytulił.
— Biedactwo! śniła mi się dzisiaj twoja matka — rzekł zcicha. — Dawała mi dla ciebie wiele kwitów i weksli, mówiąc: odkupiłam je dla Basi na urodziny!
Dziewczyna uśmiechnęła się rzewnie.
— Ja wiem, że mnie matusia nie zapomni, i czekam, i spełniam, co mi kazała. Daj Boże tylko siły, i trochę mniéj klęsk.
Z dalszych pokojów rozległy się kroki i głosy. Gościa prowadził Baha.
— To chyba Sewer — rzekł Oyrzanowski.
Drzwi się rozwarły. Na progu stał Ilinicz. Baha go wprowadził i natychmiast dyskretnie się wycofał.
— Państwo przyjmują? — rzekł Ilinicz, jakimś nieswoim głosem.
— Prosimy! — odpowiedzieli oboje, mimowoli zmieszani.
Ilinicz wszedł i zaraz do komina się zbliżył.
— Zła droga podobno? — rzekł Oyrzanowski.
— Niema żadnéj możliwéj. Dusze pokutujące chyba się tłuką... i ja — zakończył, usiłując się śmiać.
Zapanowało kłopotliwe milczenie, wreszcie Ilinicz do nich się zwrócił i rzekł z wybuchem:
— Państwo już pewnie słyszeli, żem sprzedał Miernicę.
— Tyle plotek kursuje po okolicy...
— To nie jest plotka, to prawda. Sprzedałem! Po świętach muszę się wynosić.
Nikt nie rzekł słowa. Ilinicz począł po pokoju chodzić i nerwowo urywcze rzucać słowa:
— Sprzedałem! Już wytrzymać i wycierpieć nie mogłem. Trzeba do wszystkiego mieć powołanie. Ja nie mam powołania do powolnego męczeństwa bez celu. Zresztą ja mam rodzinę: dwóch synów i córkę. Ja nie chcę ich hodować na jatki. Niech nie mają nic, niech będą nędzarzami, ale bez łańcucha i bez kuli, bez złud, bez majątku. Młodość, zdrowie, siły — wszystko mi to zżarło. Ciągle w dół, w dół, w upadek! Dosyć!
Przestał chodzić, usiadł ciężko na krześle i zanurzył ręce we włosy, przez pół już siwe, pomimo że miał tylko trzydzieści kilka lat.
— Mam opinię próżniaka i złego administratora. Prawda, żem nie umiał, jak wół, żyć między rolą, gumnem i chlewem. Ale nie z winy moich jazd miałem pożar w jednym roku na jesieni z podpalenia przez chłopa, który mścił się za ukaranie go za kradzież siana; nie z winy moich jazd miałem grad w dwa lata potem w czerwcu; ani winne moje jazdy, że cena zboża nie pokrywa produkcyi, a ciężary rosną z każdym rokiem. Kto ma kapitał, ten go dokłada; kto ma kredyt, brnie weń ze złudną, nielogiczną nadzieją, że ziemia się wypłaci kiedyś. Ja nie mam kapitału, nie wierzę w kredyt na rolę, a mam dzieci i muszę ustąpić! Interes zrobiłem świetny. Po spłaceniu ciężarów zostaje mi 20,000 kapitału i swoboda pracy.
— Tylko zostanie ci rzecz, któréj nikt nie kupi: troska! — rzekł poważnie Oyrzanowski. — I to jest złuda twoja, i twoja nielogiczność, gdy myślisz, że, pozbywszy się majątku, będziesz swobodny. Troska cię znajdzie wszędzie, i dzieciom jéj nie oszczędzisz. Nazwa inna, rzecz ta sama. Gdzie pójdziesz z Miernicy, poniesiesz za sobą ciężary i zgryzoty, zawody i straty, klęski i smutki! Mój drogi, wspomnisz kiedyś moje słowo, gdy mnie już nie będzie...
Ilinicz milczał zmęczony wybuchem. Po chwili Basia spytała z cicha:
— Czy Józia już wie o tem?
— Nie, i nie wiem jak jéj to powiem — szepnął znękany.
— I to będzie pierwsza twoja nowa troska na téj swobodzie, o któréj marzysz! — rzekł Oyrzanowski.
— I pan zrobił tak ważną rzecz, bez porady jéj i zgody! Nie dziwiłabym się, żeby miała za to do pana dozgonny żal! — zawołała Basia.
— Zrobiłem to dla jéj dobra i dzieci. Radzić się nie mogłem, bo nie zgodziłaby się. Uratowałem jéj posag, wychowanie dzieci, jéj zdrowie, może życie, które codzień narażała w pracy nad siły. Jestem wobec niéj bez winy.
— Więc jéj to powiedz śmiało! Dlaczego się wahasz?
— Kobiety wierzą w to tylko, co im się podoba! Przekonać nie sposób, gdy nie chcą.
— A mężczyźni wierzą w to, co im się nie podoba! — wtrąciła ironicznie Basia. — W takim razie powinien był pan wierzyć w majątek i w gospodarstwo.
— A pomyślałeś ty o swéj matce? — rzekł Oyrzanowski — o chwili, gdy ją wywieziesz z Miernicy, którą kosztem życia uchowała dla ciebie w całości i porządku?
Ilinicz porwał się z krzesła i znowu chodził po pokoju.
— Dali mi bajeczną summę, świetne warunki! Muszą być ofiary.
— Ofiary w najbliższych i najdroższych istotach! A bajeczną summę dlaczegóż ci dali? I oni zapewne umieją rachować.
— Ba, oni! Utrzymywać rodziny nie będą z ziemi. Dla nich to także świetny interes.
— Utrzymanie rodziny pańskiéj to nie rozchód, to przychód, bo Józia pracuje. Zamiast niéj będzie nowonabywca trzymał rządcę, który będzie tyleż kosztował a niedbale pracował, i może kraść.
— I brać będą owoce z ziemi — szepnął Oyrzanowski. — I będzie to twoja druga troska na téj swobodzie.
Ilinicz znowu usiadł, wpatrzył się w ogień i ponuro rzekł:
— Stało się!
I wszyscy umilkli. Wicher wpadł w komin i rzucił na izbę kłąb dymu. Za oknem żałośnie pies wył, prześladowany przez chłód i zadymkę.
Basia zakryła rękoma twarz i myślała z goryczą nad rozpaczą kuzynki.
Przyszło jéj na myśl, że niegdyś, przed siedmiu laty, gdy wróciła z klasztoru, Ilinicz o nią się starał. Gdyby była się zgodziła i poszła za niego, byłaby dziś w położeniu Józi: ptakiem wyrzuconym z gniazda. Mimowoli z wielką czułością przygarnęła się do ojca i przytuliła do jego kolan. Była z nim tak bezpieczna, tak spokojna! Uczuła się w swojéj ciężkiéj i niewdzięcznéj pracy pokrzepioną na długo tém porównaniem. A stary, dłoń powoli przesuwając po jéj włosach, mówił ze smutkiem spokojnym, jaki daje wiek i rozwaga:
— Źleś zrobił. Dobry interes jest ten, co daje spokój w sercu, a ty go mieć nie będziesz. A wiesz dlaczego? Boś słowianin — słowianin marzyciel, a nie myśliciel, uczuciowy, fantasta, miękki i uczciwy do łatwowierności. Takim go wieki urobiły, i dlatego ukochał rolę. Ty gwałtem kult ten burzysz i zmarniejesz! A wiesz ty, co twoje dzieci uczynią, gdy im się w życiu poszczęści i grosz zbiorą? Wrócą na rolę! A wiesz ty, o czém marzyć będziesz za rok, jeśli nie zbankrutujesz na aferach, do których nie jesteś przygotowany, ani zdatny? O zagonie własnym i czarnym chlebie z niego! Mój drogi! Czasy są ciężkie, praca niewdzięczna, ruina, zda się, niezawodna, ciężary nie do zniesienia: a przecie przyjdzie czas, gdy ziemia wypłynie i będzie tą jedyną prawdą i gruntem, jak ją nazwano.
— Tylko nie w naszych rękach!
— W naszych, jeśli jéj strzedz i uprawiać nie przestaniemy.
Basia podniosła głowę.
— Możemy się zmierzyć. Pan wychodzi z Miernicy z kapitałem, my mamy na Horodyszczu długów tyle, ile wartości majątku. Zobaczymy, kto dłużéj wytrzyma: pański kapitał w aferach, czy ta biedna ziemia!
— Trzymam zakład! — rzekł Ilinicz, ożywiając się. — Na wiosnę stawiam tartak i młyn w miasteczku. Zamawiam u pani zboże, u Sewera drzewo.
— Nie wytrzyma pan konkurencyi.
— Wytrzymam, bo będę sprzedawał mąkę bez piasku, a deski rzetelnéj miary.
— I będzie pan żądał rzetelnéj ceny, ludzie zaś wezmą raczéj gorsze, byle taniéj. Do moralności handlowéj trzeba innéj etyki i pojęć.
— Biedna rola cierpi długo fuszerów gospodarzy, ale możny handel przebiera wybrednie swoje sługi — rzekł Oyrzanowski.
Ilinicz głową potrząsnął lekceważąco.
— Więc pan wykreśla indywidualne zdolności?
— Przeciwnie. Wierzę w geniusze z woli Bożéj, w talenty, w mistrzostwo, ale w kwestyach ducha i artyzmu, a nie w handlu.
— Zobaczymy! — uparcie rzekł Ilinicz. — Do porozumienia nie dojdziemy, gdy ja się rządzę tabliczką Pytagorasa, a państwo poezyą. To tylko fakt, że na poezyę teraz dla nas zapóźno!
Wstał i począł szukać czapki.
— Przecie zanocujesz? — rzekł Oyrzanowski.
— Nie mogę. Spieszno mi do domu. Muszę z żoną się rozmówić.
Stanął, głęboko odetchnął i dodał:
— Chciałbym, żeby one już o tem wiedziały.
Miał w oczach wielką trwogę i niepokój.
Żadne z nich nie rzekło słowa otuchy i współczucia.
W oczach Basi mignęła zawziętość, Oyrzanowski pokiwał głową. Ilinicz począł się żegnać.
Zły był na siebie. Poco tu przyjechał, spowiadał się, tłómaczył, chciał ich przekonać — ich, największych zacofańców? Co prawda, od czasu sprzedaży Miernicy nie bywał nigdzie, obcował z kupcami. Czuł potrzebę towarzystwa, rozmowy, przekonania ludzi o swych dobrych intencyach! Ba! trzeba było zacząć gdzieindziéj. Zrozumiałby go Wojna, Zagrodzki — nowi ludzie — nie to zapleśniałe rupiecie!
Pożegnał się bardzo sztywnie, na bryczkę pocztową siadł i ruszył w noc i zadymkę, podniecając się myślami do przejścia w domu.
Parę godzin zeszło mu w ten sposób; aż wreszcie znalazł się na podwórzu miernickiem i ujrzał, że w pokoju żony jeszcze się świeciło.
Wolałby zastać ją już śpiącą i rozmowę odłożyć jeszcze choć na kilka godzin, ale ona sama otworzyła mu drzwi i powitała go poczciwym uśmiechem. Zatém wieść jeszcze do niéj nie doszła.
Tedy Ilinicz zdecydował się sprawy nie odkładać.
— Jak się masz, Józiu? Jakże matka, dzieci? — zaczął wesoło.
— Matka trochę nie domaga. Źle je i nie sypia. Właśnie czytałam jéj głośno. Dzieci zdrowe. Mała już wczoraj chodzić zaczęła pod opieką Kazika. A Julek przygotował ci niespodziankę. Jutro się tem pochwali. W domu zresztą spokojnie. Śliczne są małe cielaki — dziesięcioro. Dojdziemy przecie do porządnéj obory. Sprzedałam groch. Mam pieniądze.
I uśmiechnęła się radośnie. Była młoda, przystojna, o żywych oczach i energicznym wyrazie twarzy. Znać na niéj było rzetelną pracę i rozwagę duchową, gdzieś, w zakątku duszy, marzenie o nagrodzie za ten trud, ochotnie dźwigany.
Wprowadziła go do jadalni i krzątała się o posiłek. Do ciągłych jego jazd przywykła, nie czyniła mu nigdy scen i wymówek. Z jéj racyi nie było nigdy chmury w ich pożyciu. Była mu wdzięczna, że jéj ufa w zarządzie majątku, była z tego nawet dumna. Kochała Miernicę, kochała dzieci, wierzyła w dobrą przyszłość.
Ilinicz do posiłku usiadł, wypił parę kieliszków wódki, zjadł ledwie kęs, i czekając na herbatę, zapalił papierosa.
— A ja ci téż urządziłem niespodziankę! — zaczął, chrząkając, bo mu głos się chwiał.
— Możeś znowu kupił inne konie?
— Nie. Patrz!
Wydobył pugilares i rozrzucił przed nią kilkanaście sturublówek. Kobieta się przeraziła.
— Mëj Boże! Grałeś w karty? Ach, gdybyś tyle przegrał!
— Nie grałem. Zrobiłem lepszy interes. Kupiłem ci spokój, swobodę, przyszłość dla dzieci, los — sprzedałem Miernicę!
Nie patrzał na nią, nie śmiał. Czekał wybuchu, krzyku, sceny, aby także wybuchnąć i spiorunować ją argumentami, ale stało się wcale inaczéj.
Posłyszał za sobą brzęk, upadek szklanki, i gdy się obejrzał, kobieta patrzała na niego oczami, rozszerzonemi zgrozą, blada aż do warg, skamieniała, bez dźwięku poruszając ustami.
— Mój Boże, mój Boże! — wyjękała wreszcie z taką rozpaczą, że Ilinicz machinalnie uszy sobie zasłonił.
Iliniczowa przyskoczyła do niego.
— Julek, to nieprawda? To być nie może! Co ty mówisz? Tak żartować to grzech. Cicho! Matka przez ścianę... usłyszy coś... nie zrozumie. Zabije to ją! Cicho! Cicho! Jak można tak żartować! Ty wiesz, tego jednego nie zniosę!
I stała przed nim cała drżąca, przerażona, żebrząca odwołania, śmiechu z jego ust.
Ale on oczy odwrócił i, podniecając się, rzekł:
— To ty się opamiętaj i nie krzycz.
Przerwała mu:
— Ja się opamiętam, ale drugi raz tak mnie nie strasz. Z matki się nie żartuje.
— Ja téż nie żartuję. Sprzedałem Miernicę, póki był czas, póki-śmy z torbami nie wyszli, póki honor cały i możemy długi uiścić. Za rok może-by było za późno! Zostanie nam kapitał czysty, los zapewniony i pewność, że dzieci nie będą żebrakami, a my bankrutami bez czci i wiary.
Mógł teraz mówić. Po wybuchu kobieta znowu skamieniała, stanęła pod ścianą i twarz jéj poczęła tężeć, twardnieć, zacinać się w wyraz dziki i zły.
Była Sokolnicką, a przysłowiowa była rodu tego zawziętość i moc w złem i dobrem.
Ilinicz nie znał żony, bo nigdy dotąd nie zaczepił jéj zasad: więc wyobrażał sobie, że uległa, jak dotąd ulegała jego woli i zamiarom. Rad był nawet milczeniu i mówił daléj, odurzając się swemi planami:
— Zapłacono mi bajeczną cenę! Wyobraź sobie, spłacimy wszystkie długi i zostanie 20, 000 rs. Zaraz połowy użyję za warsztat do nowéj pracy. Kupiłem już plac w miasteczku nad rzeką. Wprawdzie jest na nim proces, ale ja go skończę, a dostałem z téj racyi za pół ceny. Już mi dają pięćset rubli odstępnego. Może i na tém coś zarobię i do wiosny ze trzy przehandluję. Tymczasem wynajmę dla nas mieszkanie. Przewieziemy tam meble i ruchomości z domu, urządzimy się naprędce. Z wiosną na placu własnym zacznę budować dom, tartak i młyn. Resztę pieniędzy włożę w papiery bankowe; pogramy trochę na giełdzie. Jak się uda, można w rok podwoić. Nareszcie odetchniemy! Nie będzie nas o chorobę przyprawiał deszcz lub posucha, chłop, żyd, ekonom, termin długu, wół, koń — staniemy się ludźmi myślącymi! Możemy tu bawić do świąt, ale w niedzielę nowonabywca obejmie już zarząd. Bardzo to gładki i europejski człowiek i grand seigneur! O drobiazgi nie będzie kwestyi: możesz wziąć z domu, co ci się zamarzy.
Iliniczowa nie zmieniła postawy ani wyrazu twarzy. Patrzała przed siebie, w czarną noc, za okno; zdawała się nie słyszeć. Nagle drgnęła.
Za ścianą rozległ się stuk, upadek głuchy, potem płacz dziecka.
Kobieta poskoczyła tam. Był to pokój matki Ilinicza; sypiała z nią razem wnuczka malutka, ulubienica babki.
Staruszka przed dziesięciu laty straciła władzę w nogach, przykuta była do fotela, oczekiwała w spokoju śmierci, która do niéj szła powoli, rok po roku odbierając życie.
Z początku rządziła jeszcze z fotela i zajmowała się ręczną robotą; potem zdała rządy na synową, ale wiedziała o wszystkiem, żyła życiem Miernicy.
Gdy przybyły wnuki, radowała się niemi, zapominała przy nich o swéj nędzy, nie czuła śmierci.
A śmierć szła i szła naprzód. Nowy atak odjął jéj lewą rękę i oko, mowę miała utrudnioną.
Na pół trupom będąc, ożywiała się tylko wtedy, jéj Iliniczowa opowiadała o roli i zbożu, o pracy gospodarczéj, o urodzaju lub pogodzie.
Latem wynoszono jéj fotel na ganek, i oczu nie spuszczała z podwórza lub skrawka pola, które widać było po za ogrodem. Ślepa i nawpół umarła jeszcze kochała Miernicę: to jedno ją zajmowało.
Zimą, gdy gorzéj cierpiała, przyprowadzano jéj pod okno konie lub krowy, przynoszono na pokaz snopy zboża, które kazała zostawiać w pokoju, i gładziła pieszczotliwie jedyną żywą ręką.
I tak czekała końca, pewna, że i po śmierci ztąd nie odejdzie, zostanie w Miernicy na cmentarzyku wśród pól, zkąd widać było dwór i wieś, gaje i wody, kędy żywot pracowity spędziła.
Synowa była jéj najlepszą córką: rozumiały się.
Ostatniemi czasy bardzo zesłabła. Ksiądz ją odwiedził, na śmierć dysponował: a przecie jeszcze przed kilku dniami pytała o omłot zboża i uśmiechnęła się, gdy Józia jéj powiedziała, że żyto sypie po dwa korce z kopy.
— Będzie dobrze, zobaczysz! — rzekła, ledwie poruszając już ustami. — O! ziemia kochana nikogo nie zamorzy!
Gdy Iliniczowa otworzyła drzwi, ujrzała staruszkę twarzą do ziemi, leżącą u stóp fotela, bez ruchu i głosu. Dzieciak się obudził, wyglądał z łóżeczka i płacząc, wołał:
— Babunia bach! Babunia bach!
Kobieta przyskoczyła do leżącéj, chciała ją podnieść; ale to ciało bez ruchu i woli miało ciężar ołowiu.
Dopiero Ilinicz, przerażony, blady, wziął ją na ręce, i gdy żona podtrzymywała bezwładną głowę, złożył na kanapie.
Twarz była zmieniona, wykrzywiona, oczy szklane, wargi otwarte jak do krzyku, i tylko głos słaby, podobny do płaczu małego dziecka, dawał znak życia.
— Doktora! — krzyknął Ilinicz, wybiegając z pokoju.
Już i służba się zbiegła i rejwach się zrobił. Jedynie Iliniczowa nie straciła swego kamiennego spokoju i poczęła ratować, jak zwykle w poprzednich atakach.
Lekarz był daleko; przed południem nie można się go było spodziewać. Ilinicz sam po niego pobiegł, a Józia została przy umierającéj, na długą noc — śmiertelną.
Ktoś ze służby, z własnego domysłu, posłał chłopaka do Horodyszcza. Weszło to w zwyczaj, że gdzie była niedola, śmierć, choroba w domu, wzywano Basię.
Gdy ją posłaniec zbudził, nawet się nie zdziwiła, że jéj do Miernicy potrzebowano, i ruszyła, nie czekając rana. Ledwie świtało, gdy stanęła we dworze, który wyglądał ponuro w zimowéj nagości i milczeniu. Świeciło się w jedném oknie.
Basia weszła tak cicho, że jéj nie posłyszała Iliniczowa, czuwająca u posłania. Siedziała tak całą noc, nie zdając sobie sprawy z czasu, z głową w dłoniach, mając za wtór do swych rozpacznych myśli to rozdzierające kwilenie konającéj.
Od jednego spojrzenia poznała Basia, że tu śmierć już zadała ostatni cios, że nie było ratunku: więc się zwróciła do Józi i pocałowała ją w głowę.
Kobieta się wzdrygnęła, spojrzała na nią i poczęły jéj drżéć wargi.
— Zabił ją! — szepnęła. — Słyszałaś? sprzedał Miernicę. Może jutro dzieci pozarzyna, jeśli to dobry interes! Słyszałaś? sprzedał... sprzedał moją duszę, moją krew, jéj życie! Sprzedał! niema nas!
I nagle objęła głowę w ręce i zajęczała, kurcząc się jak w wielkim bólu, jak ranna śmiertelnie.
Potém się porwała i spojrzała na staruszkę.
— Żeby ona miała siłę przekląć go przed śmiercią! — zawołała dziko, z bezmierną wściekłością — i przekląć tych, którym świata mało. O, żeby przeklęła! Ją-by Bóg wysłuchał, ją, zamordowaną!
— Józiu, opamiętaj się! — przerażona zawołała Basia, która nie spodziewała się takiego wybuchu.
— Dlaczego mam się opamiętać? Na Boże dopusty i wolę milczeć będę, znosić, co On mi da! Ale na ludzki mord wołać będę krwią ostatnią, pomsty Bożéj wzywać dniem i nocą!
— Józiu, toć twój mąż! — szepnęła Basia.
— Właśnie dlatego mu nie daruję! Jam nie poganka, ani niewolnica. Jam jemu równa; ślubowałam mu, nie ciało moje tylko, ale ducha i myśl, pracę i pomoc. Ty wiesz, jak-em pracowała i znosiła ochotnie. A on moją świątynię sprzedał, jak Judasz; mi serce wydarł, pracę zniszczył i z tego gniazda precz mnie goni. Jakiém prawem? Ja dzieci mam, to ich gniazdo; my nie wędrowne ptaki; nas tu Bóg osadził. A on śmie Boże wyroki zmieniać, on śmie wstyd kłaść na nasze głowy niewinne! Niech-że wstyd sam znosi: ja za nim w hańbę nie pójdę!
Basia nie rzekła słowa. Znękana, usiadła u posłania, a Iliniczowa osunęła się także na krzesło. W ciężkiéj ciszy pokoju tylko staruszka żegnała świat swém rozdzierającém kwileniem i za ścianą słychać było płacz dziecka i stuk kołyski.
Szary, posępny dzień wschodził — bez słońca. Basia wzięła książkę do nabożeństwa i półgłosem poczęła odmawiać pacierze przedśmiertne. Na chwilę ustało rzężenie choréj i ręka jéj bezwładna poczęła czynić ruchy niesforne, a twarz cała się kurczyła.
Basia zrozumiała jéj chęć ostatnią: wzięła tę biedną rękę i podniosła do czoła i piersi, krzyżem ją znacząc.
Iliniczowa się ocknęła i rzekła, pochylając się nad umierającą:
— Szczęśliwaś ty, odchodząc. Jeszcze w Miernicy zostaniesz. Ja już nie! ja nie!... I dzieci te, coś kochała, rozlecą się, jak liście suche, nie legną kiedyś przy tobie, tułacze, bezdomne! Mój Boże, mój Boże! Tyś nie chciał takiéj niedoli. Tyś jéj nie dał — Ty, ojciec!
I wreszcie poczęła szlochać, zmęczona rozpaczą. I Basia, nie mogąc się pohamować, zapłakała z nią, a konająca snadź na sekundę odzyskała skrę przytomności, bo oczy jéj błędne napełniły się łzami, i z wysiłkiem poruszyła ustami.
Dźwięk niewyraźny to był, urywany wyraz, nieudolne szeplenienie dziecka.
Iliniczowa uklękła nad nią, ucho przyłożyła do ust, wytężyła uwagę.
— Miernica.. grzech... sieroty! Błogosławię! — domyśliła się z trudem.
I skra przytomności zgasła. Twarz się wykrzywiła okropnie, rozpoczęło się straszne chrapanie agonii. Basia zapaliła gromnicę.
Ilinicz tymczasem nie zastał w domu lekarza i wracał, pędząc konie do upadłego.
Jednakże około południa zaledwie dobił się do domu i gdy wjechał na podwórze, zrozumiał, że już po wszystkiém.
Drzwi domu były szeroko otwarte i błyszczały przez nie światła świec od katafalka.
Staruszka już przestała cierpieć. Leżała na swém śmiertelném łożu, surowa i poważna, we wdowich swych szatach, z krzyżykiem w rękach. Kilkoro sług i chłopów modliło się przy niéj, a po domu krzątała się Basia, blada i smutna, karmiąc w jadalni gromadkę dziatwy, wystraszoną i płaczącą.
Ilinicz wszedł jak błędny, obejrzał się i milczał. Służący zaczepił go:
— Proszę pana, ekonom pyta o rozkazy.
— A pani? — spytał, nawykły, że ona wszystkiém się zajmowała.
— Pani go odesłała do pana. Czeka też na pana jakiś żyd z miasteczka.
Ilinicz spojrzał na Basię.
— Józia chora? — spytał nieśmiało.
— Położyła się. Czuwała noc całą.
— A to stało się kiedy? — głową wskazał na sień.
— Nad ranem.
— I nie odzyskała przytomności? Bardzo cierpiała?
— Bóg wie! Nie skarżyła się.
— Dziękuję pani za odwiedziny w téj chwili. Ja jestem taki przerażony, w głowie mi się mąci. Taki cios!
Objął głowę w dłonie i stał bezradny.
Chłopak najstarszy kręcił się koło niego, starając się zwrócić uwagę; nareszcie za rękaw go pociągnął.
— Papo! Dlaczego babunia umarła? — spytał. — Czy ją co boli? Dlaczego mama płacze? Przecie my byli grzeczni!
I wspinając się na palce, w oczy mu zaglądał.
Ilinicz odwrócił się, nie śmiąc spojrzéć na dziecko.
Ale chłopak nie dawał za wygraną.
— Dlaczego papo smutny? Nikt z nami nie chce się dzisiaj bawić, i ciocia Basia kazała nam być cicho. A wczoraj mamusia z nami śpiewała, i ja się dla papy nauczyłem wierszy. Niech papo posłucha, jakie piękne. Mama mówiła, że się papo bardzo z nich ucieszy.
I malec, uczepiony do ojcowskiéj ręki, począł uroczyście recytować balladę.
Ilinicz szarpnął się, wzdrygnął, dziecko odtrącił i wypadł do sieni, potém na podwórze. A dzieciak, przerażony, spojrzał na Basię, i rozpłakał się rzewnie.
Pod wieczór przyjechał Sokolnicki. Pomodlił się w milczeniu u zwłok i poszedł do siostry.
Zastał ją spokojną, zimną. Składała do kufra ubranka dziecinne i swoją bieliznę.
Spojrzeli na siebie i zrozumieli się.
— Cóż myślisz robić? Zaraz po pogrzebie się wyprowadzacie? — spytał ponuro.
— Daj mi kąt w Sokołowie — rzekła, składając ręce. — Mnie i dzieciom! Nie dasz: pójdę na żebry, ale z nim — nigdzie!
— Mój dom — twój dom — odparł z prostotą, nie zdziwiony nawet, tak do siebie byli podobni charakterem. — Ale czy on się zgodzi? Może cię zmusić.
— Niech spróbuje! — rzekła, podnosząc głowę. — A na com ja jemu? Dla niego pracować już nie będę. Kroku nie zrobię, słowa nie powiem, palcem nie ruszę. Niech spróbuje!
— A dzieci? Może ci ich nie dać, odebrać.
— Dzieci! On o nie nie dba. Nikt ich nie kupi.
Sokolnicki czuprynę potarł.
— Mówiłaś już z nim?
— Nie, i nie będę. On mnie nie pytał o radę, nie znaczę dla niego nic, i on dla mnie niczém. Między nami skończone.
— Gdzież on jest?
— Nie wiem. Zapewne zdaje moją pracę i znój i dobro! Odesłałam mu klucze i księgi: jestem wolna. Pakuję swe graty. Dziękuję ci za dach i dobre słowo. Wypłacę ci się za ten kęs chleba, ile sił!
Przygarnęła się do piersi brata, a on ją ucałował w milczeniu, markotny przecie bardzo wobec tego buntu i komplikacyj.
— Péjdę do niego — rzekł wreszcie. — Rozmówić się muszę za ciebie. Będzie awantura!
Ilinicz siedział w swym gabinecie, z głową w dłoniach, a chaos miał w myślach. Na widok szwagra poczerwieniał i rzekł:
— Byłeś u Józi? Co ona myśli? Ze mną wcale mówić nie chce, ani czém się zająć. Co to będzie?
— Postąpiłeś z nią niegodnie, a ona nie z tych, co taką krzywdę darują — odparł twardo Sokolnicki.
— Żem jéj o radę nie pytał? Za pozwoleniem! Jestem panem w domu i głową rodziny. Czynię, co uznaję za słuszne.
— A ona jest panią domu, żoną twoją, matką twoich dzieci i gospodynią w tym majątku. Czyni téż, co uznaje za słuszne, i dzielić twych losów daléj nie chce.
— Musi iść za mną! — gwałtownie krzyknął Ilinicz.
Na czole Sokolnickiego nabrzmiały żyły.
— Nie radzę ci musu próbować z nami! — odparł.
— Więc ty ją podtrzymujesz w jéj buncie?
— Skrzywdziłeś ją ciężko, a nie kocha cię już, aby mogła przebaczyć.
— Więc? — groźnie rzucił Ilinicz.
— Więc jutro, po pogrzebie, wraca z dziećmi do Sokołowa — odparł pan Seweryn podobnież.
— Nie pozwolę na to! Jest moją żoną: pojedzie, gdzie każę, i czynić będzie moją wolę.
— Idź i powiedz jéj to. Może ją tém dobijesz, jak-eś sprzedażą majątku dobił matkę.
Ilinicz skoczył ku niemu z ręką podniesioną.
Pan Seweryn wzrokiem powstrzymał szaleńca, a potem rzekł, głos podnosząc:
— Nie rób ekscesów i wojny z nami nie zaczynaj! Może czas ranę Józi zabliźni, ale dziś pogorszyłbyś tylko swoje położenie, zmuszając ją do uległości. Będziesz miał i bez tego dosyć do czynienia z opinią ludzką. Radzę ci nie sprzeciwiać się Józi, a za to obiecuję, że i ona i ja sprawy nie rozgłosimy. Nikogo to nie zdziwi, że, nie mając domu, bawi u brata; ale gdy ją gwałtem zabierzesz, powstanie ogólne oburzenie. A ty pamiętaj, że jesteś sam wobec tłumu i opinii. Im ciszéj się zachowasz, tém lepiéj dla ciebie.
Ilinicz upadł na fotel, przybity.
Sokolnicki przeszedł się po gabinecie i spokojniéj rzekł:
— Zrobiłeś zły interes i nie w porę. Wiesz ty, dlaczego ci dano taką cenę za majątek? Bo lada dzień kolej tu będzie przez nasze bagna i rzeki, a ten Werner znalazł u ciebie złoto w ziemi: żwir w Bielicy, na granicy Horodyszcza. Kopalnia zapłaci im stokrotnie tę bajeczną cenę, jaką ci dali.
— To nieprawda! — krzyknął Ilinicz, blednąc.
— Zobaczysz! Nas ztąd wypiera, nie bieda, ale nasza własna głupota. Więc ci się zdawało, że tę bajeczną cenę dają ci tak sobie, dla fantazyi? Ha, ha!
— Więc i w Horodyszczu żwir być może!
— Dałby to Bóg dla Basi cierpliwéj.
Ilinicz oburącz porwał się za włosy.
— Przeklęty dzień! Przeklęty dzień! — wyjąkał.
Zaczynały się dla niego bardzo prędko te nowe troski, które mu Oyrzanowski przepowiedział.
A przychodziły całą chmarą, jak czarne kruki na żer, tém dotkliwsze, że pełne wstydu i wyrzutów.
Na pogrzebie nikt się nie pokazał z sąsiedztwa. Wymówili się złą drogą, ale naprawdę wieść, że sprzedaż Miernicy dobiła staruszkę, rozeszła się z piorunującą szybkością, oburzyła wszystkich.
Zaraz po pogrzebie, bez pożegnania, bez dobrego słowa, Józia z dziećmi odjechała do brata. W pustym domu Ilinicz został sam, opuszczony, z mnóstwem zajęć, kłopotów, rachunków i z piekącemi myślami.
Były desperackie te ostatnie dni, to żegnanie kątów i ludzi, ten nowy zarząd, ta rola upokarzająca wobec dworu i wsi, rola dezertera.
Nareszcie pewnéj nocy najętą furą, ukradkiem, Ilinicz wyjechał nazawsze z Miernicy. Nie poszedł za nim nawet pies, bo te stróże poczciwe oddawna opuściły podwórze i poszły wierne za Józią i dziećmi do Sokołowa.
Obce brytany zajadłem szczekaniem wypędziły Ilinicza za bramę. Droga szła podle cmentarza, a on oczy odwrócił i burką otulił głowę, bo go dreszcz przeszedł i bał się wśród krzyżów zobaczyć matczyną mogiłę.
— Poganiaj, poganiaj! — wołał do najętego woźnicy.
I tak wyjechał na nową pracę i swobodę.
Po kilku dniach, porwany wirem nowych zajęć i wrażeń, wrócił do równowagi. Byłaż-bo to nielada uciecha targować place, najmować rzemieślników, kreślić plany i czuć pieniądze w kieszeni!
Kredyt jego odrazu stanął świetnie. Otrzymał kilka propozycyj pożyczek — on, który dotychczas żebrał o każdy grosz; otaczali go żydzi, węsząc zysk i zarobek. Był w swoim żywiole: w ruchu, gorączce, bezustannych handlach i interesach.
Nic czuł nawet braku stosunków towarzyskich i pustki zajazdu, gdzie mieszkał, i począł z litością patrzéć na dawnych sąsiadów.
Widywał słomą wypchane, biedne sanki panny Barbary u drzwi Harpagona marszałka, widywał Łabędzkiego w sądzie o nadużycia i chłopskie kradzieże, — Sokolnickiego targującego się ze zbożowymi kupcami, lub przed zarządem akcyzy. A każdy miał twarz posępną i stroskaną — oprócz niego.
I tak mu zeszedł grudzień i nadeszły święta.
Wtedy Ilinicz nagle odczuł zmianę swego położenia. W zajeździe został sam, na ulicach nie spotkał nikogo znajomego, iść nie miał do kogo. Wtedy przypomniał sobie żonę, rodzinę, Miernicę, snop zbożowy w jadalni, choinkę, opłatek, uścisk żony, kolędę wioskową, niepowrotne czasy i życie — i był nad wyraz nędzny tego dnia.
— Sam jestem, sam! — powtarzał z goryczą, leżąc w swéj pustéj stancyi i bijąc się z myślami.
I począł zazdrościć Sokolnickiemu bankrutowi i Basi znękanéj, jéj przedewszystkiém.
Przed kilku dniami spotkał ją na ulicy, obwieszoną paczkami, prawie wesołą.
— Pani sprawunki robi? — spytał.
— Tak. Mamy miéć gości na wigilię — odparła.
— I wesoła pani? Cóż słychać ze żwirem? — rzucił ironicznie.
— Żwir, jeśli jest, to obecnie pod śniegiem. Jeśli się znajdzie — chwała Bogu, ale o tém nie marzę. Nie nawykłam do nadzwyczajnych pomyślności. Na święta się cieszę — odparła z uśmiechem.
Tak, ci bankruci cieszyli się na święta, on się cieszył na dzień powszedni.
Teraz, samotny w zajeździe, pozazdrościł im téj chwili uciechy.
W Horodyszczu Basia krzątała się dzień cały po domu, strojąc choinkę, dobywając z kredensów stare zabytki porcelany, a ze spiżarni specyały.
Osobliwych-bo miała miéć gości, i aż się uśmiechnęła na myśl podziwu Sewera.
Około południa pierwszy zjawił się Szymon.
Ten co rok był ich gościem, i co rok wcześnie przyjeżdżał, by służyć pomocą.
I on był uśmiechniony i rzekł przy powitaniu:
— Czy to prawda, że państwo Zagrodzcy będą na wigilii?
— A pan zkąd wszystko wie? — zdziwiła się Basia. — Może pan, broń Boże, powiedział to Sewerowi? Gotów nie pokazać się.
— Anim pisnął. A wiem od saméj panny Zagrodzkiéj. Spotkała mnie w lesie i opowiedziała, że się gwałtem wprosiła z ojcem do państwa na święta.
— Sewer ma szczęście — uśmiechnął się Oyrzanowski.
— Oj, ma! — potwierdził Szymon. — Nie szczęście-ż to, że pani Iliniczowa zjechała do Sokołowa? Przez trzy tygodnie zrobiła więcéj, niż ja przez kilka lat. Wykurzyła magazyniera i pisarza: już sama klucze trzyma. Teraz Sokołów uratowany.
— Dałby to Bóg! — westchnęła Basia.
— Uratowany, ja przysięgnę! — cieszył się jak dziecko Szymon, aż mu się oczy błyszczały.
Oyrzanowski, pociągnięty tą szczerością, obie ręce do niego wyciągnął.
I przez chwilę zapomnieli wszyscy trosk własnych dla téj dobréj nadziei i otuchy.
— Żeby się jeszcze ożenił z panną Zagrodzką! — westchnął Szymon.
— Ach ty, zapaleńcze, fantasto! Czy ty nigdy sobie samym nie myślisz? — uśmiechnął się Oyrzanowski.
— Co mam myśléć? Albo mi źle? — odparł Szymon z prostotą. — Co pańskie, to moje, a zapłaconym hojnie, żem tu razem, jak brat i syn.
— Jeśli pan brat i syn, to proszę do roboty! — zawołała Basia. — Polecam panu opalenie całego domu.
I wyprowadziła go z sobą.
Stary dom dawno nie pamiętał takiego ruchu i zachodu, i takich śmiechów. Gdy o zmroku zajechały sanie z Sokołowa, nawet pan Oyrzanowski przyłączył się do wesołéj gromadki.
Iliniczowa przywiozła dzieci, i wnet gwar napełnił cały dom, a pan Seweryn odświętnie był wesół swobodny, i jak za dobrych czasów przekomarzał się z Basią i żartował z Szymona.
— Co to? Ile tu nakryć na stole? Nie umiecie rachować do dziesięciu, widzę! — wołał, pomagając im niby w nakrywaniu stołu.
— A cóż to! Mamy żałować talerzy? Urządzamy ogólną wystawę skorup! — śmiała się Basia.
A Baha, wnosząc okrutny snop pszenicy, dodał:
— Ja gotówem zająć dwa zydle, żeby dostać dwie porcye faszerowanego szczupaka. Gdzieżeście takiego okrutnego złowili, panie Łabędzki?
— Z Dubinek szlachta mi go przyniosła.
— Szlachta prezenty robi! Ani chybi, rychło skończenie świata.
— Widzi pan! I będziemy z p. Sewerynem drużbować Weronce po Trzech Królach i hulać na weselu. I panna Barbara z nami.
— Człowieku! Nazwę cię za życia cudotwórcą.
Pan Seweryn zaniepokoił się ilością nakryć.
— Bez żartu, Basiu! Spodziewacie się jeszcze kogoś? Nas z dziećmi jest sztuk osiem, boć przecie mała Kazia pójdzie spać po mléku i kaszy. Pocóż dziesięć nakryć?
— Zapas nie szkodzi. Może kto nadjechać.
W téj chwili psy poczęły ujadać, rozległy się dzwonki, palenie z bata.
— Światła do sieni! Sewer, chodź, pomóż! — zawołała Basia, wybiegając.
Pan Sewer spojrzał przerażony na siostrę. Jeśli to Ilinicz? Ale ona była spokojna.
— Idź-że, pomóż Basi! — rzekła, krzątając się u stołu.
Sewer wyszedł do sieni, gdzie już Szymon zapalał światło, a Basia otwierała drzwi.
— Zamek nie na moje siły! — rzekła, ustępując mu.
Szarpnął klamkę i nagle stanęła przed nim Nika Zagrodzka. Cofnął się mimowoli.
— Czy wyglądam na upiora? — zaśmiała się.
— Pani tutaj?
— Nie do uwierzenia, ale prawdziwe!
— Jesteśmy! — rozległ się głos Zagrodzkiego za nią.
— Myślałem, że zginiemy w śniegu. Nika, naturalnie, uparła się sama powozić. A tu, panie, zamieć i ciemność. Pewnie odmroziła ręce.
— Więc państwo nie w Wiedniu? — rzekł Sokolnicki, jeszcze nie mogąc ochłonąć z podziwu.
— Nice się zachciało polowania i zatęskniła za Głębokiem, więc przyjechaliśmy na kilka tygodni, we dwoje, bo żona nie dała się namówić. Na karnawał musimy wrócić.
— Chyba ojciec się wybiera, bo mnie wcale nie pilno! — odparła Nika, z miną łobuza, rozcierając ręce patrząc z ogromną radością po wszystkich.
— Jak to? Masz zamówione tańce nawet! — przebił się Zagrodzki.
— Wielka mi historya! Na sąd mnie nie pociągną... tancerze — odparła lekceważąco.
— Kto to wié! Za Woynę nie ręczę — uśmiechnął się Zagrodzki, mrugając domyślnie do Seweryna, który nie wiadomo dlaczego poczerwieniał.
— Więc Woyna w Wiedniu? — spytał pan Oyrzanowski. — A mówiono mi, że zawzięcie gospodaruje.
— On? — oburzyła się Nika. — Biedna ziemia w takich rękach! Pan Woyna tyle się zna na gospodarstwie, ile ojciec na koniach. Jak tu ślicznie i miło! Panie Łabędzki, będziemy śpiewać kolendy? I dzieci są: będzie choinka!
I wnet pociągnęła za sobą wszystkich, zerwała przymus, tak pełna życia i szczęśliwości, że aż Sokolnicki dał się pociągnąć i zapomniał zupełnie, iż jest to bogata panna na wydaniu, któréj powinien unikać.
Zagrodzki znalazł łaskawe ucho Oyrzanowskiego i jął biadać:
— Ach, panie łaskawy. Ten spadek! Dlaczegóż ciotka nie zostawiła tego na dobroczynne cele! Ledwiem przyjechał, oberwała się chmura nieszczęść i kłopotów. Owce zdychają, chłopi ukradli jakieś siano, kartofle gniją, zboże bez ceny, służba się kłóci, donosi, skarży jeden drugiego, a wszędzie płać, płać, płać! Zarobiłem kilka tysięcy na akcyach, i wszystko utonęło jak w morzu. Co to będzie? Doprawdy nie wytrzymam! Chciałem sprzedać, Nika nie pozwala: szukam dzierżawcy. Nie chcę mieć grosza z tego, bylebym nie dokładał. To jest ruina zdrowia. Muszę jechać do Karlsbadu po jednym roku gospodarki, a byłem zdrów jak koń. Przed żoną się taję, bo ona-by się zagryzła. Może mi pan wynajdzie dzierżawcę.
— Trudno. Chyba żyd, bo nasi bez grosza.
Zagrodzki do ucha mu się pochylił.
— A siostrzeniec pański, pan Sokolnicki?
Oyrzanowski mimowoli się uśmiechnął.
— Pan się uśmiecha na moją otwartość. Ja, panie, prosty jestem, nie lubię wykrętów. Podobał mi się chłopak, nie blagier, nie fircyk, a widać, że mu nie lekko płynie życie. Dałbym mu dzierżawę z dołu, na dobrych warunkach. Warsztat gotów, byle nie dokładać, bo to nie na moje nerwy! Niech mi pan dopomoże.
— I owszem, mogę mu propozycyę powtórzyć, ale niech pan na to nie liczy. Chłopaka znękał zły los... jest pessymistą. Zmęczony nad miarę.
Spojrzeli obydwaj na Sokolnickiego, który w progu jadalni rozmawiał z Niką. Patrzył chmurno na piękną dziewczynę, a mówili o koniach.
Zagrodzki westchnął i stęknął bezradnie.
— Tatusiu, gwiazdy już świecą! — odezwała się Basia z jadalni.
— Służę państwu...
Stary z galanteryą podał ramię Nice, Zagrodzki Iliniczowéj, i obstąpili stół sianem usłany. Basia podała ojcu talerz z opłatkami. Zaczęli wszyscy po kolei symboliczny chleb łamać i życzenia sobie składać.
Pan Seweryn schylił się do ręki wuja, ucałował Basię i siostrę, uścisnęli się po bratersku z Szymonem i Bahą, i manewrował, by uniknąć Niki. Ale ona dotarła do niego i, śmiejąc się drwiąco, podała opłatek.
— Niechże mi pan co dobrego życzy!
— Ślicznych koni — odparł.
— Mam!
— Powodzenia.
— Sytam niém. Nie chcę więcéj.
Zamyślił się.
— Albo ja wiem! Niech się spełnią tedy własne życzenia pani.
— Niech pan tedy życzy, żebym miała takie, które spełnić trudno.
— Pani się powinna nazywać Felicyą!
— Wolę swoje imię, bo znaczy zwycięztwo. Radam miéć walkę... pewna tryumfu.
— Zawsze i wszędzie! — uśmiechnął ironicznie.
— Jeżeli to życzenie pańskie, dziękuję, jeśli wątpliwość, przekonam. A ja panu życzę... dnia bez troski, choć jednego... i uśmiechu bez goryczy, jak się szczęśliwi śmieją!
Przełamali opłatek i ona swój gryźć zaczęła, siadając u stołu.
— Spragniona jestem kolend, panno Barbaro. Pan Łabędzki mi mówił, że pani je ślicznie śpiewa! — zawołała wesoło.
— O, ślicznie! — zaśmiała się Basia. — Śpiewamy je wszyscy, a pan Szymon więcéj ich umie, niż ja.
— Szymek był majster do szopki i różnych tego rodzaju uciech! — rzekł Sokolnicki.
— Pamięta pan, jakeśmy z szopką przyjechali do wujostwa tutaj? — wtrąciła Iliniczowa. — Basia była malutka i całą swą skarbonkę dawała panu za lalki.
Nika spojrzała na Basię, potem na Szymona.
— I oddał pan? — spytała.
— Ależ oddał, i zato-śmy się potem do krwi poczubili! — rzekł Seweryn.
— Mam te lalki dotąd! — uśmiechnęła się Basia.
— A pan skarbonkę pewnie odbił? — badała Nika.
— Była dotychczas, ale zginęła w pożarze — odparł Szymon. — Parę miedziaków tylko znalazłem w zgliszczach.
— Musiały tam być grube kapitały! — żartował Oyrzanowski.
Znowu Nika spojrzała na Szymona i Basię i uśmiechnęła się nieznacznie.
Oni byli zupełnie spokojni, nie zamieniali spojrzenia nawet, ani spostrzegli, że są przedmiotem uwagi. Stęknięcie Zagrodzkiego przerwało chwilową ciszę.
— Czy nie padają panu owce? — spytał pana Seweryna.
— Masz tobie! — zawołała Nika. — Ojciec udaje prawdziwego gospodarza! Stęka już typowo.
— Stękam, bo mam grubą stratę w owczarni.
— Ej, tatku! Po potopie została tylko jedna para, a przecie owczarni mamy bez liku.
— I gadaj tu z nią! Noe miał czas dohodować się, bo żył setki lat, a mnie ten majątek przed czasem do grobu wpędzi.
— Dla gospodarzy jest rezerwowane miejsce w raju. — wtrącił Baha. — Odnajdą tam wszystko, co tu potracą. Tylko cierpliwości!
— Aha, cierpliwości! Kiedy to nie o cierpliwość się opiera, ale o pieniądze.
— Tych zaś ojcu nie zabraknie długo. Więc nie wypada narzekać, bo nikt ojca żałować nie będzie.
— Ach, Niko! Jakaś ty lekkomyślna! Przecie to o twój własny los chodzi.
— Eh los! Albo go pieniądze czynią! Los to zdrowie, dobry humor, rzetelna praca, poważny obowiązek i czyste sumienie. Reszta fraszka!
— I zwycięztwo — rzekł Sokolnicki zcicha.
— To koniecznie! To więcéj niż los: to szczęście — odparła mu podobnież, patrząc bystro w oczy.
Spuścił wzrok na talerz, zmieszany tém spojrzeniem i bardzo na siebie rozgniewany.
Niewiadomo zkąd był tak śmiały z nią, jakby się znali oddawna i ona była mu równą. A przecie byli bardzo dalecy i obcy, a widzieli się zaledwie trzeci raz w życiu.
Ale był to świąteczny dzień, odetchnienie po znoju i trosce, i nawet jemu, pessymiście, było bardzo lekko na sercu.
Gdy wstano od wieczerzy, kilka kieliszków starego miodu rozmarzyło Sokolnickiego. Pozostał z Szymonem w jadalni i rzekł nagle:
— Może to prawda, że ona piękna? Co, Szymku?
— Prześliczna, i samo zdrowie — odparł Łabędzki.
— I głupi Woyna nie umie jéj zdobyć! Gdybym był na jego stanowisku, byłaby moją.
— Pan może ją mieć i na swojém stanowisku.
— No, nie! Do nędzy nie potrzeba towarzystwa. Et, bredzę. Ten przeklęty miód Basi! I nic mi o tych gościach nie powiedziała. Psuje mi się Basia! Możebyśmy uciekli do domu?
— O! A nasze kolendy? Zresztą, na świecie zadymka. Ja się już na nocleg wprosiłem do pana Bahy.
— Ty-byś tylko wisiał w Horodyszczu!
Jednakże nie upierał się przy wyjeździe i uszu nastawiał. Z dalszych pokojów dochodził dźwięk fortepianu.
— Kolendy! — zaśmiał się jak dziecko Szymon i wybiegł.
Nie były to kolendy, lecz Nika grała na starym fortepianie z przed pół wieku, ciesząc się jego cichym dźwiękiem.
— Pani pewnie śpiewa? — spytała Iliniczowa.
— A jakże! Wymustrowano mnie we wszelkich talentach, potrzebnych dla panny na wydaniu. Matka nie darowała mi żadnego. Co prawda, nie udałam się, bo oprócz konnéj jazdy, lawn-tennisa i przeróżnych sportów nic nie uprawiam. Talenty przepadły na marne. Ojciec-by zaraz wyrecytował, ile na to poszło pieniędzy, bez procentu.
— Ale pani nam zaśpiewa — poprosiła Basia.
— I nawet się prosić nie dam, tak mało dbam o tę sławę.
Zagrodzki rozmawiał z Oyrzanowskim, ale wnet się wtrącił do muzykalnéj sprawy.
— Śpiewa i dobrze-by śpiewała, ma talent, doskonałą metodę, ale cóż? Nie chce! Te szkapy, te szkapy! Nic innego! Teraz w Wiedniu wynalazła sobie nową pasyę: uczy się buchhalteryi.
Nika pokazała zęby w swawolnym uśmiechu i uderzyła parę hucznych akordów. Potem nagle spoważniała, spojrzała zamyślona po starych ścianach i zatrzymała wreszcie oczy na Sokolnickim.

On wszedł zcicha i usiadł opodal, chciwy muzyki. Piękne, myślące oczy dziewczyny rozmarzyły go do reszty. A wnet i śpiew się rozległ, przejmując go nieznaném uczuciem miękkości i tęsknoty.

Ici bas tous les lilas meurent,
Tous les chants des oiseaux sont courts;
Je rêvo aux étés qui demeurent
Toujours.

Sokolnicki oczy przymknął i zapachniały mu bzy cudne, całe ogrody kwiecia, w których słowiki zawodziły miłośnie, i po polach, po gajach wrzało życie młode, silniejsze nad wszelkie złe moce.
I poczęło to życie nabiegać w jego tętna zmęczone i osłabłe, przejmować go drżeniem potężném.
Żeby zostało na zawsze! — zajęczała w nim zbiedzona dusza.
Nieśmiało spojrzał na Nikę.
Śpiewała zamyślona, poważna, goniąc téż wzrokiem jakieś marzenie.

Ici bas tous les lèvres s’effleurent
Sans rien laisser de leur velours,
Je rêve aux baisers qui demeurent
Toujours.

Sokolnicki oczy spuścił i krew mu uderzyła do twarzy. Nie żałował jednak ust, które całował dotychczas, tylko zapragnął jednych, wyłącznych, i na zawsze.
I poczuł w téj chwili, że Nika patrzyła znowu na niego.
Pan Seweryn wzrok podniósł i bez trwogi, bez wstydu spojrzał na Nikę.
Był to wieczór świąteczny i radosny, zapomnienie znoju i troski, zapomnienie wczoraj i jutra.
Młodzieniec nie zdawał sobie sprawy, co się z nim dzieje, co czyni, co mówi oczami do téj obcéj i dalekiéj. Czuł tylko, że pachną bzy, grają słowiki, a jego coś boli w piersi i rwie do niéj, rwie, rwie...
Sekundę wzrok ich się skrzyżował i sekundę ucichł fortepian. Potém Nika uśmiechnęła się radośnie i łagodnie i wzięła powoli kilka akordów. Nikt nie przerywał jéj śpiewu pochwałą i podzięką. Wszyscy ci smutni i obciążeni pracą wdzięczni jéj byli w cichości, rozmarzeni melodyą, żądni przedłużenia téj chwili zapomnienia. Tylko Zagrodzki się uśmiechał z radości, że przecie jedynaczka nie mówi o koniach i zaprzęgach.
— Napiszę o tém zaraz jutro do Herminii — myślał.
W kącie ciemnym, tuląc do kolan senne dzieci, płakała Iliniczowa. Jéj jednéj muzyka nie mogła dać pociechy i zapomnienia.
Basia i Szymon pilnowali ognia na kominie, jak zwykle, radzi sobie i spokojni; tylko czujny Baha dopatrzył spojrzenie Sokolnickiego i z dyskretnym uśmieszkiem zażywał tabakę.

Nika téż nie myślała o popisie. Śpiewała teraz dla siebie tylko:

Kogo śmiem kochać, wy nie wiecie,
Wiem tylko sam!
Tego za żadne skarby w świecie
Nie powiem wam.

Gdy skończyła, jeszcze wszyscy milczeli, zasłuchani. Tedy się obejrzała na Basię i rzekła, odzyskując swój humor swawolny:
— A kolendy? Wszyscy razem! Może nas starsi i gospodarze poczęstują i obdarzą.
Szymon z Basią stanęli wnet do apelu, tylko Sokolnicki wymknął się niepostrzeżenie.
— Sewer! Prosimy! — wołała nań Basia bez skutku.
Pan Baha poszedł na poszukiwanie i znalazł go w jadalni nad karafką wody.
— Nie pij po rybie wody, po kapuście wina! Nie kochaj téż mężatki, kiedy jest dziewczyna! — zarecytował.
— Święcie spełnię dobrą radę — odparł pan Seweryn.
— Ślicznie śpiewa panna Zagrodzka — ciągnął daléj stary.
— Uhm! — bąknął młody człowiek i uciekł z jadalni.
Już śpiewano kolendy i Szymon prym trzymał.
Pan Seweryn dotąd nie otrzeźwiał, bo wbrew swéj zwykłéj sztywności umieścił się obok Niki.
— Niech mi pan tekst podpowiada! — rzuciła rozbawiona.
— Kiedy-bo nic nie pamiętam! — szepnął.
— Ejże, nic? — spytała zalotnie.
— Nic, jakby we mnie grom trafił i ogłuszył.
— To dobrze. Nagłe ciosy bywają błogosławione.
— A wielkie klęski?
— Po wielkich klęskach odradzamy się duchowo. Kiedy pan nas odwiedzi? Mam dla pana prezent w zamian za tę skórę niedźwiedzią, którą mi pan wtedy darował. Proszę przyjechać w wigilię Nowego roku.
— Może Woyna będzie?
— Może! Czy to panu co przeszkadza?
— Nie — odparł szorstko.
— Prześlicznie! — wołał Zagrodzki. — Prosimy o wiecéj!
Ale chłopak usługujący kiwał na Basię z jadalni.
Szymon począł rozniecać ogień przygasły. Ilininiczowa wyprowadziła do snu dzieci, a Oyrzanowski zajął Zagrodzkiego opowieścią jakiegoś odwiecznego procesu między Horodyszczem a Głębokiem, w którym były zajazdy, mordy — średniowieczne procedury sądowe.
Towarzystwo się rozpełzło. Jedna lampa i gasnące świeczki na choince słabo oświetlały wielką komnatę; u komina chwilami błyskał płomień i gasł.
— Pewnieś obdarzył Basię smolnemi szczapami? — rzekł Sokolnicki do Szymona. — Spytaj-no, gdzie je chowa?
Szymon poszedł i przepadł bez skutku swego posłannictwa. U komina czekali na niego cierpliwie młodzi.
— Wie pan, jakie dziś uczyniłam odkrycie? — rzekła Nika.
Pan Seweryn poczerwieniał zmieszany. Zaśmiała się ze świadomością przyczyny.
— Nie, nie to! — odparła wesoło. — Tego byłam i pewna. Ale zrobiłam odkrycie, że panna Barbara i pan Łabędzki są dla siebie stworzeni. Jeśli ich drogi się rozejdą, będzie dwoje zmarnowanych ludzi.
— Co pani mówi! Szymon? On pewnie o tém nigdy nawet nie zamarzy. On ma serce gdzieindziéj, ona nie myśli o małżeństwie. I zresztą, tyle ich dzieli! Nie daj im tego, Boże!
— Dlaczego? Owszem, on wart szczęścia, bo jest człowiekiem bez skazy i zarzutu. I pan ma obowiązek w tém mu dopomódz, bo mówię panu: oni dla siebie są stworzeni. A jemu czém zapłacicie za braterstwo i przywiązanie?
— Gwałtu! gdyby Basia to słyszała...
— Ręczę, że nie byłaby zgorszona. Ona ma stokroć mniéj uprzedzeń, niż pan, a stokroć lepiéj ceni ludzi. Słyszałam, jak zmusiła pana kiedyś z nami się zapoznać. Ładne pan rzeczy wtedy na mnie wygadywał, na niewidziane! A jestem pewna, że anim gorsza ani brzydsza od tysiąca zachwytów pana, może tylko inna, prawdziwsza i prostsza. Nie cierpię szablonu i unikałam tego, jak ognia.
— To téż pani nie ma do siebie podobnych.
— I to nie! Znajdzie pan więcéj takich za granicą. Tam mnie nie okrzyczano za cudaka, jak tutaj, w kraju, dlatego, że zamiast robótek ręcznych, i próżniaczego wegetowania w domu lubię ruch, świeże powietrze i sport. Lubię zabawę i swobodę, chcę użyć życia, pókim młoda i niezależna. Nie bardzo dbam o opinię, o zgrozę matki, ale dbam o katechizm i sumienie, i śmiało idę naprzód, pewna, że kto mnie pozna i pokocha, będzie mnie wart i mnie zrozumie. O innych mniejsza: ci się nie liczą! Cóż, bardzom straszna?...
— Pani jest człowiekiem.
— Właśnie tegom chciała. To moje marzenie dla kobiety. Nie niewolnica, i nie zabawka, i nie dziecko! Brr! Od dziecka wyłamywałam się z pod tych przesądów! Nie wiem, co kłamstwo i wykręt, co kokieterya i chęć podobania się, co kaprysy i mdłości, i nerwy i płacze. Nie tęsknię do małżeństwa, dobrze mi jest — tylko chcę rzetelnéj pracy i obowiązków, i chcę komuś kochanemu dać prawicę do pomocy i pociechę w złéj doli. Oto moje credo i prawda, od któréj na linię nie odstąpię. Teraz na pana koléj spowiedzi.
— Ja dziś nic nie wiem więcéj, tylko, żem bardzo szczęśliwy! — rzekł zcicha Sokolnicki.
— Bądź-że nim pan bez troski — odparła, podając mu rękę.
Zatrzymał ją w dłoni wahająco.
— Może mi pan podziękować za spełnione dzisiejsze życzenie przy opłatku. Śmieją się panu oczy!
Pochylił się i ucałował jéj rękę.
— Moja, moja! — szemrało w nim, i odurzony był jak po winie.
W téj chwili Szymon przyniósł parę drzazg smolnych i rzekł:
— Toć to dzisiaj w nocy wedle legendy starościna przychodzi z kaplicy do komnaty z alkową. A pan wie, że tam dla pana posłano i dla pana Zagrodzkiego?
— Mnie się nie pokaże — rzekł obojętnie Sokolnicki.
— Dlaczego? — spytała Nika.
— Bo pokazuje się członkom naszéj rodziny wtedy, gdy ma być śmierć w rodzie! Straciłem jednak rodziców, a jéj nie widziałem nigdy.
— A obcy jéj nie widują? — badała dalej Nika.
— Owszem! Ja widziałem — rzekł Szymon.
— Ejże, jak to było?
— Naturalnie, w nocy i we śnie, po nasłuchaniu się legend wuja — wtrącił Sokolnicki.
— Nie. Było to wieczorem, jesienią, koło kaplicy.
— A cóżeś tam robił?
— Nie pamiętam. Jechałem konno z miasteczka i chciałem wstąpić, do pana Bahy prawdopodobnie. Od drogi prowadzi tam ścieżka przez ogród, pod kaplicą. Zaledwiem na nią skręcił, koń się rzucił w bok, i wtedy widziałem, jak z kaplicy wyszła kobieta biała, zakwefiona, z rękami załamanemi, i poszła ku dworowi.
— Dziewka, która chodziła po orzechy lub chwast — rzekł Sokolnicki. — A tyś pewnie zemknął?
— Nie, uspokoiłem z trudem konia i ruszyłem za nią. Widziałem ją wciąż przed sobą aż do domu. Tu nagle usłyszałem krzyk, i widziadło znikło. Krzyczała zaś służąca panny Barbary, która ją także spostrzegła.
— Ja-bym wiele dała, by ją zobaczyć. Chociażby jéj portret, ten zakryty.
— Chodźmy! — szepnął Sokolnicki. — Wuj zajęty, Basia wyszła: zajrzymy pod firankę.
Jak troje złoczyńców, wśliznęli się do jadalni.
Szymon pilnował drzwi, a oni weszli na krzesła i odsłonili kitajkę.
Ukazała się twarz blada, kwefem otoczona, bardzo piękna, ale tragiczna.
— Co za oczy! Prześladować mnie będą! — szepnęła Nika. — I cóż ona zrobiła złego?
— Zdradziła męża, zagarnęła jego majątki, wymógłszy na rozkochanym zapis. Dwa rody uzbroiła na siebie, była przyczyną mordów i klęsk. Mąż padł, zabity przez jéj stronników, tu na progu własnego domu, a ona pojęła drugiego, i tu została, na tém krwawém dziedzictwie. Miała czworo dzieci, wszystkie pogrzebała, mąż ją opuścił dla ladacznicy, i wreszcie bezdzietna, opuszczona, samotna, umarła nagle we śnie, w pokoju z alkową, i grzebali ją spadkobiercy pierwszego męża, wracając do dziedzictwa. Po śmierci została postrachem.
— Mówią, że przychodzi na próg i jęczy, kędy padł jéj pierwszy mąż, który jéj zdrady i sponiewieranego uczucia nigdy nie przebaczył — rzekł Szymon.
— I miał racyę — rzekła Nika. — Ona jest straszna, i nie chcę jéj więcéj widziéć! Nie, nie!
Zwróciła się do pana Seweryna.
— W Sokołowie nie bywa? — spytała ciszéj.
— Nie! — odparł z uśmiechem szczęścia.
Był szczęśliwy, jak w bajce, i mało co wiedział, co mówiono i czyniono daléj tego wieczora. Nika zajęła się ogólną rozmową, a on był zupełnie do rozmowy niezdatny. Odpowiadał bez sensu, lub nie słyszał wcale pytania. Wreszcie Basia domyśliła się części prawdy i zręcznie odwracała od niego uwagę.
— Sewer się zakochał — szepnęła do Szymona. — Dajmy mu spokój: niech marzy.
— Tak raptem? — zdziwił się Szymon. — O, chwała Bogu! Byle tylko co go nie napadło! Aj, on taki narowny.
I coraz któreś z nich zerkało ku niemu, z radością stwierdzając, że miał ciągle rozjaśnione oczy i myślą był nieobecny.
Gdy nareszcie zaczęto się rozchodzić i Basia żegnała Łabędzkiego, ten jéj rzekł:
— Proszę pani, widzę i nie wierzę oczom. To się tak nie skończy łatwo. Boję się jutra, jak zmory. Jutro, gdy otrzeźwieje, wszystko przepadnie. Żeby panna Zagrodzka go pilnowała. Ale jemu nikt nie poradzi, gdy na kieł weźmie. Boję się jutra.
— Zmów pan pacierz i bądź dobréj myśli. Między nimi coś zaszło stanowczego.
I Szymon się uspokoił, tak bardzo wierzył Basi.
Powoli stary dom zapadł w ciemność i ciszę, i skończył się dobry dzień odetchnienia i święta. Tylko o Iliniczu nikt nie wspomniał, i pomyślała o nim tylko Józia z bólem i goryczą, usypiając dziatwę bezdomną i z gniazda wyrzuconą.
A on, samotny, w izbie zajednéj, po długiem rozmyślaniu, nie mogąc usnąć, wstał i zatrzymał się u okna, do szyby czoło cisnąc.
I miał wrażenie, że się zgrał, stracił wszystko, zastawił nawet duszę, bo jéj nie czuł w sobie.





VIII.

Na drugi dzień świąt pan Seweryn przeprowadził Zagrodzkich na pół drogi, do popas i, pełen otuchy i szczęśliwości, zawrócił do domu.
Pierwszy raz oddawna mile spojrzał na swój dwór, śniegiem okryty, i rad był samotności, by marzyć i rozmyślać o przyszłości.
Zdziwił się tylko, że gorzelnia nie dymiła, jak zwykle, i spytał na progu służącego:
— Cóż to! Nie zacierają dziś?
— Oj nie, proszę pana. Nieszczęście się stało: kocieł pękł dziś rano.
Pan Seweryn od progu się zawrócił i poszedł w stronę gorzelni. Zdaleka ujrzał ruinę z budynku, gdzie się kocieł mieścił, i zerwany dach na bocznem skrzydle. Tedy sekundę stanął, opanował się, odzyskał spokój i ruszył daléj.
W gorzelni panował chaos; pełna była chłopów, służby, żydów, nawet bab i dzieci.
— Wy tu czego? — krzyknął.
Na jego widok i głos rozprysnęli się gapie, a on do gorzelanego się zwrócił.
— Wypadku z ludźmi niema?
— Nie. Palacz wyszedł na chwilę, reszta była u roboty. Mój Boże, toć jak grom! Było zaledwie 15 funtów pary.
Pan Seweryn zajrzał tu i tam.
— Piętnaście funtów pary, a kartofle wyrzucone w połowie. Po co fałsz! Nacisnęliście nad miarę i pękło. Zawiadomiono urząd? jest policya?
— Miałem właśnie to uczynić.
— Kotlarze i ślusarze są?
— Nie.
— Posyłać zaraz po nich.
Poszedł do kotła. Była tam ruina: ściany i dach wyrwane, kocieł wysadzony i rozdarty. I ujrzał jasno, że nie miał na ten rok gorzelni, a zatem nie miał wódki, wywaru, zbytu na kartofle własne i kupione w okolicy, i nie miał pieniędzy, by tę ruinę podźwignąć.
Zrobiło mu się czarno w oczach, a błędnie w mózgu. Na wywarze stały woły kupca i już żyd stał we drzwiach, pytając natrętnie:
— Proszę pana, co ja dam wołom? One od rana głodne. Mnie krzywda, zguba, ja dałem z góry pieniądze! Co to będzie?
— Trzy zaciery w fermentacyi. Co to będzie! — jęczał z drugiéj strony gorzelany.
— Zaciery oddawać wołom! — rzekł pan Seweryn. — Uprzątać gruzy. Słody na obroki!
— Proszę pana! Może gorzelnia wcale nie ruszy téj zimy? — mówił daléj żyd natarczywie.
Sokolnicki pobladł ze wściekłości i skoczył do żyda. Ten, przerażony, co rychléj się wycofał.
Ale za węgłem stał już Alter z Jeziora i, patrząc na tę ruinę, dziwnie się uśmiechał. Żydzi poszwargotali z sobą i wrócili we dwóch. Pan Seweryn ruszył ku domowi, oni szli za nim jak zmory. Na pół drogi obejrzał się na nich i stanął.
— Czego chcesz? — rzucił do Altera groźnie.
— Ano, wiadomo! Taki wypadek. Ja potrzebuję wiedzieć co będzie z moją wódką. Tysiąc wiader już mam sprzedanych. Tyle pieniędzy w to wsadziłem. Może wcale wódki nie dostanę?
— Dowiesz się jutro, gdy się rozejrzę. A teraz idźcie precz, bo mnie doprowadzicie do ostateczności. Precz, mówię!
— Pan mnie nie ma co pędzać, ja mogę wcale nie przychodzić, proszę tylko o zwrot pieniędzy — rzekł żyd zuchwale.
Pan Seweryn pięści zacisnął i do krwi zagryzł wargi. Duszę-by w téj chwili zastawił za tych kilka tysięcy, ale duszy jego nikt nie chciał: trzeba było gorycz pić do dna. Wszedł do domu i drzwi za sobą zatrzasnął. Iliniczowa w téj chwili przyjechała, z nią Szymon. Stali jak skamieniali na wieść o nieszczęściu.
Pan Seweryn pod piecem stanął i milczał.
Szymon pobiegł obejrzeć szkodę.
Po chwili wrócił, blady także i drżący.
— Cóż, koniec, ruina! — burknął Sokolnicki.
— Zkądże wiedzieć można, zanim przybędą kotlarze i mechanicy? Ale te żydy.. Ach! Nie wytrzymałem. Zdaje mi się, żem zabił Altera!
— Bój się Boga! Zgubiłeś siebie i mnie!
— Niech-ta! Pójdę w Sybir, ale on się nie będzie naigrawał więcéj z naszéj niedoli!
— Gdzież to było? Przy ludziach?
— Nie, wlazł do sieni. Bóg widzi, żem cierpiał nad możność. Tam go powaliłem wreszcie!
Pan Seweryn poszedł do sieni i odetchnął z ulgą: Altera nie było.
— Pociesz się, żyje! Będzie cię daléj kąsał a moją krew pił! — mruknął ponuro.
— No, drogo mnie to będzie kosztowało! Ale mniejsza. Nie pokaże się dzisiaj. I to wygrana!...
— Ale jutro, ale daléj! — szepnął zgnębiony Sokolnicki. — Niema co się łudzić. Zginąłem! Gorzelnia trzymała mnie trochę nad wodą: teraz utonę.
— Trzeba ją ratować.
— Czém?
— Ano! — zamyślił się Szymon. — Mam trochę pieniędzy zebranych za to drzewo, com u pana kupił: trzeba ich użyć tymczasem.
— Toć nie twoje pieniądze! Zkąd oddasz? To tylko przedłużenie konania. Tego nowego wydatku nie spłaci wódka.
— Przyjechali kotlarze i mechanik — rzekła Iliniczowa. — Może się uda naprawić na miejscu!..
Poszli wszyscy do gorzelni, na długą naradę. Rozpoczęło się pisanie aktów i protokułów, pieczętowanie naczyń i aparatów, wylewanie zacierów i drożdży i wieczorem gorzelnia znieruchomiała na długie czasy.
Jeszcze późno Sokolnicki z ganku patrzał posępnie na setki fur, zwożących zmarzłe kartofle, kupione w okolicy, które był obowiązany zabrać, zapłacić, a których nie mógł zużytkować i które, zwalone na stosy, zgniją od lada odwilży.
Tego wieczora nie tknął jadła i wcześnie siostrę pożegnał. Przeszli z Szymonem do gabinetu i zasiedli do rachunków.
— A zatem nowy kocieł, nowy budynek, nowe obmurowanie, nowy dach i dwa miesiące, zanim się to zrobi. Wiesz, ile to będzie kosztowało?
Szymon spiesznie rachował, ale summy nie śmiał powiedzieć i wpatrzony w nią milczał.
Sokolnicki przez ramię mu spojrzał i stęknął:
— Sześć tysięcy...
— A jeśli tego nie wydamy — rzekł Łabędzki — jest drugi rachunek. Zwrot pieniędzy za wódkę, za wywar, za kupione i własne kartofle i zrujnowana gorzelnia w rezultacie. Tu niema wyboru: pierwsze — to ciężki bój; drugie — to haniebna śmierć. Pojadę dziś jeszcze do Warszawy po kocieł.
Sokolnicki zgnębiony usiadł i wzrok jego padł na list, który snadź przyszedł w czasie świąt i czekał na odpowiedź.
Wzdrygnął się i sięgnął po niego.
— Co może pisać Burakowski? Procent mu odesłałem przecie.
— Ten stary sknera z miasteczka? Sam mu procent odwoziłem od sześciu tysięcy.
Sokolnicki czytał i szara bladość okryła mu skronie.
— Wypowiada kapitał od roku! — rzekł głucho.
Obadwaj umilkli, jak gromem rażeni. Była to ostateczna klęska.
— To zemsta Altera za las — szepnął Szymon. — To jego intryga. On bywa u Burakowskiego!
I znowu milczeli, widząc przed sobą czarną otchłań.
Wreszcie Szymon gwałtem się otrząsnął i wstał.
— To za pół roku. Gorzelnia pierwsza. Jadę, panie. Nie damy się, nie damy! Niech pan nie rozpacza.
— Ja nie rozpaczam, tylko klnę dzień mego urodzenia za taki los! Mój Boże, i cóżem zawinił, i za co się męczę całe życie? — jęknął Sokolnicki.
Głowę ujął w dłonie i po chwili zamruczał:
— Gdyby nie długi, nie cudza wiara i zaufanie, łeb kulą-bym roztrzaskał, żeby nie czuć, nie cierpieć. Piekło lepsze od takiéj doli!
— Ciężar rachuje się wedle barek. Wiedział Bóg, co pan wytrzyma, i tyle dał. Ale bunt osłabia, i słusznie pan mówi, że cudza wiara obowiązuje do wytrwania. Cicho, niech pan się nie buntuje; Boża łaska może już stoi u proga: niech pan jéj nie płoszy. I dusza pana może komu przeznaczona i droga; nie wolno może już panu jéj marnować. Nic to! Wszystko minie! Myślmy o tém, co najbliższe! Proszę się ostro brać do rozbiórki; ja za tydzień kocieł dostawię. W lesie Hipek mnie zastąpi: może pan o to być spokojny; we dworze pani Józefa dopilnuje porządku. My we dwóch tę biedę będziemy łatali! Wypłyniemy, panie!
Była czarna noc, mróz i zadymka. Szymon na swe jednokonne sanki siadł i bez woźnicy ruszył mil sześć do stacyi kolei.
Droga szła przez lasy, zamarzłe rzeki, prostując odległość do połowy. Zimą była to droga nie do przebycia.
Ujechał już Szymon mil parę, nie błądząc, i dobił się lasów Głębockich. Musiał wstąpić po drodze do niemca nadleśnego, u którego po pożarze swéj osady składał pieniądze zebrane za drzewo. Tam trochę drogę zmylił i powoli, oryentując się w położeniu, jechał trybem, szukając szlaku. Wtém koń jego w bok się rzucił, chrapał, nie chciał iść daléj.
W białym tumanie śniegu zamajaczył pod drzewem jakiś przedmiot duży i ciemny a nieruchomy. Szymon wychylił się z sanek, a zaciekawiony wysiadł wreszcie, trącił to „coś” batem, potém ręką dotknął — i przeraził się.
Był to człowiek zmarzły, skulony pod drzewem, okryty z głową wytartym kożuchem.
Szymon kożuch zdarł i przyjrzał się.
Rękoma obejmował kolana, głowę miał wciśniętą między nogi, ale nie był jeszcze skostniały.
Tedy Szymon odwrócił mu twarz w górę i przyjrzał się rysom. Nie znał go, chociaż znał mniéj więcéj wszystkich okolicznych chłopów. Zresztą nie chłop to był, ale jakiś nędzarz czy włóczęga. Miał buty, spodnie, kaftan podarty, pod którym nie było koszuli, włosy w kudłach, zarost dziki.
„To może Liszka!” — przyszło mu do głowy.
Sięgnął do sanek, po torbę z zapasami, którą mu dała na drogę Iliniczowa, dobył wódki i, rozwarłszy z trudem zęby nieszczęśliwemu, począł mu ją lać w gardło, a potém śniegiem go trzeć i cucić gwałtem. Długą chwilę nie było skutku, nareszcie człek połknął wódkę i zatrząsł się. Szymon dał mu znowu pić, a potém położył go na sanki, nakrył derką, swoim kożuchem, a sam zdyszany, spotniały, pomimo mrozu, jął zwłóczyć gałęzie i słomą je podpalił. Gdy płomień buchnął, zajrzał do sań.
Człowiek żył, patrzył już, nieprzytomnie, z jakąś niemą grozą i poruszył ustami.
— Pij! — rzekł zbawca, podając mu butelkę.
Ten począł pić chciwie, ale po pierwszym łyku zachłysnął się i z trudem rzekł:
— Chleba!
Szymon śmiał się z radości, podając mu kromkę chleba, który przez troskliwość przy ogniu nagrzał. Człowiek, jak zwierz, rzucił się na jadło, pożerał, oczyma zaś więcéj szukał.
Łabędzki usiadł przy nim, krajał i dawał, przerażony tym strasznym głodem, a rad niezmiernie wracającemu życiu!
Człowiek skulony, trzęsąc się jak w febrze, patrzył to na ogień, to na niego z pod brwi, nieufnie, i jadł, jadł...
Czkawka poczęła go męczyć; tedy sam sięgnął po butelkę i wypił odrazu połowę.
Wtedy chwilę odpoczywał, dysząc ciężko, i jął swoje nogi oglądać, czy nie odmroził.
Łabędzki więcéj gałęzi rzucił na ognisko, które padający śnieg gasił, i rzekł:
— No, i cóż? Jakże ci? Nie odmroziłeś nic?
Człowiek się dźwignął na nogi, ale znowu upadł i odparł ponuro:
— Ja gorszy mróz znam, ale takiego głodu jeszczem nie znał. Tydzień na czczo! Teraz kroku nie mogę uczynić. Słabo!
— Zkądeś? Odwiozę cię do domu.
— Ja nie mam domu.
— Tyś Liszka?
— A ja! — odparł człowiek. — Możesz zarobić na mnie sto rubli. Jak kłodę odwieziesz. Nie mam mocy nawet ciebie zarznąć!
— A zarżnąłbyś, gdyby moc?
— Każdemu życie miłe, a mnie jeszcze więcéj, bo mnie drogo kosztuje. Ot i przyszedł koniec. Zdechnę!
Zwinął się jak robak i zębami zgrzytnął.
— Jaż cię nie odwiozę, nie, za nic! — zawołał Łabędzki, wzdrygając się ze zgrozy.
Człowiek ponuro, nieufnie ku niemu spojrzał, ale milczał.
— Zkąd-eś tu się wziął? Dlaczegoś głodny? Przecież chłopi cię przechowywali dotychczas?
— Póki stu rubli nie ogłosili po gminach. Wtedy ja sam poszedłem w lasy, bom nie chciał zginąć, jak baran lub cielę związane. A tu i obławę zrobili na mnie. Nie można było z lasu wyjść. Ot i tydzień przeszedł. Ludzie kutyę jedli, a ja mech jadł. Ty kto taki? — spytał nagle.
— Ja Łabędzki z Sokołowa.
— Aha, co cię spalili! Aha! Ty Łabędzki i ty mnie uratował! Żebyś ty wiedział, kto ja, to-byś nie ruszył.
I zaśmiał się dziko.
— Domyśliłem się ktoś ty, po téj bliźnie na policzku.
— Aha! Znasz Wilczycę! To po jéj zębach znak. Zasadziła ona mnie głęboko; nizko ja ją położę!
— A ot nie! — rzekł stanowczo Łabędzki.
— Czemu?
— Za mój chleb, co ci życie wrócił, ty jéj nie tkniesz.
— Oho! Ja po to wrócił! A wiesz ty, zkąd? a wiesz ty, jakiemi drogami? Ho, ho?
— No, ja ciebie teraz z sobą wezmę! Przede mną długa droga i śpieszno mi. Gdzież ciebie, nieszczęsny, zostawić, aż siły odzyszczesz?
Liszka się zamyślił.
— Czy ty naprawdę mnie na zgubę nie dasz?
— Nie. Wolę mieć grzech przed ludźmi, niż grzech przed Bogiem. A on mnie sędzią nie uczynił, a dusza twoja nie moja! Tobie trzeba się kajać i pokutować, może długie lata. Przeto ratować cię muszę.
Liszka coś zamruczał i rzekł:
— Jeśli to prawda, to mnie od siebie nie puszczaj. Gdzie jedziesz?
— Do kolei.
— A gdzież furman twój?
— Nie brałem. Konia na stacyi zostawię w znajoméj karczmie. Za parę dni wrócę.
— To ja z koniem zostanę, jako twój furman. Moc mi wróci tymczasem.
— A jak cię tam kto pozna?
— Nie pozna! Tam daleko. Będę spał w słomie, w stajni. To ty się pytaj, co będzie, jak ci konia ukradną, a o mnie się nie troszcz.
— No, to połóż się w saniach; masz derkę do nakrycia, tylko nie śpij, bo zmarzniesz. Twoje szczęście, żem zbłądził, ale teraz byle prędzéj drogę znaleźć.
— Drogę, to ja ci pokażę: skręcaj w lewo. Ze mną nie zbłądzisz. Mnież teraz te lasy dom zimą, a latem zboże. Ciężko wiosny doczekać takiemu jak ja.
— Sam tak chcesz. Możesz za morza wyjść, byleś chciał inaczéj żyć.
— Nie chcę. Tum się urodził, tu zdechnę. Byle nie w turmie, i nie tam, zkąd idę.
Szymon umilkł, widząc, że się nie porozumieją, a Liszka w słomę się zagrzebał, i tak jechali długi czas. Nagle Szymon konia zatrzymał, Liszka głowę wytknął i rozejrzał się.
— Aha, to głębocka straż! To ty tu mnie dowiózł, żeby sobie pomoc na mnie zebrać!
— Głupiś, bardziéj niż zły. Gdybym chciał, tobym ciebie porzucił pod drzewem. Trzymaj konia i czekaj na mnie. Za godzinę wrócę. Tylko nie śpij.
Liszka wziął cugle do rąk, zawstydzony.
„Co zrobię, jak mi konia ukradnie i czmychnie” — pomyślai Szymon, odchodząc, i chciał wrócić, ale się rozmyśli! i poszedł daléj.
Po godzinie, wedle obietnicy, wrócił. Koń był na miejscu, w saniach szczególny furman.
— Ty się nie spodziewał mnie tu zastać?
— Byłem tego pewny i nawet dostałem dla ciebie siermięgę i chłopską czapkę. Masz!
Liszka odział się, coś mrucząc, i ruszyli daléj.
Po chwili zbieg się odezwał:
— Ty jednak dziwny człowiek! Po co ty mnie ratujesz?
— Jużem ci mówił. A zresztą niczyjéj zguby nie pragnę, ani twojéj.
— Głupiś! mnie żeby kto dziesięć rubli dał, tobym cię zarznął, a ty stoma gardzisz!
— Nie łżyj! I ty mnie nie zarzniesz teraz za żadne pieniądze.
— Nu, nie próbuj! — rzucił zuchwale Liszka.
— Kto inny może spróbuje! Zobaczymy. Moje życie na włosku, ale twojéj ręki się nie boję!
— To ty myślisz, że ja dobry człowiek! Nie widziałeś mnie przy robocie.
— Wiem, że cię Onyśko karmi, a Alter często przechowuje. Toć wrogi moje!
— Prawda, i nie boisz się?
— Nie. Umrzeć raz trzeba. Lepiéj prędko, niż gnić w pościeli.
— Zuch z ciebie. Żeby ty nie był głupi zaprzedaniec, byłby z ciebie kompan sławny!
— Aha, znaczy, że zbójca znakomity! — zaśmiał się Szymon na tę dziwną pochwałę. — To się mylisz: nie byłby ze mnie zbój, bo słabego-bym na rękach nosił, a nie gnębił.
— Słaby dla silnego jest jak kiełb’ dla szczupaka.
— Czy tobie to kiełb’ mówił?
— Ot, poczynacie gadać, jak z książki! Dajcie raczéj jeszcze jeść i pić.
— Weź torbę i wypróżnij do dna. Wkrótce już będziemy na miejscu. Wiesz co masz robić?
— Jeszcze i ciebie nauczę!
Liszka zjadł, co było, wysączył resztę wódki, potem odział się w siermięgę, wziął lejce, rozejrzał się i gwizdnął na konia.
— Za godzinę będziemy na stacyi — rzekł.
Szymon spojrzał na zegarek.
— Poganiaj ostro, bo mogę się spóźnić.
Szczególny woźnica rozkaz spełnił. Słońce właśnie wschodziło, czerwone, mroźne. Zdaleka już usłyszeli gwizd nadchodzącego pociągu. Koń dobywał resztki sił; wpadli na stacyę, gdy rozległ się pierwszy dzwonek. Szymon skoczył po bilet, potem do wagonu, a gdy pociąg ruszał, zobaczył Liszkę, który powoli odjeżdżał ze stacyi ku miasteczku.
Obejrzał się na pociąg i z szyderskim uśmiechem wskazał batem. Szymona zdjął strach paniczny za czyn szalony; obawa odpowiedzialności nie opuściła go już ani na chwilę.
W drodze i w Warszawie, przy zajęciu i w nocy, wciąż myślał, że lada chwila przypłaci swoją dobroć, słusznie bardzo, za przechowywanie zbiegłego; że wpadnie pod śledztwo i sąd.
Ile mógł, pośpieszał z interesami i wracał z bijącem sercem i strasznym niepokojem.
Pociąg przychodził w nocy i Szymon, jak zbrodzień, przekradł się po za stacyą na podwórze, gdzie czekały fury. Bał się głos podnieść, by spytać o konie. Aliści pierwsze sanki, które zoczył, były jego własne, a w nich Liszka w nowych butach, czapce i baszłyku, ostrzyżony nie do poznania i szyderczo uśmiechniony.
Szymon corychléj wsiadł i kołnierz nastawił.
— Jedź-że żywo! — szepnął.
Ale Liszka wcale się nie kwapił. Zdjął z konia derkę, któréj Szymon nie znał, odjął mu mocno wypchaną torbę obroku, zapalił papierosa i dopiero wtedy raczył ruszyć.
O wiorstę za stacyą zaledwie Łabędzki odzyskał panowanie nad sobą.
— Co to za derka? Ileś się zadłużył w zajeździe na obroki i jedzenie twoje? Nikt cię nie poznał?
— Derka jest moja, obroki i jedzenie płaciłem, byłem przy pieniądzach.
— Widzę, niestety!
— Czego ty stękasz? Ja od ciebie nie dochodzę, com wydał. To będzie gościniec.
— Ładny gościniec! Człowieku, tyś kradł może?
— A czemuż głupcy nie pilnują? Ja jeden, a ich całe miasto; oni u siebie, ja cudzy.
— Zaraz mi gadaj, u kogoś wziął i co! Trzeba zwrócić.
— Oho! albo ja chodzę ich pytać, jak się nazywają? Albom ich zapisywał? Nie zawracaj głowy: to mój rachunek! Darowałem tobie, to się ciesz.
— Takeś mi się odpłacił za ratunek?
— A tyś chciał jak? Głupiś! Konia ci spasłem, jak kabana, i darmo.
— Nie darmo, bo krzywdą i wstydem.
— A nieprawda, nie krzywdą, bo ci mieli więcéj niż ja, i żaden wstyd, bo mnie nie złapali.
Na tę wilczą etykę nie trudził się nawet Szymon odpowiadać. Myślał tylko jak się prędzéj pozbyć towarzysza.
Po chwili Liszka rzekł:
— Gadali tu ludzie, że już mnie pojmali. Snadź dokuczyło im szukać mnie, i wzięli innego. Znajdę już teraz kąt i strawę na czas jakiś. Niedaleko Omelnéj wysiądę.
— Widziałeś swoją Teklę?
— Widziałem. Ho, ho, żeby nie ona, Wilczycę-bym dawno zadławił! Dziewka z nią sypia.
— Śliczna dziewka i dobra.
— Aha! Gadają, że wy ze sobą się miłujecie.
— Ot bajki!
— Mnie wszystko jedno. Co dziewka znaczy? Nie ty ją weźmiesz, to inny. Brzydzę się chaty, bo ino w niéj płodzą się tarakany i babskie swary.
— Długoś był w robotach?
— Niedługo, pięć lat. Potem uciekłem, złapali. Byłem znowu trzy lata, znowu uciekłem. Teraz już nie złapią żywcem.
— Toś dziesięć lat wędrował?
— A cóż! Myślisz, żem jechał koleją? Oho! I tak prędko przyszedłem.
— A tuś już dawno?
— Na wiosnę będzie dwa lata.
— I ledwie teraz słuch się o tobie rozszedł?
— A cóż! Ja ta nie chciwy rozgłosu! — roześmiał się cynicznie. — Żeby nie Semen Ryży ze Sobot, to-by dotąd cicho było! Nu, ten mi zapłacił.
— To tyś ich spalił?
— A ja! Jakże, nie warto było? Mścił się na koszulę, com z płotu wziął. Jedna koszula, bom żadnéj nie miał. Takie to gałgany!
— I cała wieś z dymem poszła...
— Albom im kazał tak gęsto się budować?
Szymon umilkł.
— Coś się zmarkocił? — zagadnął Liszka.
— Żałuję, żem cię uratował. Nie warteś życia. To ty myślisz, że i mnie spalili słusznie? Możeś dopomagał do tego?
— Nie. Przy tem nie byłem, boś mi nie zawinił, a i korzyści nie było. To nie interes dla mnie; są lepsze.
— Otóż i rozstaje do Omelnéj. Idźże sobie! — rzekł Szymon ze wstrętem.
— Rozzłościłeś się na mnie? Nu, innemu, za takie fochy, tobym szczęki porozbijał. Ty jedź w spokoju!
Liszka wysiadł. Noc była księżycowa, mroźna; zdaleka mrugały okienka chat. Zbiegł się rozejrzał, dobył z sanek wypchany worek, zarzucił go sobie na plecy.
— Do ludzi nie péjdę: mam co jeść na parę tygodni! — rzekł. — Nu, dziękuję ci za ratunek. Wiem, że pieniędzy nie weźmiesz: nic nie szkodzi, zapamiętam ciebie!
I poszedł w stronę lasów, gwiżdżąc.
— Pamiętaj Wilczycy nie tknąć! — zawołał za nim Szymon.
Nie było odpowiedzi...
Rano stanął Szymon w Sokołowie i zastał pana Seweryna przy rozwalonym budynku, który poczynano już na nowo kryć.
Ucieszył się z postępu roboty, ale się przeraził wyglądem Sokolnickiego.
Miał wyraz ponuréj zaciętości na twarzy, wychudł, sczerniał, nie odzywał się prawie.
— Był pan w Głchokiem? — spytał Szymon, gdy się rozmówili o interesie.
Sokolnicki się żachnął.
— A ja tam po co? Może żebrać!
— Co to ma do żebraniny? Obiecał pan bytność: wypada obietnicy dotrzymać. Pęknięty kocieł to nie jest wymówka. Oczekują tam wizyty. Po co mają pana posądzać o brak form i dobrego wychowania lub o tchórzostwo — dodał z naciskiem. — Ja tu pana teraz zastąpię, a pan to odbędzie. To obowiązek.
Sokolnicki z głową w dłoniach medytował długi czas, wreszcie zamruczał:
— To obowiązek. Prawda! Trzeba odbyć!
Ale miał, mówiąc to, taki wyraz, że Szymon żałował, iż sprawę zagaił.
„Zrobi jakieś szaleństwo!” — pomyślał.
Nazajutrz mróz się iskrzył na lasach śniegiem okrytych, gdy pan Seweryn jechał do Głębokiego.
„Jaka śmierć, jakie zimno!” — myślał, patrząc smutno po ziemi i niebie.
Gdy przyjechał, przyjął go sam Zagrodzki.
— Nika z niemcem gdzieś poluje — rzekł. — Poco ona mnie tu z sobą wlokła! Nie widzę jéj prawie nigdy, a gdy wróci, jest tak zmęczona i senna, że ledwie mówi. A ja tu tymczasem jestem celem napaści chłopów, żydów, oficyalistów. Czy wie pan? spędziłem życie w antrepryzach, na giełdzie, w interesach krociowych: a nigdziem nie spotkał maszyneryi tak skomplikowanéj, interesu bardziéj hazardownego, niż ziemia. Tu, panie, raptem, na starość, każą mi być agronomem, chemikiem, weterynarzem, ogrodnikiem, rymarzem, budowniczym i, już sam nie wiem czém! Tu można oszaleć! Ale to u pana był jakiś wybuch, kocieł pękł: trzeba być inżenierem jeszcze! Miłe zajęcie!
— Te wszystkie obowiązki wziąłbym na siebie, byle kto mi jedno zdjął z barek: buchhalteryę, w któréj wciąż jedno: dwa od jednego, nie można; pożyczam! Tak, kocieł pękł: mam grube straty.
— Może pan potrzebuje naprędce pieniędzy? Mogę służyć! — zawołał Zagrodzki, sięgając już do kieszeni.
Sokolnicki poczerwieniał.
— Nie, panie, dziękuję. Mam pieniądze! — odparł, czując że go wstyd dławi, a chcąc mówić spokojnie. — Przecie ja tu nie po prośbie przyjeżdżam...
— No, a jakby tak było, w czem-by był grzech? Zwykła sąsiedzka uczynność.
— Zły-by to był interes — uśmiechnął się z przymusem Sokolnicki. — Pożyczki na ziemię są bardzo niepewne teraz.
— Ba, ale pożyczki lichwiarskie zjadają ziemię. Ja wiem, wy tu macie fałszywą ambicyę: przyjąć pomoc sąsiada nie wypada — ale to zły rachunek! Ambicyi nie trzeba mieć w interesie. Nie mówię tego do pana, ale właśnie panna Barbara odrzuciła podobną propozycyę Niki. No, a słyszę, że żydowskie długi ma; woli dla nich pracować, niż dla nas. To źle!
— Gdyby pan lepiéj znał stan tutejszych majątków, nie byłby pan skory do pożyczek.
— Méj panie, a gdzież pewność dla pieniędzy? Duży procent często odbiera sen, bo niepewny. Mały procent, a pewny, może nie dać chleba. A wie pan? lepszy sen od najedzenia!
— Ale ziemia może wcale nie dać procentu.
— A świetny interes może być szwindlem. Wierz mi pan: robię dobry interes, proponując panu pożyczkę. Sokołów jest dobrą lokatą, bo Sokołów to pan, czyli honor, i Łabędzki, czyli wierna praca. Wy wypłyniecie. Zresztą ma pan milionera stryja.
— Stryj raczéj spali swe kapitały, czując śmierć, niż mi je zostawi.
Dzwonki rozległy się u podjazdu i po chwili weszła Nika, ubrana w swój myśliwski kostium, czerwona od mrozu, z dwoma zającami w ręku.
— Ma tatko pasztet na jutro! — rzekła wesoło i wnet, zupełnie swobodnie, podała dłoń Sokolnickiemu, uścisnęła jego prawicę po koleżeńsku i dodała:
— Czy to wigilia Nowego Roku? Ładnie pan dotrzymuje obietnic! Cóż tam! Kocieł pękł?
— A pękł — odparł pan Seweryn, mimowoli pokrzepiony tym energicznym tonem. — We czwartek przyjdzie nowy.
— To dobrze! Była tu onegdaj panna Barbara, tak stroskana wypadkiem, że aż mnie przeraziła.
— Oto masz przyjemności gospodarstwa! — rzekł Zagrodzki.
— Albo to po innych fabrykach nie pękają kotły? Muszą być niepowodzenia w każdym zawodzie. Et, co tam! Brać je za bary, za gardło, i dławić, byłe się nie lękać i nie ustępować.
— I gadaj tu z młodością, stare doświadczenie — machnął ręką Zagrodzki.
— I gadaj tu z tchórzostwem, siło! — odparła, wychodząc z pokoju.
Po chwili wróciła już przebrana i kazała podawać obiad.
Usiadła potem obok Sokolnickiego i spytała:
— Dużą pan ma stratę?
— Sześć tysięcy rubli.
Skrzywiła się.
— I pożyczył pan to?
— Zapewne! — odparł, podnosząc na nią oczy i czując, że powinien być szczerym zupełnie. — Kapitału nie mam, majątek do wysokości wartości obciążony. Muszę pamiętać, że lada dzień będę bankrutem.
— Musi pan pamiętać, żeby się utrzymać — poprawiła zupełnie seryo. — Przecie pan stanął przeciw panu Iliniczowi.
— Tak, bo on nie miał prawa czynić tak ważnego kroku bez porady i zgody żony.
— A pan nie ma nikogo pytać się o radę i zgodę?
— Nie! — odparł lakonicznie.
Poruszyła brwiami z niezadowoleniem.
— Jak to? Więc nawet nie poradzi się pan pana Łabędzkiego? Wątpię, czy on-by to pochwalił.
— Ach, on! to idealista!
— Nie; on jest uczony z zawodu i widzi przyszłość dla Sokołowa w gałęziach dotąd nie eksploatowanych.
— A które takiemi pozostać muszą dla braku kapitału. To są mrzonki w takich warunkach.
W téj chwili odwołano Zagrodzkiego do kancelaryi, a Nika rzekła:
— Nie podoba mi się pan dzisiaj zupełnie. Czy pan tak często zapada na hypochondryę?
— Jeśli to jest hypochondrya, to jest mój stan normalny.
— Więc się pan czuje i teraz nieszczęśliwym?
— Bardziéj, niż kiedykolwiek.
— Dlaczego?
— Bom się zapomniał na chwilę, bom zamarzył o szczęściu, i muszę się z tem pożegnać na zawsze.
Spojrzała na niego badawczo, z brwią ściągniętą.
— A do pana co przystąpiło, jak tu chłopi mówią?
— Pani wie! — szepnął.
— No, nic nowego nie wiem, ani pana rozumiem. Nie miewam fantazyi, ani przelotnych kaprysów. Podobał mi się pan i pański trud i dola. Porozumieliśmy się i jestem pewna, że będzie nam z sobą dobrze. Nie podobało mi się, że pan zaraz po téj klęsce tu nie przyjechał, żem się o pańskiéj biedzie dowiedziała od ludzi. No, ale teraz, to już wcale a wcale pańskich desperacyi nie rozumiem. Bez frazesów: cóż pan myśli znowu?
— Doszedłem do przekonania, żem był szalony w Horodyszczu, gdym się ośmielił okazać pani swoje uczucie.
— Szanując prawdę, muszę sprostować, że to raczéj ja je okazałam, a pan pozwolił się domyślić!
— Pani żartuje!
— Nie widzę racyi do smutku. Cieszę się, że mnie pan kocha, i dobrze mi. Ale, niby pan się rozmyślił teraz... dlaczego? Może, żeśmy dorobkiewicze? To prawda. Dziad był adwokatem, a ojciec zaczął karyerę od komisanta w fabryce maszyn. Ale to przecie wiedział pan od dawna. Mówiłam przy pierwszem poznaniu.
— I pani mnie posądza o taką racyę? — oburzył się. — Jam się rozmyślił, alem kochać nie przestał, tylko muszę się usunąć, bo z panią żenić się nie mogę, nie chcę, za nic!
— Z powodu tego kotła?
— Dlatego, żem bankrut i nie czuję w sobie siły do pracy; wyczerpanym, zmęczony, bez możności wybrnięcia ze złéj doli. Pani, bogatéj, nie chcę wciągać w otchłań moich złych interesów, pani, biednéj, utrzymać-bym nie mógł! Muszę się usunąć.
Nika wstała, poprawiła ogień na kominie i przetarła zaczerwienione od mrozu oczu. Potem stanęła przed panem Sewerynem i rzekła prawie gniewnie:
— Takie koszałki opałki daruję panu ten raz jeden, pierwszy i ostatni. To wstyd mówić ludziom zdrowym na umyśle, bo to słuchającego obraża. Dla uniknięcia zaś podobnych fantazyi pańskich proszę dziś jeszcze oświadczyć się ojcu i niech to raz będzie skończone. Nie cierpię fałszywych pozycyi, próżnych frazesów, a pan potrzebuje rychłéj pomocy materyalnéj i serdecznéj nad sobą opieki. Więc...
Sokolnicki wzdrygnął się.
— Za nic, za nic! — wyjąkał. — Nie oświadczę się: wstydziłbym się tego całe życie.
— Więc po cóż pan przyjechał? — zawołała już rozgniewana i zniecierpliwiona.
— Żeby to pani powiedzieć i przeprosić.
— Mógł pan to schować dla siebie. Racye nie mają sensu, a przeprosin wcale nie wymagam. Jak ja to rozumiem, zajęcie było chwilowe, mój typ nadto obcy i cudaczny dla pana: przyszedł rozmysł, wahanie i strach przed panną emancypowaną. Tak to u was jeszcze nazywają! Ha, poniosłam tedy pierwszą w życiu klęskę. Dostałam harbuza. Brr, niesmaczny! I pan siebie nazywa trzeźwym? Ależ pan najstraszniejszy fantasta, jakiegom znała! Więc stanowczo cofa się pan?
— Muszę! — rzekł, zacinając się coraz bardziéj.
— Więc tedy żegnam pana jako konkurenta, i możemy mówić o czemś innem. Pokażę panu jutro rano nowy nabytek: kuca srokatego, w klonowe liście; dałabym wagę złota za drugiego takiego: zrobiłyby furorę w Wiedniu.
— Ja chcę zaraz odjechać — rzekł.
— Co to, to nie. Pięć mil w noc? A konie? Gnać je dziesięć mil i po co? Niech się pan nie lęka. Drażliwych kwestyi nie poruszymy. Podkreślam i summuję! Koniec.
— Pani prędko wyjdzie za mąż... — szepnął nawpół pytająco, nawpół twierdząco.
— Może być, gdy mi się kto podoba. Mam ochotę do pracy, a przy rodzicach nigdy do tego nie dojdę. Zanadto mnie pieszczą i psują.
— Może za Woynę? — spytał ponuro.
— Nie! On mnie traktuje jak amator estetyki. Ręczę, że całe życie uważałby mnie za zbytkowny sprzęt i trzymał pod kloszem. Nie lubię tego rodzaju miłości, bo mnie to upokarza. Tymczasem nie mam nikogo na myśli. Potem... może... Ale! A mój dar za skórę niedźwiedzią... zaraz go przyniosę!
Zupełnie była swobodna, a ta jéj szczerość, prostota, wdzięk oryginalny i przepyszna uroda doprowadzały Sokolnickiego do rozpaczy.
Chwilami czuł, że ustąpi, że się nie oprze, że jéj nikomu nie da, że to całe dobro i szczęście — godne są ofiary z dumy, godne najgorszego upokorzenia. Potém się znowu zacinał i zasklepiał w uporze.
Gdy wyszła, przeszedł się parę razy po tym zbytkownym salonie i zaklinał sam siebie, i męczył, i poprzysięgał, by nie uledz.
Elastyczny krok Niki wstrząsnął nim znowu; nuciła coś; poznał: była to piosenka Tostiego — i chciał uciec natychmiast.
— Przywiozłam panu przyjaciela! — rzekła wesoło, podając mu psiaka, którego z wielką czułością trzymała na rękach i tuliła do twarzy jego roztropny pyszczek.
— Taks. Ma rodowód od Średnich Wieków, a cnoty, jakich między ludźmi nie znaleźć. Ma rok życia i wabi się Kastor. Takiego pan chciał miéć.
— Pożądałem! — odparł Sokolnicki, biorąc psa.
Ten przedewszystkiém warknął, potém ugryzł go rękę.
Na to wszedł Zagrodzki.
— Miły pasażer! — rzekł. — Było o co się starać! Przecież ona przez parę tygodni o nim jednym tylko mówiła i myślała. Na powitanie poszarpał szlafrok mojéj żony, prawdziwe koronki...
Pies bardzo niechętnie wreszcie dał się ująć i przesiedlić na ręce Sokolnickiego.
— Dla mnie to dar bez ceny! — rzekł, gładząc go. — Mam doskonałe ogary i charty: marzyłem o taksie. Bardzom pani wdzięczny!
Podano do stołu i rozmowa stała się ogólną.
Nika była rozbawiona, wesoła, dowcipna, rozerwała nawet pana Seweryna anegdotami z życia sportowego; tylko Zagrodzki był roztargniony i markotny. Po obiedzie znowu począł biadać:
— Moja droga, czy my prędko ztąd wyjedziemy? Bo, mówię ci, ja się tu rozchoruję... nie mam snu, tracę apetyt. Matki listów boję się otwierać, tak nie rada, że ty karnawał opuszczasz! A tu sądny dzień, a tam podobno renta złota spadnie: muszę na gwałt sprzedawać.
Nika bawiła się psem, który jéj aportował rękawiczki, i nawet nie słuchała.
— Jeśli ci chodzi o polowanie, możesz je mieć tam, i w przyjemniejszém towarzystwie, niż nasz niemiec.
Przestała się bawić psem, wyprostowała się i rzekła niedbale:
— Właśnie nie znam nieznośniejszego polowania, jak w towarzystwie. O wszystkiém tam myślą i gadają, tylko nie o zwierzynie. Ale kiedy ojcu tak już dokuczyło, możemy wracać; tylko nie pierwéj, aż sobie drugiego srokatego kuca dobiorę. Bez téj pary nie pokazuję się na ryngach.
— Winszuję, przezimujemy tutaj! — jęknął Zagrodzki. — Ja tego matce nawet się nie ośmielę napisać. Niech przyjeżdża po ciebie.
— Kuca srokatego widziałem kiedyś na wsi — rzekł Sokolnicki.
— Panie, tysiąc za niego! — zawołał Zagrodzki, łapiąc się według swego zwyczaju za kieszeń.
— Ale czy taki, jak mój? — zaprotestowała Nika.
— Ależ taki, taki! — zaklinał się Zagrodzki, aż się Sokolnicki roześmiał.
— Zdaje mi się, że ojciec jeszcze nawet mojego nie widział. Każę go zaraz przyprowadzić. Obejrzymy przy latarni.
Gdy wyszła, wołając służbę, Zagrodzki westchnął.
— Ja-bym, panie, tu siedział dla jéj przyjemności! Owszem, ona tu weselsza i zdrowsza; ale matka, panie, to jest moja żona, koniecznie chce ją wydać za mąż w tym karnawale. Jestem między młotem a kowadłem.
Sokolnickiemu mróz przeszedł po kościach.
— Już w tym karnawale!... — powtórzył mimowoli.
— O, czas, panie, czas! — stęknął Zagrodzki. — Potrzebuję pomocy, tu szczególnie. Nika zakochała się w tym majątku, nie pozwala sprzedać. Niech-że go sobie trzyma, a ja będę daléj pracował, żeby mieli co dokładać.
Pan Seweryn milczał posępny. Widział już w myśli Nikę z mężem w Głębokiem, a ponieważ myśl ta piekła go jak ogień, więc ją sobie w mózgu obracał, umyślnie, by resztę pokus odegnać.
Wtém Zagrodzki coś sobie przypomniał:
— Ale! chciałem pana spytać: jak pan uważa swego szwagra? Był tu onegdaj i proponował mi spółkę w młynie parowym, który zakłada. Liczy, że całe obywatelstwo do spółki przystąpi.
— Nie całe; bo ani ja, ani Basia — odparł pan Seweryn. — Ilinicz jest fantasta i dyletant. Od onegdaj do dzisiaj zmienił pewnie ze trzy projekty: to jego specyalność, ale nie wykonał dotąd ani jednego.
— A jednak projekt jest dobry. Przemysł podźwignie gospodarstwo.
— Gdy wyrosną z pośród nas specyaliści. My jesteśmy pokolenie przejściowe, chore i niedołężne.
— Kto czuje swe braki, potrafi je naprawić w dzieciach. Dlaczego pan się nie żeni? — zagadnął nagle.
Pan Seweryn jeszcze niżéj głowę spuścił.
— Nie chcę, nie mogę — bąknął.
— Źle pan czyni. Rola — to jest warsztat dla dwojga.
— Kuc pod gankiem! — poczęła wołać Nika.
Wyszli tedy, i rozmowa się przerwała. Nie rad temu był Zagrodzki, bo resztę wieczora był gderliwy i markotny i, ledwie gościa odprowadził do snu, poszedł do córki.
Na-pół rozebrana i na-pół senna, zapamiętale czyściła strzelbę.
— Mogłabyś to powierzyć strzelcowi — rzekł gderliwie.
— Mógłby ojciec ten ton zostawić mamie — odparła.
— Bom zirytowany! Mnie się zdaje, że tyś się zajęła tym chłopakiem, a on o ciebie wcale nie dba.
— Ojcu się to dopiero zdaje? a ja tego jestem pewna — odpowiedziała, nie przestając wycierać irchą luf.
— Jakto? że ty się w nim zakochałaś? Więc potoś mnie tu wlokła? Gdyby to matka wiedziała!
— Nie pójdę do niéj z wyznaniem, bo on mnie nie chce — rzekła spokojnie Nika.
— Co ty bredzisz? Zkąd wiesz o tém?
— Bom go pytała.
— Ty? jego? Niko!
— No, i cóż się stało? Ojcu może dać soli trzeźwiących? Pytałam, rozmówiliśmy się i wszystko w porządku.
— Niko! gdyby matka...
— O tém wiedziała! Niech-że się ojciec uspokoi. Nie będzie wiedziała.
— Ależ to się rozejdzie! On się pochwali...
Nika podniosła głowę, oczy jéj sypnęły ognie.
— Tylko niech mi go ojciec nie szkaluje, bo to będzie ojca zięć! — rzuciła gniewnie.
— Oszalała! — mruknął Zagrodzki. — I on ciebie nie chce? Wiesz, że to ciekawe! Śliczna rozmówka: jak o kupno jakich akcyj, czy morgi gruntu! Ładnieś się skompromitowała, i dla kogo? Odłużony szlachcic, bez tytułu i stosunków. I jeszcze śmie odmawiać! To jest monstrualne, i gdyby to matka wiedziała, umarłaby ze wstydu i gniewu! No, kiedy tak, to ja tu ani dnia dłużéj nie bawię; ja nie mogę sam dźwigać odpowiedzialności za twoje szaleństwa. Ja nie będę mógł jutro na niego patrzeć. To jest straszne!...
Nika powiesiła strzelbę na rogach jelenich i wcale nie zmieszana, usiadła na kolanach ojca i poczęła, jak dziecko, bawić się jego brodą.
— Do rzeczy, tatku, i rozważnie. Podobał mi się, wybrałam go sobie, i dostanę; niech się ojciec z tą myślą pogodzi.
— Ależ on ciebie nie chce! On śmie! ciebie? Gdyby wiedział, ilu i jakich się o ciebie starało...
— A mnie się to tém bardziéj podobało. Nie chce, bo hardy, boi się łaski, posądzenia o interes...
— Pewnie się kocha w kim innym jeszcze! — oburzył się Zagrodzki, parskając z gniewu.
— Nie. Ma gust ojca: kocha mnie, ale jest uparty i narowny. To nic: to go nie minie.
— I ty tak mówisz? Ja-bym go znienawidził. No, ale mam nadzieję, że opamiętasz się, zapomnisz, i będziesz się sama kiedyś wstydziła tego wspomnienia. Jak-eś ty mogła tak się skompromitować? sama się narzucać?
— Jak o kupno akcyj lub gruntu! No, daruje ojciec, ale małżeństwo trochę ważniejszy interes od handlu papierami, i wolałabym przegrać kapitał, niż szczęście i całe życie. Rada z siebie jestem: rozmówiliśmy się, jak dwoje rozsądnych ludzi o kwestyi pierwszorzędnéj wartości. I dobrze... — zakończyła, całując go.
— A jam myślał, że to ten wasz flirt teraźniejszy, przeklęty wymysł! Co to będzie? Co to będzie? — stęknął Zagrodzki.
— Co ma być? Pójdziemy spać, bom okrutnie zmachana polowaniem — ziewnęła Nika. — Szkoda mi mego człeka, że przez upór, napróżno, będzie daléj się męczył i troskał złą dolą, ale teraz daremniebym go chciała przekonać. Muszę go zostawić w téj biedzie samego i czekać. Pojedziemy na karnawał; tylko niech ojciec odrazu matce wybije z głowy wypychanie mnie za mąż, bo nie pójdę, a rada-m uniknąć piekła w domu. I... tatusiu, przyjedziemy tu wiosną. Prawda? Dobrze? Niemiec mówi, że pyszne są toki głuszców.
Objęła go za szyję i całowała serdecznie.
— No, no! Ty moje utrapienie, ty szalona głowo! — bronił się, już udobruchany. — Zobaczymy, jak się to ułoży. Głuszce są i na Węgrzech! Ale, kiedyś już palnęła głupstwo niebywałe, powiedz mi, zkąd ci to przyszło, z czego on ci się podobał? Nie byłaś skora do amorów dotychczas. Ty, kpiarzu i koniarzu!
— A nie! Ha, widocznie, że to na każdego przychodzi. Ale mnie Amor nie ogarnął taki, z angielskich romansów. Wie ojciec? gdyby on był tam, na jakim karnawale do tańca i do flirtu, ani-bym spojrzała nań, chociaż ma cienki, rasowy profil. Lubię takie, jak parweniuszka. Ale, co najwyżéj, wybrałabym go parę razy do figury, i koniec. A żem go wybrała do życia i pracy, to nie jego osoby zasługa, ani jego doli. Opowiedziała mi jego życie i trud panna Barbara, — ciężary, które znoszą jego barki; troski, które mu pogłębiły oczy i pobruździły czoło; obowiązki, które podjął, wiedząc, że im wszystko musi poświęcić; posłannictwo, które musi spełnić do sił ostatka. I zewsząd zgryzoty, straty, przeszkody, pokusy, niepowodzenia i widmo ruiny u krańca męczeńskiego żywota. I oto, com ja pokochała, co mnie porwało ku niemu, aż w końcu zespoliłam człowieka z ideą i postanowiłam w ten bój iść razem. A gdy nas będzie dwoje, kto nam weźmie nasze gniazdo? Który z tych magnatów i aferzystów, co się o mnie starali, da mi wyższe stanowisko? Jego klejnot — mój klejnot; jego chwała — moja chwała; jego ból — mój ból!
— Niko! I tyś mu tak mówiła, i on ci odmówił? Cóż to za człowiek!
— Znękany, zgnębiony, a dumny. Ale ja mam racyę, ojcze, i nie wstyd mi go zdobywać. Będzie nas dwoje, i dusza mi się rwie do trudu tego, i zobaczy ojciec, że się nie damy!
— Nie damy się! — powtórzył Zagrodzki, zarażony jéj zapałem. — To prawda, masz racyę! Będę teraz wiedział, na co zbieram. Tylko mi tego chłopaka szkoda. Tak stać i pracować, i widziéć ruinę, i nie módz poradzić, i nie módz ustąpić! Brr! Niko, przekonaj go!
— Nie teraz. Przyjedziemy wiosną... — szepnęła z westchnieniem. — Niech jego dumę przetrawi tęsknota.
— Do wiosny ile to tysięcy będzie straty! — zamruczał praktyczny Zagrodzki.
— A co na to matka powie? — spytała przekornie Nika, naśladując jego ton.
Tak był podniecony, że nawet się tém nie przestraszył, ale wynalazł furtkę:
— No i cóż! Po co ma znać stan interesów? Powiemy jéj, że robisz świetną partyę. To dość, jeśli ja ci przyznaję racyę.
— Tak dosyć, iż-em się nawet tego nie spodziewała! — zawołała, całując go tak serdecznie, jak nigdy nie czyniła.





IX.

Zima tego roku, wedle przepowiedni staréj Wilczycy, była dla zbóż fatalna. Olbrzymie śniegi spadły na niezamarzłą ziemię i leżały do lutego.
Gdy stopniały i spłynęły do rzek, wyjrzały z pod nich zagony spleśniałe, czarne, poplamione żółtemi płatami zgniłéj runi, i tylko chwasty poczęły się po nich zieleniéć, gdy słońce przygrzało.
Nad okolicą zawisła klęska nieurodzaju, a na domiar niedoli, poczęły deszcze lać, opóźniać siewy jare, psuć zasadzone już kartofle, i po niektórych wsiach pojawiła się zaraza na bydło, pełznąc jak zmora daléj i szerzéj...
Ludzie mieli twarze posępne, głowy zwieszone. Nikt się nie ucieszył przylotem bociana, ani się uradował skowrończą pieśnią nad nagim łanem, ani zielenią młodą gajów, ni wonią wiosenną. Te czarne zagony były kirem pracy i mozolnych zachodów zeszłorocznych, widmem ruiny coraz bliższéj.
Nieubłagane jak przeznaczenie stały nad każdym podatki i procenty, najmy i zasługi, i trzeba było daléj iść, iść, płacić, płacić, płacić.
Zaraz po Wielkiéjnocy rozeszła się wieść o sprzedaży dwóch majątków; przebąkiwano o tym i o tamtym, że już nie wytrzyma do jesieni, — a wieści te sprawiły na pozostałych wrażenie śmierci blizkiéj osoby i strach podobnego końca.
Potém druga wieść wstrząsnęła okolicę.
Poczęto wytykać linię kolei przez bagna i wody, ukazali się inżenierowie w miasteczku. Linia przecinać miała Miernicę i Głębokie, dotykała Horodyszcza, pozostawiając Sokołów o wiorst sześć w bok.
To była wieść dobra, ale dla Ilinicza była piorunem, bo z własnych ust inżeniera się dowiedział, że Adakale zrobił już kontrakt o żwir do nasypu i że ta górka nieurodzajna, na którą niegdyś narzekał, stanie się dla nowonabywcy kapitałem.
Klejnot zmarnowany tak się mścił nad nim.
Pewnego dnia pan Seweryn wybrał się do Horodyszcza konno, by uniknąć wytrząsania siana z bryczki i formalności na rogatkach przydrożnych, urządzonych dla powstrzymania zarazy.
Dzień był pierwszy pogodny po dlugiéj słocie i ruch duży na polach; ale robota szła opieszale, ludzie snuli się milczący, czuć było wszędzie zniechęcenie i znękanie.
Pan Seweryn przez tę zimę zestarzał się i sczerniał, miał jakiś nieprzyjemny, tępy wyraz na twarzy, osłabienie i ociężałość w ruchach, zaniedbanie w ubraniu i nawet w sposobie jazdy.
Taks faworyt dreptał za nim, zamiast wiatronogich chartów, a on sam, pochylony niedbale na siodle, z głową w ramionach, miał minę żołnierza myślącego o dezercyi.
Jakże dalekim był ten wieczór, gdy śpiewano w Horodyszczu Tostiego piosenki...
Gdy wjechał między horodyskie poletka, spojrzał uważniéj wokoło siebie: były jednakowo nagie, puste, bez nadziei plonu; daléj na świeżo zasadzonych kartoflach stała woda, i uwijało się tam kilku ludzi, wśród których dojrzał Basię. Skierował ku niéj konia.
Powitała go uśmiechem, jak zwykle, ale widział, że uśmiech ten z trudnością jéj przychodził.
Zsiadł z konia i chwilę w milczeniu przyglądali się robocie ludzi, przekopujących spadki dla wody.
— Nic to nie pomoże! — rzekł wreszcie. — Kartofle te już zginęły. Jeśli masz siłę, to zaorz i posiéj jęczmień.
— Nie mam nasienia! — szepnęła. — Tyle tylko, co na inne pole.
— To posadź na nowo kartofle.
— I tych więcéj nie mam, jak na jeden siew.
— To kup nasienia.
Uśmiechnęła się tylko gorzko, bez odpowiedzi.
— Au ciebie co słychać? — spytała po chwili.
— To samo, co u ciebie — odparł, prętem pokazując nagie oziminy.
— Gorzelnia już stanęła?
Kiwnął potakująco głową i dodał:
— Stanęła, bo teraz kolej na inne kieski. Padły już dwa woły i trzy krowy.
— Méj Boże! — jęknęła.
On stał, patrząc w ziemię, i dziwnie się uśmiechał.
— Aha, wiedzie się! — zamruczał szyderczo. — Słyszałaś o żwirze w Miernicy?
— Słyszałam; biedna Józia!
— Łabędzki dowodzi, że i u ciebie żwir jest.
— Ten poczciwiec wciąż i mnie tém cieszy. Obiecał szukać i rzeczywiście znalazł, ale rzeka rozdziela to miejsce od plantu. Ja nie wierzę w taki los, boję się zawodu. Aleś i ty pozbył się dwóch raków w Sokołowie: serwitutu z Omelną i sprawy ze szlachtą. Zawsze to postęp.
— W przyszłości; może już korzyści nie doczekam. Łąki zahaczone na kilka lat, szlachcie darowałem, com na nich wygrał. Tyle pożytku, że mam od nich robotnika, bo chłopstwo, co żyje, ruszyło na flisy i na dalekie roboty, w przewidywaniu głodu. Oni wytrzymają ten rok, my już nie.
— Nie mów tak! — szepnęła, wzdrygając się.
— Trzeba mówić, trzeba trzeźwo się obrachować. Czyś ty liczyła, czém opłacisz procenty i ciężary?
Zamiast odpowiedzi, spojrzała na niego żałośnie.
— Ale jakże tego odstąpić? Życie się w to włożyło, myśl, uczucie, pot krwawy, łzy. I darować to wszystko, i rzucić, i odejść! To niemożebne! Pomyśl tylko, jakie to straszne.
— To śmierć! — mruknął. — Tobie może jeszcze nie przeczytano wyroku; mnie już.
— Jakto? — zawołała przerażona.
— Tak. Wypowiedział mi pożyczkę Burakowski, podał do sądu moje weksle Alter z Jeziora, zażądała spłaty Okęcka. Na Święty Jan mam spłacić 18,000 rubli. To wyrok śmierci na Sokołów.
Mimowolnym ruchem zgrozy zakryła sobie oczy.
On mówił daléj zmęczonym, tępym głosem:
— Gorzelnia zrobiła straty na sześć tysięcy, teraz zaraza wymiata obory, na polu pusto, rata bankowa zapłacona kredytem, który lada dzień trzeba zwrócić. Tu niema co się łudzić: muszę ustąpić. Pracowałem do ostatka uczciwie; nie mogę więcéj i dłużéj.
— O Sewer! — szepnęła. — Nie upadaj na duchu. Możesz znaleźć kredyt na te spłaty. Łabędzki coś obmyśli.
— Nie! Już i on milczy, i sczerniał z troski. Cierpimy obaj; niema wyjścia.
— A gdybyś się udał do stryja?
— Za nic! — żachnął się. — Czy ty go zresztą nie znasz?
— A jednak uprosiłam go onegdaj o zaczekanie na procenty.
— Dwanaście, płatne z góry: wielka łaska!
— Dla mnie wielka w téj chwili — szepnęła.
— Boś nie rachowała, ile on ci za tę łaskę policzy.
Umilkli, oboje bezmiernie zgnębieni i smutni.
Nad nimi szmat błękitu się wdzięczył i świergotały radośnie skowronki. Łagodny, ciepły powiew niósł zapachy świeżych pędów, życie młode, silne tętno budzącéj się przyrody; a tych dwoje młodych, którym los nie dał nigdy wesela, ulgi, swobody, stało zapatrzonych w tę ziemię czarną, która im teraz niosła, niewdzięczna, ruinę.
Wreszcie Basia podniosła oczy na psiaka, siedzącego u nóg Sewera, i rzekła:
— Zagrodzcy są już w Głębokiem.
— Wiem, bo i Woyna za nimi przyciągnął i był u mnie — odparł bezdźwięcznie.
— Ożeni się? — spytała.
— Może być. Nie traci nadziei, i matkę ma za sobą.
— Nie byłeś u nich?
— Nie. Po co mi te stosunki?! — mruknął apatycznie.
Basia westchnęła. Jéj się to tak inaczéj marzyło w wieczór wigilijny. Ale Sokolnicki miał taki sposób, że go w téj kwestyi nigdy nie śmiała pytać. Omyliła się wtedy widocznie.
— Dziwię się, że Nika dotąd u nas nie była — rzekła.
— Zapomniała o nas zapewne.
— W to nie wierzę i spodziewam się jéj lada dzień.
Sokolnicki nic nie odparł, tylko nieznacznie spojrzał na drogę — het, ku lasom, i psa swego pogłaskał.
— Mnie dzisiaj z domu Józia wyprawiła i kazała wrócić o północy. Miała przytém tajemniczą minę.
— Pewnie wykryła złodziejstwo i chce, byś ich sam przyłapał. O Szumlańskim źle mówią. Zkąd on bierze posagi dla córek?
Sokolnicki ramionami ruszył.
— Niby zkąd u nas ma być poszanowanie cudzéj własności? Toż nikt przykładu nie daje. Czy Szymon nie był u ciebie w tych dniach?
— Onegdaj bawił cały wieczór i opowiadał cuda o swéj szlachcie z Dubinek.
— Ciągle tam teraz przesiaduje, i zdaje mi się, że to się skończy małżeństwem.
— Małżeństwem! — powtórzyła zdumiona.
— Z czarną Antolką, siostrą Hipolita. Pamiętasz ją na weselu, gdzieśmy to obchodzili zgodę z panami braćmi?
— Pamiętam. Ładna dziewczyna, ale czyżby Łabędzki taką się zadowolnił? — odparła, bardzo niemile dotknięta wiadomością.
— On jest utopista. Nie dziwiłbym się, żeby sobie uroił, iż ją ukształci i wychowa, a przez ten związek podniesie innych. To mrzonka, ale to do niego podobne! Szkoda, stracimy go.
Basia zamyśliła się nad wrażeniem, jakie na niéj ta wieść uczyniła. Była zgorszona, i zarazem ścisnęło się jéj serce nad stratą tego człowieka.
— To nie może być! — szepnęła. — Zkąd to wnosisz?
— Przedewszystkiém, zamiast swéj spalonéj osady odbudował tylko chatę dla strażnika, a sam uparcie przebywa u Hipolitów, pod bokiem Dubinek. Sobotnie wieczory i święta spędzał dawniéj ze mną: teraz tam siedzi, szlachtę uczy, z żydami się o nich procesuje, a wieczorami czytuje im głośno lub śpiewa z młodzieżą. No, a tydzień temu spotkałem go z tą Antolką w lesie. Ona niby zbierała chrust, on niby przypadkiem konno nadjechał, ale oboje mieli niewyraźne miny. Mnie się zdaje, że się umówili.
Basia uczuła wielki niesmak i żal do Szymona za taką pospolitość. Teraz dopiero pojęła jasno, jak wysokie miała o nim mniemanie.
— To do niego niepodobne! — rzekła niechętnie.
— Jam mu to nawet wymówił pół żartem, ale uważałem, że się obraził, więc dałem pokój. Naprawdę, co się dziwić? Dokuczyła mu samotność i ciągła troska o cudze dobro. Taką pracę niewdzięczną każdy rzuci.
— Więc ty myślisz, że on ciebie opuści? Nie!
— Bociauy opuszczają dom, co ma runąć, a on wie, że moje trwanie dobiega kresu. Szuka sobie gniazda.
Basia spojrzała w dal i było jéj niezmiernie smutno.
— Ty musisz kredyt znaléźć, przebyć ten przełom. O Sewer! ty-byś zmarniał bez Sokołowa.. Patrz na Ilinicza: toć starzec, to ruina! Gdy go spotkam, żal mi go serdecznie. Ostatnim razem prosił mnie, jak o łaskę, by mógł nas odwiedzić.
— I pozwoliłaś mu?
— Prosiłam... Czy wiesz, nie zostanie w miasteczku. Chce wyjechać w głąb Rosyi. Mówi, że mu tam lepiéj będzie; dlaczego? nie śmiałam pytać, ale wiem, że mu się zdaje, iż w oddali mniéj będzie cierpiał z żalu po tém, co bezpowrotnie już utracił. Tobie, Sewer, nie daj, Boże, podobnego losu.
— Gdym zaczynał, nie marzyłem o takim końcu — rzekł głucho młody człowiek.
— Bo téż to nie koniec, Sewer. Wytrwasz, ty musisz wytrwać i zostać!
— Frazes, Basiu! Ja muszę ustąpić.
— I dokąd pójdziesz? I czém będziesz? Tyś to postanowił, aleś nie pomyślał, czém jest to ustąpienie. Czy ci nie żal swego życia i tych lat męki i pracy, coś włożył?
— Żal mi było matki, a przecie umarła — odparł. — Żal mój bezsilny jest i płonny. Co z niego!
Machnął ręką i rzekł, by rozmowę zmienić:
— Otóż i pan Baha tu zmierza, by ciebie zluzować. Nie macie dozorcy?
— Nie. Obchodzimy się tymczasowo. Tak ciężko płacić!
Pan Baha szedł od dworu, podzwaniając kluczami i na powitanie — zawołał do pana Seweryna:
— Pan to ma szczęście do panny Zagrodzkiéj.
Sokolnicki drgnął.
— Co? Przyjechała! — zawołał, blednąc.
— Jeszcze nie, chociaż państwo zawsze się tu spotykają. Ale tymczasem jest tylko ztamtąd strzelec z listem do panny Barbary. Nie chciał mi listu powierzyć.
Basia zarumieniła się z radości.
— Chodźmy! — zawołała, ruszając ku domowi.
Pan Seweryn powlókł się za nią opieszale.
— Mówiłam ci, że pamięta. Tylko się dziwię, że sama nie przyjechała.
Sokolnicki milczał.
Spotkali strzelca w bramie. Błotem był obryzgany, a koń jego zmordowany doszczętnie. Podał na czapce list.
— Państwo dawno przyjechali? — spytała Basia.
— Już dziesięć dni bawią. Panienka na drugi dzień zachorowała.
— Chora? — spytał Sokolnicki żywo.
— O, myśleli, że umrze!... Doktor przyjechał z zagranicy. Sądny dzień u nas. Pani mdleje wciąż, a pan płacze i płacze.
Basia czytała kartkę, pisaną ołówkiem. Pan Seweryn badał sługę.
— Cóż było panience?
— Przemokła na polowaniu. Mówią, że to zapalenie płuc. Kaszle okropnie. Dwa konie cugowe padły z pędzenia po doktorów. Było ich pięciu, i ten największy, z zagranicy.
— Masz, czytaj — rzekła Basia, podając mu kartkę.
Sokolnicki chciwie wlepił oczy w papier i pożerał wyrazy:
„Droga panno Barbaro! Byłam o krok od raju czy czyśćca, dlategom dotąd nie przyjechała do pani. Jestem już zdrowa i żyć chcę i będę, ale moi ojcowie gotowi mnie trzymać w wacie całe lato. Nudzę się i tęsknię za wami, żądam wieści o waszych pracach, biedach, postępach i doli. Proszę spełnić uczynek samarytanina: pojechać i w moje rany wlać oliwy i wina. Miałam wielkie strapienie: zakarmili mi kuca, którego mam od pana Sokolnickiego, spudłowałam do głuszca, i Woyna tu za nami przyciągnął. Było z czego się rozchorować, — prawda? Czekam pani z utęsknieniem! Nika.”
— Jedźmy, Sewer! — szepnęła kusząco Basia.
— Ja? po co? — żachnął się, odzyskując odrazu upór.
— Bo... bo ja koni nie mam! — odparła, rada z wybiegu.
— Ja przecie w dyszlu nie chadzam. Jedźmy razem do Sokołowa, ztamtąd weźmiesz moje konie, naturalnie, jeśli dotąd żyją, co jest wątpliwe.
— Jakiś ty nierozsądnie uparty!
Ruszył ramionami bez odpowiedzi.
Weszli do domu i Basia zaraz zakrzątnęła się około wyjazdu. Pan Seweryn pozostał z wujem, z miną zaciętą, słuchając jego utopii, nadziei, rad — głuchy tym razem na wszelką otuchę wobec goryczy, która wzbierała w nim, jak morze.
Po obiedzie zajechała przed dom bryczka Basi; dla oszczędności woźnicy pan Seweryn siadł na kozieł, wierzchowca uwiązano do bryczki, i ruszyli tak do Sokołowa. Ale tam na ich widok Iliniczowa bardzo się skrzywiła.
— Prosiłam cię, żebyś wrócił o północy — rzekła po francusku.
— Basia jedzie do Głębokiego, mogę ją konno do pół drogi odprowadzić, potém objechać lasy i wrócić, kiedy chcesz.
— Ano, to dobrze! — udobruchała się.
— Konie żyją? — spytał.
— Żyją. Wszystko spokojnie. Mógłbyś i ty jechać do Głębokiego.
— A dajcie mi święty spokój! — burknął, wychodząc do stajen.
Po godzinie Basia ruszyła daléj. Pan Seweryn eskortował ją czas jakiś, wreszcie u jakiegoś rozstaju zatrzymał się.
— No, do widzenia! — rzekł, udając wesołość. — Skręcę tu do Dubinek, by złapać Szymona na gruchaniu.
— Jeśli o ciebie spytają, powiem, że złożysz wizytę.
— Nie spytają, i ja tam nie będę! — odparł, skręcając w las.
Pozostał sam na leśnéj drożynie i, pewny, że go nikt nie podpatrzy, puścił cugle koniowi i szepnął:
— Mój Boże, żeby mi wszystkie te niedole, oprócz jednéj!
Głowę zwiesił na piersi i bił się z czarnemi myślami. Tak ciężko nie było mu nigdy jeszcze na duszy.
Koń, nie kierowany, szedł i szedł stępa po mchu i miękkiéj ziemi bez szelestu prawie, i pan Seweryn nie uważał, gdzie jedzie.
Dopiéro jakaś gałąź, co mu strąciła czapkę, zbudziła go z rozmyślań. Rozejrzał się i ujrzał przed sobą polanę, a, niéj chatę gajowego.
Pić mu się chciało: zbliżył się tedy do domostwa konia u płota uwiązał i wszedł do sieni.
W izbie rozmawiało kilka osób.
— Ładnie Onyśko lasu pilnuje, a Szymon grucha! — pomyślał sobie pan Seweryn, otwierając drzwi.
Grom z jasnego nieba był tu mniéj spodziewany niż dziedzic, a i on zdumiał się na widok zgromadzenia.
U stołu siedział Alter z Jeziora, potentat okoliczny, obok niego Onyśko, daléj drab nieznajomy w kożuchu czarnym, i jakaś marna figura w odzieży mieszczańskiéj.
Siedzieli nad butelką wódki, żywo rozmawiając tak skamienieli na sekundę, patrząc na drzwi.
Pierwszy oprzytomniał Alter, wstał, i jakby kończąc rozmowę, rzekł do Onyśki:
— Twoje trzy grosze od fury dostaniesz, byleś moich furmanek nie mitrężył. Przyjdę w piątek.
Udawał, że pana Seweryna nie widzi i dodał, zwracając się do figury marnéj:
— Nu, ty Feliś, zaprzęgaj. Pojedziemy do domu.
Drab w kożuchu łysnął ku drzwiom ponuro i ręce włożył w kieszenie, jakby tam czegoś szukał.
Onyśko był blady i bez głosu.
— Cóż to za sejmy urządzasz? — zawołał do niego pan Seweryn.
Chłop powoli odzyskiwał przytomność i przebiegłość.
— Nijakie sejmy — odparł, co słowo, to śmielszy — Alter wstąpił z kwitem po drzewo, wodziłem go po lesie, pokazywałem numery. Zaszli do chaty, by co przegryźć. Od rana na nogach i na czczo.
— A cóż to za kompanie zbierasz?
— To furman Altera, a to mój swojak... po drodze wstąpił... idzie na flisy.
Alter ku drzwiom zmierzał arrogancko, a za nim kulał jego furman o twarzy płaza. Pan Seweryn wszedł do izby, czując, że tu się dzieją nieczyste sprawy, a jest bez siły i prawa, by je gwałtem odkryć.
Onyśko, już zupełnie spokojny i gotów do długiego kłamstwa, stał u stołu z miną zuchwałą, a drab bez ceremonii wylał sobie resztę wódki w szklankę, wypił i począł fajkę zapalać.
Nie postawało nic, tylko udać obojętność.
— Takie rozhowory i zebrania w dzień roboczy nie na miejscu. To nie służba! Masz ochotę znajomych gościć, to nie teraz i nie tutaj. Kto pije i radzi z wrogami i szachrajami, sam jest taki! Radzę ci patrzéć pilniéj na las, a nie na butelki.
Onyśko w milczeniu wysłuchał admonicyi. Przed chatą rozległ się turkot wozu Altera. Pan Seweryn wyszedł.
Wypadek ten ocucił go i zajął. Oczywiście trafił na jakieś złodziejskie konszachty, należało o tém zaraz donieść Szymonowi; ale gdzie go można było znaleźć w tych obszarach błot, lasów i rzek?
Na chybił trafił ruszył do Bobrówki, a kurs to był nielada, by ominąć wody i bagna. Szybka jazda zbudziła w nim energię, rozproszyła na chwilę czarne myśli.
Ale i w Bobrówce nie było Szymona ani Hipolita. Zastał pan Seweryn tylko starą Morską i Weronkę, pracujące w pocie czoła nad karczowaniem łozy na ogródek warzywny. Obie powitały go z taką życzliwością i wdzięczném sercem, że pomimowoli został chwilę, słuchając ich podziękowań i planów na przyszłość. Brakło im do szczęścia krowy, zresztą były zadowolone z losu, z niewielkiéj ordynaryi, z walącéj się chaty i bezmiernéj pustki wokoło.
— Może Szymon w Dubinkach? — spytał.
— W żaden sposób! Toć roboczy dzień! — obraziła się Morska. — On tam tylko bywa w sobotę wieczorem albo w niedzielę. Zapewne pojechał do głębockiego leśniczego, boć na spółkę drzewo spławiają.
— Jeśli pan łaskaw na Hipolita zaczekać, to on objaśni, bo razem dzisiaj wyjechali — dodała Weronka. — Hipolit wróci rychło, bo mu już głód pewnie dokucza.
Pau Seweryn spojrzał na zegarek. Mógł czekać godzin parę, aby na północ wrócić do domu.
Usiadł tedy na ściętym pniu i, przyglądając się robocie kobiet, potrosze je badał co do Szymona.
— Cóż, pani Morska? Kiedyż to Szymkowi sprawimy weselisko?
— Oj, chyba już tego nie dożyję! — westchnęła kobieta. — On przeznaczony na bezżenność.
— Czemuż to?
— A gdzież jemu żony szukać, proszę pana! Z zaścianka wyrósł, do dworu nie dorósł. Z naszego stanu dziewczęta nie dla niego, a do żadnéj panienki się nie ośmieli. Tak-ci wisiéć będzie między niebem a ziemią. On-ci nawet o żeniaczce nie myśli.
— A mnie się co innego zdaje — rzekł tajemniczo.
Weronka wyprostowała się, ocierając czoło z potu.
— On na księdza stworzony. — rzekła.
— Ejże! — zażartował — a piękna Tekla Wilków?
— Jezus, Panno Maryo! — oburzyła się Morska. — To są szkalowania i psie języki. Gdzież-by on się do chłopki poniżył!
— Tekla za mąż idzie — dodała Weronka.
Obie zamilkły, i czuł, że je uraził. Szymon był tu bóstwem, a on bóstwo śmiał poniżyć.
— Czy Hipolit dogląda rewiru Onyśki? — spytał, zmieniając rozmowę.
— O, tego pilnują jak węża, i Szymon chce go oddalić. Dwa miesiące ma do roku. Seweryn z Dubinek będzie na jego miejscu.
— A czemu to Antolka do Horodyszcza na służbę nie poszła?
— W przyszłą niedzielę pójdzie.
W téj chwili śpiew się rozległ na rzece, daleko jeszcze. Obie kobiety nastawiły uszu.
— A toć-to właśnie ona płynie — rzekła Weronka.
Pan Seweryn słuchał i dopiero odczuł w téj chwili piękność téj pustki na wiosnę. Wszystkie gaje, łozy, nadrzeczne łąki maiły się złotawą zielenią, pachniały cudnie, rozbrzmiewały ptasim świergotem. Po rzece pieśń płynęła coraz wyraźniejsza. Pieśń, nie ludu i nie uczona, ale przyniesiona bardzo dawno przez szlachtę mazurską:

Oj ty ptaszku, krugulaszku, wysoko latasz,
Powiedz-że mi nowineczkę, którą dla mnie masz.
Mam dla ciebie nowineczkę, niebardzo dobrą,
Że już twoją ukochaną do ślubu wiodą.

Coraz uważniéj, ogarnięty łagodnym smętkiem, słuchał pan Seweryn.
Śpiew tęskny pobiegł po wodzie, obijał się o gaje, wracał do niego falą tęsknoty coraz żywszą.

Panie ojcze, daj mi konia, pojadę za nią,
Abym jeszcze ją zobaczył, aż będzie panią!

Pan Seweryn zadrżał. Ta pieśń śpiewała jego myśli. Wstał i poszedł ku rzece, i dojrzał na niéj łódkę malutką, w któréj płynęła dziewczyna smukła i piękna, śpiewając téj pustce zawsze starą a zawsze żywą skargę serdeczną.
„Pojadę tam, muszę!” — szepnął pan Seweryn.

Abym jeszcze ją zobaczył, aż będzie panią.

Antolka ujrzała go i przestała śpiewać.
Po chwili przybiła do brzegu i wysiadła, niosąc spore zawiniątko.
— Panna Antonina musi mi pieśni dokończyć! — zawołał, odpowiadając ukłonem na jéj powitanie.
— A toć ją pan Szymon zawsze śpiewa! Musi być panu znana — odparła.
— Nigdy mi téj nie śpiewał.
— To dziwo, a toć ją zawsze śpiewa i gwiżdże! — zawołała Weronka.
— Nie pańska to pieśń! — rzekła Antolka.
— Dlaczego?
— Boć pan, kogo chce, miéć może.
— To się panna Antonina myli. Albo to się zawsze człowiek z tą żeni, co chce? Prawie nigdy!...
— Nie może być. Jak nie ta, to żadna! Gdybym ja chłopcem była, a do tego panem, to-bym królewnę zaczarowaną zdobyła, jak w bajce stoi — odparła zuchowato, pokazując pyszne zęby w uśmiechu.
— Zobaczymy, czy panna Antonina królewicza dostanie.
— Jak nie dostanę, to pod stopami szukać innego nie będę.
Zdziwił się, jak się zmieniła. Strój zachowała zaściankowy: jasny perkalik, w domu skrajany i uszyty; ale wyrażała się poprawnie, straciła dzikość w spojrzeniu i mowie, nabrała ogłady i śmiałości.
— W Horodyszczu wyglądają panny Antoniny — rzekł.
— Już tam jadę. Pan Szymon obiecał, że pozwoli Hipkowi ztąd mnie jego koniem odwieźć. Dziadek mnie puścić nie chciał, prawiem się wykradła.
— Nie straszno ci na służbę iść? — spytała Morska.
Antolka wzruszyła ramionami.
— Ochotnie i wesoło.
„Wierzę! — pomyślał Sokolnicki. — Teraz Szymon nie wylezie z Horodyszcza. Szkoda go, chociaż dziewczyna śliczna i lepiéj uczynić łaskę, niż jéj doznać.”
Słońce schyliło się nad lasy; Hipolit nie wracał. Sokolnickiego opadła niecierpliwość, by ten dzień prędzéj przebyć. Jutro pojedzie do Głębokiego, musi pojechać, choćby tę bytność miał nieznośnie przecierpiéć.
Zostawił na kartce parę słów do Szymona i odjechał. Słonce zaszło zupełnie i ciemna noc już była, gdy się zbliżył do Sokołowa.
Troski jego chwilowo pierzchły, całą drogę przemarzył.
Zła dola przecie skończyć się musi: tylu wytrwało, przecierpiało, zniosło biedy okropne, i pozostali na swojém! Byle kredyt znaléźć, od klęsk się opędzić, to może wytrzyma. Poczęło mu przybywać otuchy, chęci do pracy, siły do cierpienia, wiary w przyszłość.
Nagle drgnął. U krzyża przy zawrocie do domu podniosła się jakaś postać.
— Kto to? — spytał.
— To ja! — odparł szeptem głos Iliniczowéj. — Czekam na ciebie godzinę. Śpiesz się, jedź prosto przez pole, po za odrynę, gdzie złożone kartofle nasienne.
Pan Seweryn daléj nie pytał; konia skręcił, w parę minut obleciał budynki i ogrody.
W odrynie było światło i u drzwi tylnych stały dwie fury ładowne.
Krew uderzyła mu do głowy. Zeskoczył z konia i, porywając kołek z płotu, wskoczył do wnętrza.
Ekonom Szumlański świecił latarnią; dwóch chłopów, żyd i młynarz sypali do worków kartofle nasienne.
Wtedy wściekłość opanowała pana Seweryna bez pamięci począł młócić kołem po tych zbójcach, wykarmianych jego chlebem, opłacanych ciężko zdobytemi pieniędzmi.
Szumlański jęknął i upadł, latarnia zgasła, żyd rzucił się w bok; w ciemności rozległo się jeszcze kilka razów i przekleństw, i pan Seweryn wyskoczył do fur, odtrącając żyda, który już klacz wyprzęgał.
Wtedy młynarz rzucił się na niego do gardła.
— Uciekajcie! — zawołał na innych, szamocąc się z dziedzicem.
— Do dyabła uciekniecie! — rozległ się głos Hipolita z za węgła, i już trzymał jednego chłopa za kark i rzucił go jak kłodę sobie pod nogi.
Młynarz puścił Seweryna i chciał zmykać, ale teraz ten go trzymał, dysząc z wściekłości i nie mogąc słowa rzec.
— Wołaj ludzi! — krzyknął wreszcie na Hipolita.
— A po co? — tamten spokojnie odparł. — Dwóch uciekło, dwóch mamy, ekonom się znajdzie.
— Ekonom leży w odrynie.
— Zabił go pan? To go trzeba wywlec — rzekł niefrasobliwie Hipolit, wiążąc chłopa swym pasem.
— A katy, a gałgany! — sapał pan Seweryn.
— No, przecie i na te szczury znalazła się pułapka — rzekł Hipolit. — Miesiąc ich śledzę i szpieguję! No, wpadli, Bogu dzięki!
Wszedł do odryny i wkrótce wyniósł Szumlańskiego.
— Będzie żyw, niech się wyleży na rosie, żona go znajdzie! Tych trzeba do gminy odstawić.
— Darujcie, panie! — zajęczał chłop. — Ja nie wiedział, do czego mnie najmują. Ekonom kazał brać!
— Łżesz! — warknął Szumlański, siadając na ziemi.
Pan Seweryn popatrzał na nich, odzyskując panowanie nad sobą, zdjęty niezmierną wzgardą.
— Puść ich, Hipolicie! — rzekł, spluwając.
— Jakto? — zdziwił się gajowy.
— Puść! Wiemy, kto są i czem są. Szkoda twoich i moich uczciwych rąk na takich łotrów! Niech ich sąd bierze.
— Dalibóg, nie puszczę! — zbuntował się Hipolit. — Wolno panu na nich plwać, jako panu, ale jam ich osaczył i nagnał: ja ich nie puszczę.
— Puszczaj! Nie masz prawa mnie wiązać — wrzasnął młynarz. — To jest gwałt, bezprawie! Ja was skarżyć będę. Ty w ostrogu za to siedzieć będziesz!
— Pokaże się na sądzie, czy wolno ludzi zabijać! — dodał Szumlański zuchwale.
— Gadzino! — warknął wściekle Hipolit.
Ale już się Sokolnicki oburzył.
— Pokaże się! Tak! Ty będziesz skarżył, złodzieju, mnie! Więc kiedy tak, precz mi z domu i z majątku!
— To mi zapłać, coś winien! — wrzasnął Szumlański.
— To mi zwróć arendę! — dodał młynarz.
— Ubiję ich, panie! — dysząc, zawołał Hipolit.
Sokolnicki czuł, że i sam opamiętanie traci, że mu oburzenie krwią zalewa oczy.
Szczęściem, tentent się rozległ; wpadł konno wśród nich Szymon i, zawsze przytomny, stanął między panem Sewerynem a złodziejami.
— Tu się co dzieje? — zawołał, udając, że nic nie wie. — A! kradziono kartofle, z pod zamka! Aha, złodziejstwo z włamaniem. Hipolit tu jest? Dobrze! Masz konia, skocz po policyę na wieś. Obecni obowiązani są czekać na zejście władz i protokuł. Żeby tu światło było! Spiszę akt zaraz, świadkowie są: ja i Dubiniecki. Wystarcza.
— Ja potrzebuję doktora! Jestem ranny! — zawołał Szumlański. — Mam także świadków!
— Świadków, jakich? Obecni spólnicy kradzieży nie mogą świadczyć — odparł zimno Szymon.
— Tu nie było kradzieży! Sprzedałem własne kartofle z ordynaryi. Tego mi nikt nie może zabronić — rzekł Szumlański.
— Dobrze, zanotujemy to sobie! Na sądzie się wyjaśni, czyje były kartofle — odparł zimno Szymon.
— Tobie co do tego? Ty się jakiém prawem mieszasz? Tyś sam złodziéj i lizus! Z gęby żyjesz, a na drugich śmiesz rzucać oszczerstwa! Rozwiązać mnie! — wył młynarz.
— Rzucił się na mnie i dusił. Niech leży związany — rzekł pan Seweryn.
— To prawnie! Policyi cię oddadzą związanego.
Tymczasem na zgiełk zaczęli we dworze ludzie się budzić i nadciągać. Pierwsza zjawiła się Szumlańska z dziećmi, daléj gorzelany i pisarz, wreszcie kto żył w Sokołowie, i sądny dzień zapanował pod szopą, wkoło wozów i przestępców.
Szumlańscy, widząc, że się nie wykręcą, miotali przekleństwa, odgrażali się zuchwale, chcąc rozdrażnić dziedzica; reszta oficyalistów milczała ponuro, niechętnie, trzymając stronę towarzysza.
— Nie wytrzyma pan! — szepnął Szymon do Sokolnickiego. — Proszę odejść: mam pańską plenipotencyę, ja to załatwię. Oni pragną wybuchu, nie będą go mieli. Niech pan idzie do domu. Mnie z cierpliwości nie wyprowadzą...
Pan Seweryn usłuchał, przyznając mu słuszność. Czuł potrzebę zdeptania tych nikczemników, oplwania ich, a musiał milczéć!
Zmęczony, wstrząsany dreszczem wściekłości, poszedł ku domowi. Po drodze wstąpił do obór, widząc tam światło, i zastał Iliniczową nad zwłokami dwóch krów i rasowego stadnika, które przed chwilą zmiótł karbunkuł. Popatrzeli na siebie posępnie i, nie mając słów na wyrażenie znękania, poszli milcząc ku domowi.
Przy jednym budynku panował wrzask klątw na okradzionego chlebodawcę, z innych poczęli pastuchy wyganiać bydło, ryczące posępnie, na pola, precz od zapowietrzonych obór.
Zdawało się Sewerynowi, że nad jego głową unosi się wielki czarny ptak, który mu pazury zapuścił w mózg, a skrzydłami łopoce, jak żałobną chorągwią i, jakby za karę, za tych kilka godzin nadziei i otuchy, uczuł się najnędzniejszym z ludzi...
I nie dojechał do Głębokiego, bo nazajutrz miał nowe troski. Szumlański nie myślał ustąpić. Podał do sądu skargę o pobicie i oszczerstwo, drugą o jakieś bajeczne summy pensyi i ordynaryi, i siedział jak rak we dworze, buntując służbę, odgrażając się, paląc na opał płoty, niszcząc mieszkanie, wpędzając swoje krowy na oziminy.
Tolerowano podobny stan rzeczy. Trzeba było czekać sądu, uzyskiwać na łotra wyroki.
Wobec prawa Szumlański był mniejszym i słabszym. Zasada nakazywała go osłaniać wobec bogatszego, by go, broń Boże, nie ukrzywdził.
Był ten maluczki bezpiecznym. To też bezpiecznie używał swych prerogatyw.
Pierwszego dnia parobcy zbuntowani nie chcieli słuchać Hipolita, którego Szymon zostawił do dozoru, a chłopi nie wyszli na robotę, do kartofli. Ruch gospodarczy ustał; pan Seweryn był zgubiony.
Wtedy Hipek przyszedł do kancelaryi, gdzie pan z Szymonem siedzieli, zmęczeni doszczętnie borykaniem się ze złą dolą.
Hipek po klęsce z parobkami był blady ze złości, a zawziętość dzika patrzyła mu z oczu.
— Dajcie mi swego konia! — rzekł do Szymona.
— Na co? — mruknął niechętnie.
— Pojadę na Dubinki po ludzi.
— Szlachta nie pójdzie na ratajów! — rzekł pan Seweryn.
— Pójdzie!...
— Ano to jedź! — zawołał Szymon, rzeźwiejąc — a ja do Wilczycy się udam. Wezmę pańskiego konia.
— Bierz, co chcesz! — apatycznie odparł pan Seweryn. — Ja chyba wezmę łopatę i sam zagrzebię padłe w nocy bydlaki, bo pastuchy nie chcą tego robić.
Po chwili rozeszli się.
Gdy przyjechała Basia z Głębokiego, znalazła pana Seweryna rzeczywiście kopiącego dół na wygonie. Wiedziała już o wszystkiém od Iliniczowéj, więc, zamiast pytać lub ubolewać, rzekła:
— Karbunkuł już jest i w Głębokiem.
— Co dla nich to znaczy! — mruknął. — Byle do ciebie nie doszedł.
— Jak Bóg da! — westchnęła.
Wybuchnął:
— Więc to Bóg daje? Jeśli tak, po co się upieramy, skoro On chce, byśmy zginęli, precz ztąd poszli? co mu czynimy na przekór, krzyżujemy Jego wolę?
— On chce, byśmy cierpieli!
— To więcéj niż cierpienie: to zguba!
— Po co mi to powtarzasz? — oburzyła się i ona wreszcie. — Mój ciężar większy niż twój, moje położenie rozpaczliwsze.
— Więc czego czekasz, po co gwałtem oczy zamykasz na prawdę?
— Czekam, aby to, co mi proponujesz, zrobił choć jeden z ludzi zacnych. Za tym przykładem wolno nam będzie pójść, a nie za lekkomyślnikami, próżniakami i głupcami!
— Więc czekaj sobie, aż ci dach na głowę spadnie. Ja muszę się wycofać: mam długi, muszę je spłacić, aby mieć sumienie czyste.
— Jak sobie chcesz! Są ludzie, co rodzicielskie obrączki ślubne sprzedają, i tacy, co odbijają skarbony po kościołach! — zawołała, unosząc się i zabierając do odejścia. — To pewna jednak, że jeśli ja to będę zmuszona uczynić, to dzień ten będzie moim ostatnim.
Odeszła, a on chwilę kopał zawzięcie, potem oblany, z mdlejącemi ramiony; wreszcie rydel rzucił, na ziemię świeżo wydobytą się położył i znowu torturował sam siebie myślami gorzkiemi, jak piołuny.
Nazajutrz znowu — jak w ciężkiéj chorobie — nastał zwrot ku lepszemu. Przyszła szlachta z Dubinek z żonami i dziećmi. Wilczyca przysłała kilkoro swéj rodziny, robota ruszyła jako tako, po tygodniu opamiętali się parobcy, poczęli po jednemu wracać do służby. Maszyna gospodarska szła ciężko, opornie, skrzypiąc, zacinając się, ale przecie szła. Tylko zaraza porywała coraz-to więcéj bydła, i nieubłagany, straszny zbliżał się termin fatalny — święty Jan.
Pan Seweryn osiwiał na skroniach, wzrok miał często nieprzytomny, prawie się nie odzywał; nawet Szymon sposępniał, przestał bywać w Dubinkach, tylko się włóczył po świecie, szukając kredytu, wymyślając sposoby ratunku i wyjścia.
Tak mijały tygodnie, do fatalnego terminu pozostało zaledwie dni dwadzieścia.
Pewnego dnia, na ulicy, w miasteczku spotkał pan Seweryn Ilinicza. Obadwaj weszli do kassy rządowéj i wobec ścisku musieli czekać na swoją kolej.
— Cóż porabiasz? — spytał Ilinicz.
— Tutaj? Płacę akcyzę miesięczną.
— Jakże tam u ciebie? Źle podobno.
Wobec złośliwego tonu pan Seweryn zmógł skargę.
— Jak u wszystkich — odparł.
— Myślę, że pani Józefa rychło zostanie bez dachu. Powiedz jéj, że może do mnie wrócić. Mój młyn za tydzień puszczam w ruch. Zboże sprowadzam barkami, bo wy i na chleb będziecie u mnie kupowali.
— Być może — mruknął pan Seweryn.
— Jeśli będziecie mieli za co! — zaśmiał się Ilinicz.
— Ano, pewnie żebrać nie pójdziemy!
— Proszę cię — zagaił znowu Ilinicz — czy wypłacisz Burakowskiego? On tych pieniędzy terminowo potrzebuje do spółki ze mną.
— Ach tak? Więc na to wymawia kapitał! Ano, jeśli nie zapłacę, zlicytujecie mnie na spółkę — odparł gorzko pan Seweryn.
— Zapewne, będzie to dla ciebie nawet zdrowo. Przyśpieszy konanie. Słuchaj-no, postąpiłeś ze mną jak z wrogiem, ale ja ci dam jednakże dobrą radę. Dam ci kupca na Sokołów, wytarguję dobrą cenę, nie wezmę nic za pośrednictwo. Korzystaj z dobréj chwili, gdy jeszcze nie masz noża na gardle.
Pan Seweryn marzył o takiem wyjściu, postanowił tak skończyć; ale w téj chwili, gdy ktoś myślom jego dał wyraz, poczuł, jak mu serce bić przestało, pot wystąpił na skronie, i pociemniało w oczach. Groza go przejęła i ból tak dojmujący, że chwilę gryzł wargi, by jęknąć.
„Mój Boże, litości! — pomyślał. — Ja nie mogę... mnie tak okropnie boli! Jeszcze choć trochę czasu!”
A Ilinicz, jak kat, ciągnął daléj tortury:
— Miałem nadzieję, że się uratujesz przez ożenienie; ale teraz, gdy Woyna bierze Zagrodzką, niema dobréj partyi w tych stronach! Musisz sprzedać!
Pan Seweryn odepchnął jakiegoś żyda z drogi i przystąpił do okienka kassy. Położył pieniądze i patrzył bezmyślnie na ręce kasyera, rachujące szybko, zsuwające jego setki do szuflady, pełnéj po brzegi.
W głowie mu huczało, nieznośny ucisk dławił za gardło, chciał corychléj ztąd uciec, by zostać sam na sam ze swym bólem i zgryzotą.
Ilinicz widocznie się obraził, bo go więcéj nie zaczepił, a on, ledwie dostał kwit, wyleciał na ulicę do zajazdu, kazał konie zaprzęgać i uciekł z miasteczka.
Na drodze opadł go wstręt go powrotu do domu, strach przed myślami.
— Do Horodyszcza! — zawołał do woźnicy.
Nie widział Basi od owéj rozmowy na wygonie, ale jéj jednéj nie bał się w téj chwili.
Dzień był śliczny, czerwcowy, stary dwór uroczo wyglądał w masie zieleni; przez otwarte okna gabinetu Oyrzanowskiego bił zapach pól i łąk.
U okna tego ujrzał Sokolnicki jasną głowę Basi i śniadą twarz Szymona, rozmawiających półgłosem gdy Oyrzanowski przewracał jakieś papiery.
Basia powitała go uśmiechem bez żadnéj urazy.
Usiadł przy nich i milczał.
Po chwili podniósł oczy na Szymona.
— Byłeś u Dawida?
— Byłem... bez skutku! — odparł głucho.
— I cóż teraz?
Szymon powstał, głowę oburącz ścisnął; chwilę stał tak, zamyślony ponuro.
— Teraz próbuję ostatniego... z rozpaczy. A potém... sam nie wiem... pójdę, gdzie oczy poniosą, byle na to nie patrzéć! Mój Boże, tyle pieniędzy leży bez użytku na świecie, a my musimy ginąć! Człowiekowi krwią oczy zachodzą, głowa pęka... i nic, i nic!
— Spotkałem Ilinicza — rzekł ponuro pan Seweryn. — Ma kupca na Sokołów.
Szymon drgnął.
— Jeszcze mamy dwadzieścia dni — stęknął Szymon.
— Tak, a potém licytacya.
— I pan się zaangażował z nim? — spytał bez tchu Szymon.
— Nie, nie mogłem! — szepnął Sokolnicki.
Basia bez słowa objęła go za głowę i pocałowała w czoło, a Szymon za czapkę wziął i rzekł:
— Niech pan poczeka choć do jutra, chociaż do mego powrotu.
— Gdzież lecisz? Oszalałeś!
— Można oszaleć w takiéj nędzy! — odparł, żegnając się śpiesznie.
— I co mu się jeszcze roi! — ruszył ramionami Sokolnicki. — Nie wiesz, gdzie jedzie?
— Nie wiem! — odparła Basia. — Ale wiem, gdzie-byś mógł dostać kredyt.
— Gdzie?
— U Zagrodzkiego.
— Za nic! — żachnął się. — Niech trzyma pieniądze dla zięcia.
— Dla jakiego zięcia?
— Dla Woyny! Przecie panna Zagrodzka idzie za mąż...
— Pierwszy raz słyszę. To plotka! Nika wyjechała na wyścigi do Warszawy.
— Więc cóż to ma do tego?
— To, że za Woynę nie pójdzie z pewnością!
Pan Seweryn odetchnął, ale zaraz zaciął się znowu.
— Zresztą, co nam do tego? nie nam do magnatów droga! Jam się na żebraka nie zdał.
Basia chciała daléj mówić, ale weszła Antolka i podała jéj jakiś list brudny.
— Przyniósł to chłopak i czeka na odpowiedź.
Basia zbladła na widok pisma i drżącą ręką rozdarła kopertę. W miarę czytania, twarz jéj pokrywała się ciężką troską i niepokojem.
Chwilę myślała, skończywszy czytać, wreszcie westchnęła, napisała parę słów i oddała Antolce.
Wróciła potém do pana Seweryna, stanęła u okna i oglądając się, by ojciec nie dosłyszał, szepnęła:
— To od wuja! zła wiadomość: żąda wypłaty procentów.
— A masz?
— Zkąd? Przednówek... bez nadziei na plony. Nie wiem, czém zapłacę podatki — odparła zgnębiona.
— Więc cóż zrobisz?
— Pojadę jutro do niego: może ubłagam.
— Ot los! — stęknął. — Żebym ci pomódz mógł!
— Dziękuję ci serdecznie...
— Jakaż to summa?
— Pięćset rubli — odparła, rachując w myśli. — Myślałam, że sprzedam trochę bydła, ale teraz nikt kupić nie chce. Panika zarazy! Siano nie sprzedane... i tak wszystko zawiodło.
Opuściła głowę znękana.
Przez okno wieczór letni rzucał im wonie i blaski, na gnieździe bocian klekotał i śpiewy rozlegały się po polach. Żadne z nich nie miało oczu i uszu, tylko zatopieni w cyfrach fatalnych dumali smutnie.
Tego wieczora, gdy Seweryn odjechał a pan Oyrzanowski do snu się ułożył, Basia cichutko poszła do jadalni, jak duch, po pustych salach.
Otworzyła jedną z szaf i dobyła stare rodzinne srebra, ostatki dawnéj świetności.
Odłożyła kilka sztuk dla ojca, resztę zawiązała w papier i płótno i zaniosła do siebie.
„Dam mu je w zastaw! — myślała — byle ojciec nie spostrzegł. Zmartwiłby się, a tu nie mam już nic więcéj.”
Otworzyła swoje biurko, gdzie chowała najdroższe rzeczy, przejrzała raz jeszcze szufladki. Wszystko poszło: matczyne klejnoty, jéj drobiazgi, — wszystko, co miało jaką cenę.
Został dukat jeden, obrączka, złoty medalik, pamiątki świętość.
Basia zamknęła biurko z westchnieniem i uklękła do pacierza, zapatrzona w obrazek Częstochowski nad posłaniem.
Księżyc wypłynął na niebo i zajrzał przez okno.
Po twarzy zamodlonéj dziewczyny płynęły łzy ciche, jakiemi dziecko matce się żali, gdy cierpi, lub gdy je skrzywdzono. Tylko ten obrazek i księżyc widziały łzy Basi.
Nad ranem chmury zaciągnęły niebo i deszcz padał, gdy Basia ruszyła do miasteczka. Jechała ze strachem i niepewnością, jak ją marszałek przyjmie bez pieniędzy. Ostatnim razem wymyślał jéj i groził, zapowiedział, że podobny krok następny będzie dla niéj zgubą.
Skulona na trzęsącéj bryczce, smagana deszczem, układała sobie, jak go błagać będzie, co powie, co uczyni nieszczęsna, jeśli on sreber nie przyjmie.
Na promie żyd ją pozdrowił.
— Co to „panientka” tak kiepsko wygląda? Nie trzeba chorować! Zdrowie milsze nad wszystko. W taki deszcz jechać, aj! aj! czy to się godzi?
— Cóż robić? interes! — odparła, uśmiechając się z trudem.
— Komisarz sokołowski konia u mnie zostawił na parę godzin: a ot zaraz i dzień się z tych godzin zbierze! On taki akuratny człowiek, gdzieś się chyba zahulał!
— Ej, to na niego nie patrzy. Musiał go interes zatrzymać.
— Oho, on chytry! W zajeździe mu za droga stajnia. A ten koń to tyle siana je, co trzy woły.
Basia ruszyła daléj; do własnéj troski przybyła jéj druga, o Sokołów. Snadź Szymon nic nie wskórał, gdy bawił tak długo.
Zajechała przed furtę marszałka, poczęła dzwonić i czekać cierpliwie. Zadzwoniła raz, drugi i trzeci, potém jeszcze głośniéj: nikt nie otwierał. Minął kwadrans i więcéj: Basia wciąż czekała.
Wreszcie jéj woźnica rzekł:
— Może wyszedł stary pan na miasto?
— Nie, nie wychodził dzisiaj — rzekła jakaś kobieta z sąsiedniego domu. — Ja mu przecie co rano samowar nastawiam; a ot dziś czekam i czekam, a nie otwiera. Może zasłabł? Trzebaby było dostać się tam przez cmentarz, od tyłów.
— Chodźmy! Pokażecie mi drogę — rzekła Basia.
Poszły w zaułek, znalazły przejście w zmurszałych sztachetach cmentarza i, brodząc po zielsku i rumowiskach, dostały się do posesyi marszałka.
Żadnego ruchu ni głosu. Basię ogarniał strach. Drzwi były przymknięte od ganku, a na progu leżał mosiężny łańcuch, część starego kandelabra.
— Zkąd to tutaj? — rzekła Basia do kobiety.
— Oj, tu coś czuć niedobrego — odparła tamta, wchodząc pierwsza do sieni. — Jezus, Marya! — wrzasnęła nagle, odskakując.
Basia, dygocąc cała, zajrzała i zrazu zobaczyła tylko w izbie na lewo marszałka, siedzącego w fotelu.
Dopiero gdy spojrzała wokoło, zobaczyła ślady okropne: krew na podłodze, sprzęty poprzewracane, komody odbite, a marszałek był trupem strasznym, w poszarpanéj odzieży, z głową rozbitą siekierą, jego własną siekierą do rąbania drew, która leżała na podłodze.
— Jezus, Marya! — wrzeszczała kobieta, rzucając się do furty.
I Basia nie znalazła odwagi wejść do izby.
Kobieta szarpała furtę, wyjąc w niebogłosy, na ulicy zgiełk się robił i rozległ się głos policyanta: „Otwierajcie! Co tam się dzieje?”
— Zabili go! Trup, trup! — krzyczała kobieta. — Ja po klucze nie pójdę. One przy nim leżą! Za nic nie wezmę.
Policyant począł kląć i wreszcie widząc, że wywalenie kutéj furty zajmie dużo czasu, poszedł naokoło. Za nim ciżba przechodniów zalała podwórze.
Policyant znał Basię, przywitał ją.
— Co tu się stało? — zagadnął wchodząc i umilkł. — Zabili go... o... i grabież. Hh, już zimny i twardy. A widać, że się bronił! Ot tobie i miliony! — zakończył obojętnie, prawie z niechęcią: tak ten sknera znienawidzony był w miasteczku.
— Méj Boże, zamordowali go... — szepnęła Basia. — Ale kto?
— To robota dla sędziego śledczego. Trzeba zamknąć, straż postawić i pójść z wiadomością. Pani tu pierwsza przyszła. Proszę poczekać na sędziego.
Zamknął drzwi i począł rozpędzać gapiów. Po chwili zjawił się jego kolega; wieść snadź szła piorunem po miasteczku. Basia posłała swego woźnicę na poszukiwanie Szymona; znajomemu dorożkarzowi kazała co tchu jechać do Sokołowa, a sama, chora z wrażenia, czekała na zejście władz.
Kobieta, która z nią przyszła, opowiada po raz setny wypadek; ciżba płynęła nieprzebraną falą, czarno było od ludzi, i Basia, siedząc na ganku, ze zgrozą słuchała przekleństw, które się wydzierały z tłumu na tego zabitego.
I zrozumiała, że życie jego było życiem pająka-lichwiarza, operującego najnędzniejszych: wyrobników, mieszczan, rzemieślników.
Potem strach ją zdjął: co teraz będzie z jéj wierzycielami, których marszałek znał, rachunki załatwiał, ręczył za nią? Teraz wszyscy ją opadną, zażądają kapitału...
Zimny pot okrył jéj skronie i mgła przesłoniła oczy: nie widziała przed sobą wyjścia.
Wtem machinalnie wzrok jéj padł na klamkę u drzwi. Wisiał na niéj urywek stalowego łańcuszka od zegarka. Basi krew uderzyła do głowy. Ten łańcuszek zkąd się tu wziął... był to łańcuszek Szymona Łabędzkiego.
I w téj chwili wszystko inne uleciało z myśli Basi. Gdzie był Szymon? jakim sposobem zgubił tu ten drobiazg? co tu robił w nocy? dlaczego dotąd nie przychodził?...
Jakby w odpowiedzi, z ciżby wydostał się jéj woźnica.
— Nigdzie nie znalazłem komisarza z Sokołowa — rzekł.
Basia, bardzo blada, skinęła mu tylko głową, nie zdolna słowa rzec, ani przytomnie myśleć.
Tymczasem dorożkarz, przez nią wysłany, zaalarmował Sokolnickiego. Pan Seweryn przeraził się bardziéj, niż zmartwił, i pojechał natychmiast do miasteczka.
Przybył wieczorem, zastał domostwo opieczętowane, trupa na cmentarzu, Basię w zajeździe, wybierającą się z powrotem do domu.
— To dopiero awantura! — zawołał. — Wiesz co pierwsze śledztwo odkryło?
— Nie. Gdy mnie zbadano, poszłam ztamtąd. Nie mogłam dłużéj wytrzymać.
— Ja mówiłem z doktorem i sędzią. Mordercy męczyli go zrazu, zapewne, żeby zmusić do wydania pieniędzy, potem dobili siekierą. No, i ograbili wszystko! Nie znaleziono ani grosza. Ten nieszczęśliwiec zbierał całe życie; dużo mu z tego przyszło!
— Niema żadnych poszlak? — spytała Basia.
— Nie. Musieli zajść od zaułku; było chmurno, deszcz padał, ten szaleniec był sam, bez żadnéj obrony. Pospólstwo podejrzewa tego zbiega, Liszkę. Tymczasem cały kram spada mnie na głowę. Nie mogę tylko pojąć, gdzie jest Szymon?
Basia odwróciła się milcząc.
— On tam bywał? — spytała po chwili.
— Nie wiem. Raz podobno wstąpił i nasłuchał się absurdów. Jednakże biedny stary! Tak ohydnie zginąć! Ty wracasz? Przyślij mi Szymona, jeśli go spotkasz. Jutro pogrzebiemy nieboraka.
Basia odjechała zmęczona, wyczerpana okropnie.
Dwie myśli torturowały ją bezustannie: ci żydzi wierzyciele, których nie znała, a którzy spadną jak kruki, i ten łańcuszek, który nieznacznie zdjęła z klamki i nad pierwszą rzeką rzuciła do wody.
Dlaczego to uczyniła, sama nie wiedziała: rządził nią strach okropny, podejrzenie, którego się wstydziła wyrazić.
W Horodyszczu już wiedziano o wypadku; na pół drogi spotkała ojca i Bahę, jadących po nią.
Musiała opowiedzieć całe przejście.
— Jakie życie, taka śmierć! — zdecydował Baha. — Tylko szkoda, że zginęły pieniądze. Zdałyby się panu Sewerynowi. Ta rudera mało co warta!
— Ale kto to mógł popełnić? — rzekł Oyrzanowski.
— Pierwszy lepszy zbój! Wielka sztuka! Stary był ciągle dla nich pokusą, tylko się dziwię, że dawniéj tego nie zrobili. Cóż Łabędzki na to?
— Łabędzkiego nigdzie niema! Chyba w domu. Sewer prosił, żeby mu go przysłać.
— Łabędzki z miasteczka nie wracał — rzekł Baha zdziwiony. — Widział go Arechta wczoraj wieczorem. To szczególne!
„To okropne!” — pomyślała Basia.
Zaledwie przyjechała do domu, położyła się. Dostała gorączki i bólu głowy; wrażenie było zasilne: musiała je odchorować.
Wieść o morderstwie poszła piorunem po okolicy.
Na trzeci dzień Nika Zagrodzka wpadła do Horodyszcza i spotkała Sokolnickiego, który, załatwiwszy formalności i pogrzeb, wracał do domu.
— Prawda to, że i Łabędzki zamordowany? — spytała przedewszystkiem Nika.
— Gorzéj, bo zginął i poszukują go — rzekł Sokolnicki. — Podejrzewają o morderstwo.
— Jacyż oni niedowcipni! Gdyby zamordował, toby właśnie nie zginął. Nikt go nie spotkał, ani poznał, żeby miał się lękać. Wróciłby spokojnie do domu i nie rabowałby, bo gdyby mord popełnił, to nie dla siebie, ale dla pana. Ja myślę, że on tam był i że go zamordowali, a dla niepoznaki wywieźli na rzekę i utopili. To jest okropne. Powiadają, że wszystko zrabowane!
— Mniejsza o to! — rzekł desperacko Seweryn. — Ja o niczem nie myślę, tylko o Szymonie.
Nika zajęła się Basią, która, blada, mizerna, ledwie się trzymała na nogach. Na lada ruch czy turkot wzdrygała się, spodziewając się wierzycieli, a teraz zdanie Niki rzuciło ją w drugą zgrozę. Spodziewała się co chwila wieści, że znaleziono gdzie w szuwarach uplątane zwłoki Szymona, straszne, nabrzękłe.
Oboje z Sokolnickim cierpieli nieznośnie.
Ale minął tydzień i ani poszukiwania policyi, ani Hipolita, ani pana Seweryna nic nie odkryły. Szymon zginął bez wieści.
Na ruchomościach i domach marszałka położono sądowe pieczęci, nastąpił półroczny termin wzywania spadkobierców — czcza forma, ale przeszkadzała panu Sewerynowi w zbyciu tych ruder i rupieci i zdobyciu za nie choć paru tysięcy rubli.
A święty Jan zbliżał się nieubłagany.
Pan Seweryn stracił zupełnie wolę do czynu, otuchę, nadzieję ratunku. Całemi dniami siedział w domu przy biurze i pasował się z sobą.
Nareszcie pewnego wieczora zawołał siostrę i oboje zatopili się w rachunkach.
— Nie wytrzymam! — jęknął głucho. — Widzisz, muszę sprzedać.
Iliniczowa sparła się nad planem majątku i poczęły jéj biedź łzy rozpaczy, ale nie zaprotestowała.
— Bóg widzi, że nie mogę! — skarżył się zmienionym głosem. — Bez zboża, bez inwentarza, długów nad możność, bez kredytu: muszę zginąć! Sprzedam, długi spłacę; jeśli mi co zostanie, oddam tobie, na dzieci, a sam pójdę tak daleko, żebym wrócić nie mógł, żebym swojéj mowy nie posłyszał: niech mnie tam zgryzota domęczy!
— Mój Boże, cośmy Ci zawinili, że nas tak ciężko karzesz! — szepnęła Iliniczowa.
— Szymon szczęśliwy, że tego nie dożył — rzekł Seweryn ponuro. — Nie będzie żegnał swych ścieżek krwawych i łzawych, po których się składało wszystkie uczucia! Biedne chłopczysko!
Objął głowę rękami i wzdrygnął się.
— Mnie się zdaje, żem wyciągnął krótszą słomkę i mam się zabić! A gdy to daleko było, gadałem o tém śmiało. Mój Boże, jakże to straszne zblizka!
— Możebyś spróbował ugody z Burakowskim i Okęcką...
— Jużem próbował, prosiłem nawet. To ich tylko wystraszyło. Altera protest mnie zgubił. Nikt nie chce czekać!
— I już traktowałeś o sprzedaż?
— Jeszcze nie, ale kupiec gotów. Książę Adakale!
Iliniczowa pobladła.
— O Sewer! Możebyś spróbował rozparcelować chłopom?
— Za mało czasu! — odparł ponuro. — Muszę lada dzień skończyć, wziąć zadatek. Jutro pojadę!
Tu się zatrząsł cały, głową o stół uderzył i zajęczał:
— Po com się rodził! po com pracował, po com kochał?!
— I to już u progu czegoś lepszego! Boć z kilka tysięcy, weźmiesz za domy stryja, i omelnicki serwitut da dochód, i kartofle zapowiadają się świetnie. Jeszcze pół roku: tylko to przesilenie przetrwać!
Ban Seweryn głowy nie podniósł, i słychać było, że łkał.

. . . . . . . . . . . . . . . .

W tydzień potem Woyna i Ilinicz zjechali się w Głębokiem, i zaraz po przywitaniu Ilinicz rzekł ze złośliwym uśmiechem:
— Mój szwagier najbardziéj na mnie powstawał i najpierwszy w moje ślady wstąpił: sprzedał Sokołów.
— A widzisz! Nikt tu nie wytrzyma — rzekła mama Zagrodzka do Niki.
— Sprzedał? To nie może być! — zawołała Nika.
— Jakto! Czytałem umowę wstępną u Wernera — zawołał Ilinicz. — Już zadatek wziął. Na święty Jan mają spisać akt sprzedaży.
— Ja nie sprzedam! — uśmiechnął się Woyna do Niki.
— Jeśli to pan sobie ma za chwałę, to tylko pan jeden. Gdyby pan Sokolnicki był w pana położeniu, nie tylko-by nie sprzedał, ale-by nawet w żydowską dzierżawę nie oddał, jak pan to czyni.
Zagrodzki spojrzał na córkę i niespokojnie po salonie się zakręcił. Ona téż wstała i wyszła do ogrodu.
Po chwili Zagrodzki wysunął się za nią i dogonił już koło stajen.
— Co ty myślisz? — szepnął.
— Dysponuję sobie konie do Horodyszcza! — odparła.
— Jakto? Chcesz tam jechać, zaraz? A goście?
— A mnie co oni obchodzą? — ruszyła ramionami.
— Ależ się domyślą czegoś! Co matka powie? Pozwól, ja pojadę, ja mu zaproponuję pożyczkę.
— Któréj odmówi. Nie, ja muszę jechać i to załatwić. I słusznie, przeciągnęłam strunę! Ojciec niech mi da swoje akcye.
— Dam, dam! Ale wiesz, one teraz spadły; żeby przetrzymać do sierpnia, zarobiłoby się!
— Niech sobie ojciec tę różnicę odrachuje z mojéj wyprawy! — odparła pół żartem, pół gniewnie.
— O! Albo-to matka na to pozwoli? — markotnie mruknął, ale poszedł bez ociągania się do kasy.
Nika chodziła przed stajnią, nim jéj zaprzężono konie. Nie zadała sobie nawet fatygi pożegnać gości; może, pomimo swéj odwagi i samowoli, nie chciała się narazić na rozprawę z matką. Ojciec przyniósł jéj do stajni gruby pugilares, panna służąca — okrycie i kapelusz; siadła do powoziku, wzięła lejce i bat od grooma, i wtedy dopiero uśmiechnęła się do ojca.
— Jutro wrócę z nim, po błogosławieństwo do matki — rzekła po francusku. — Tymczasem radzę ojcu wykręcić się także, bo będzie burza!
I ruszyła pewna zwycięstwa, ale nie rada z siebie, że dopuściła do ostateczności.
— „Co ten biedak wycierpiał!” — myślała z goryczą i żalem.
Zagrodzki długą chwilę stał pod stajnią, wahając się co czynić. Wszelkie zasady konwenansów nie wytrzymały jednak strachu przed żoną.
— Eh, dajcie mi wózek! Pojadę do lasu! — zawołał na stangretów i uciekł.
Nika pod wieczór wjechała w świerkowy szpaler horodyski i zaraz w bramie dowiedziała się od chłopaka, że państwo poszli do kaplicy.
— Było dziś nabożeństwo za nieboszczkę panią, a teraz poszli do grobów.
Nika ruszyła za nimi. Ogród, w pełni zieleni i rozkwitu, nie czynił ponurego wrażenia. Wielkie cienie kładły się już od drzew, a po polankach złoto było od zachodu. Przez kraty grobowych okien rozlegał się głos Basi, odmawiającéj pacierze za zmarłych; odpowiadali Oyrzanowski i Baha.
Nika weszła cichutko i przyklękła u progu, by im nie przerywać. Wtedy dopiero spostrzegła w kącie Sokolnickiego, który, oparty o trumnę matczyną, nie modlił się, ale patrzył ponurym, tępym wzrokiem przed siebie, duchem tu nieobecny.
Przeraziła się, tak się zmienił. Przez pół osiwiał, policzki mu wpadły, twarz się pobruździła, do siebie był niepodobny. Wtedy ogromne, serdeczne współczucie pchnęło ją ku niemu: wstała i podeszła do trumny, przy któréj klęczał.
Na szelest obejrzał się, ale żaden promień nie oświecił mu twardych rysów. Pochylił milcząc głowę i znowu patrzył przed siebie, w próżnię.
Ale i Basia spostrzegła gościa i zakończyła modlitwy. Nika wyszła pierwsza, przywitała się w kaplicy. Wszyscy oni byli smutni i zgnębieni, tylko Oyrzanowski rozmowę zagaił, pytając o zdrowie rodziców.
— Ojciec się lada dzień do Karlsbadu wybiera, my z matką na Helgoland. Radabym zostać, ale jestem „osobnikiem zostającym pod władzą”.
— Nie ciężka władza i obowiązek! — uśmiechnął się Oyrzanowski.
— Tak się zdaje, ale pan nie uwierzy, jak nieznośnie trzy ćwierci roku żyć w hotelach i kufrze. A, jak się masz, Kastor! — powitała taksa, który ją poznał i bardzo się ucieszył.
— Niema pana Łabędzkiego? — spytała pana Seweryna.
— O! ten ma już wieczny spokój! — odparł posępnie.
— Nic może być! Człowiek nie ginie, jak kamień w wodzie. Ja zaczynam przypuszczać, że on żyje.
— Gdzie? Jak? To niemożliwe! Cały świat go szuka.
— Przecie ze zdobyczą nie umknął! — mruknął Baha.
— To nie, ale i w zniknięcie takie nie można wierzyć. Znajdzie się żywy i cały.
Pan Seweryn głową potrząsł, ale Basi pojaśniała twarz, i z wdzięcznością spojrzała na Nikę.
— Może Bóg da! — szepnęła. — W tym roku dosyć było nieszczęść.
— Podobno w zbiorach pańskiego stryja było wiele starożytności? — znowu zwróciła się Nika do Sokolnickiego. — Jeśli pan sprzedawać myśli, proszę o pierwszeństwo.
— Na pół roku jest to opieczętowane. Potem Basia pani pokaże. Proszę zabierać...
— A pan sam nie łaskaw pokazać?
— O! mnie wtedy już tutaj nie będzie! — mruknął.
Zapanowało milczenie posępne, które ciężkiem westchnieniem przerwał Oyrzanowski.
Nikt nie odpowiedział. Wielki ciężar, jak kamień grobowy, leżał wśród nich i tłoczył dusze.
Nawet Nika straciła humor i swobodę, zwątpiła o swojéj mocy i dobrym skutku zamiarów.
U progu domu Baha i Sokolnicki poszli do oficyn; oni we troje zostali w wielkiéj sali.
Wtedy Nika spytała śmiało:
— Czy to prawda, że Sokołów sprzedany?
— Niestety! — odparł Oyrzanowski — i nie mogłem słowa wyrzutu uczynić Sewerowi. Zresztą on sam cierpi nad ludzkie pojęcie. Cierpi sercem i ambicyą.
— I nie winien w niczem — dodała Basia. — Gdyby nie to ostatnie nieszczęście, gdyby Łabędzki żył, możeby jeszcze wytrwał. To go domęczyło.
— I co myśli czynić?
— On, biedak, nic nie myśli. On tylko cierpi. Od czasu, gdy się na tę ostateczność zdecydował, nawet nie był w Sokołowie. Cóż on? Drzewo z ziemi wydarte — zginie!
— Ależ to jeszcze da się powstrzymać! Niech zwróci zadatek. Kredyt znajdzie. Niech go państwo otrząsną z apatyi. To gorsze od śmierci!
— Widziałem jego rachunki. Nieuczciwie byłoby żądać kredytu. Sokołów nie wytrzymuje ciężarów.
— I pani na to się zgadza? — zwróciła się Nika do Basi.
— I ja nie widzę innego uczciwego wyjścia.
— A zatem to racya, że tylko Łabędzki kochał go i rozumiał, bo gdyby on tu był, nie dałby mu zginąć! — rzekła żywo Nika.
Oyrzanowski głęboko westchnął, Basia pobladła.
— Ma pani racyę — rzekła. — myśmy bezsilni!
Nika była oburzona, ale coraz trudniéj jéj było ofiarować pomoc, gdy oni nawet złożyli broń. Czuła się obcą, nie śmiała się narzucać.
— Ach, żeby Łabędzki żył! — szepnęła.
Nie można było tematu daléj rozwijać bez niedelikatności: więc, choć ją palił pugilares ojcowski, zwróciła rozmowę na inny przedmiot.
— A w sprawie mordu żadnych nowych poszlak?
— Żadnych, oprócz plotek. Zresztą śledztwo w toku. Niema świadków, ni dowodów. Znaleziono na zaułku w błocie pierścionek staroświecki. Tamtędy zapewne uchodzili z łupem.
Sokolnicki wszedł w téj chwili i usiadł w kącie.
Nikę widok jego zgnębienia wzburzył na nowo. Skinęła na Basię i rzekła głośno:
— Pani zapewne ma iść na gumno? Pójdziemy razem.
Wyszły i zaraz Nika zagaiła:
— Panno Barbaro! Chodźmy gdzie w pola, jaką ścieżyną samotną. Mam do pani prośbę i zwierzenie...
Basia spojrzała na nią uważnie, skinęła głową i skręciła w bok folwarku drożyną, między zboża.
— Tu nikogo nie spotkamy. Może pani mówić.
— Nie lubię wykrętów i frazesów. Niech pani mi dopomoże w uratowaniu Sokołowa. Mam tu pieniądze: proszę ich na to użyć, od siebie! Ja wiem, że pan Seweryn pożyczki od nas nie przyjmie, ale pani znajdzie sposób, by wziął te pieniądze, na co chce, na te domy i starożytności po marszałku chociażby...
— On ich nie przyjmie! — szepnęła Basia.
— Jeśli będzie wiedział, że od nas pochodzą. Niech ja pani da od siebie.
Basia uśmiechnęła się.
— On wie, żem równie, jak on, uboga.
— Pani go nie chce ratować?
— O, tego niech pani nie mówi. Wzrośliśmy razem, pracowali razem; teraz razem cierpimy. Ale są długi, pani, których się nie zaciąga. Są zanadto upokarzające!
— Daruje pani, ale nie rozumiem! Jeśli kochacie tę ziemię, to kochajcie ją nad swoją pychę i dumę! Ja tylko tak rozumiem uczucie.
— A jednak pani nie chciałaby ofiarować sama téj pomocy Sewerowi.
— Dlatego, że znam jego dumę. Miałam z nią do czynienia. Pani wie coś o tem może.
— Nie! — odparła szczerze Basia.
Śmiałe, proste oczy Niki spotkały się z jéj wzrokiem.
— Ja mogę o tem mówić. Téj zimy omal nie zostałam pani kuzynką. Pan Seweryn zerwał ze mną, bo jego uczucie nie mogło znieść upokorzenia, żem bogata. Rozumie pani, że teraz proponować pomocy nie mogę. Duma jego wszystko depce i niszczy. A wie pani, że mi teraz bardziéj chodzi o to, by on tu pozostał, niż wtedy, gdy mi szło o własne szczęście? Dlatego proszę panią o pośrednictwo.
Basia podała jéj rękę.
— Spróbuję — rzekła krótko.
— Dziękuję pani. Można przecie kogoś podstawić, żyda chociażby. Mnie proszę nie zdradzać, bo wszystko przepadnie. Ja jestem postrachem pana Seweryna.
— Biedaczysko, i to go nie oszczędziło! Dopieroż musiał cierpieć!
— Eh, co to, to wątpię. Nie wyglądał przez pół tak stroskany jak teraz. No, to już minęło; nie mam do niego urazy, ale i dumy nie mam. Niech nie cierpi i niech nie ginie!
Znowu śmiało i jasno spojrzała w oczy Basi i, zrywając stokroć polną, dodała z uśmiechem:
— Kiedy przyszło do zwierzeń, kochała téż pani kogo?
Basia pobladła i zamyśliła się.
— Ja nie wiem! Nie miałam czasu na to — odparła. — A teraz zapóźno!
Chwilę szły milcząc w jasnym letnim zmroku.
Po zbożach wabiły się przepiórki i za każdym podmuchem wiatru zalatywał kłąb woni polnéj.
— I ja nie miałam czasu, bom się bawiła — rzekła Nika, obrywając stokroć po listku. — A teraz i dla mnie... zapóźno. Alem rada ze swéj zawiedzionéj nawet miłości, i zachowam ją sobie... na zawsze!
Jeden listek został na kwiecie, uśmiechnęła się i wetknęła go do żakietu.
— I Sewer, jeśli pokochał, nie zapomni! — rzekła Basia.
— Ha, w takim razie, niech ze swą dumą na spółkę czeka milionów, a jeśli je zdobędzie, inaczéj pomówimy niż téj zimy. Teraz — byle Sokołów został! Panno Barbaro: oto pieniądze. Niech pani dziś jeszcze go przekona, zmusi, ubłaga!
Basia spojrzała na papiery, zamyśliła się.
— Takie pieniądze! i dzisiaj! On się wszystkiego domyśli. Powiem chyba, że mnie je pani pożyczyła.
— Jak pani chce, byle przyjął i byle nie był taki bezmiernie nieszczęśliwy!
Zawróciły do domu. Pod kasztanem na ławce Sewer siedział, z psem swym nieodstępnym u nóg. Nika minęła go, mówiąc głośno:
— Teraz uproszę pana Oyrzanowskiego o legendę starościny.
Basia odprowadziła ją do gabinetu ojca i po chwili wróciła do Sewera.
Ani się poruszył.
— Głowa cię boli? — spytała, siadając obok.
— Ciągle — mruknął.
— Mam prośbę do ciebie. Wiesz, prosiłam Niki o pożyczkę na spłacenie żydów. Przywiozła mi dziś pieniądze. Weź je: zwróć zadatek.
— Po co? Żeby za miesiąc to samo przechodzić?
— Sprzedasz domy i rupiecie stryja.
— Żeby dłużéj konać? Nie chcę!
— To, co cię czeka, to nie odrodzenie, ale śmierć. Czyś ty kiedy, bojując, tyle cierpiał co teraz? A toć wstęp dopiero! Posłuchaj mnie, zostań! Piętnaście krwawych lat przebyłeś. Nie żal-że ci twéj krwi i potu? I tyleś zdziałał, i oddasz owoce? Pamiętasz, jakeś tę ziemię z żydowskiéj dzierżawy odebrał, pustą, jałową, nagą? Ni kołka w płocie, ni dachu, ni drzewa. Twoim trudem i mozołem wszystko tam stworzone, i duszę-ś w to włożył! Jakże oddasz? Sewer, zostań!
— Nie męcz mnie! Nie dobijaj! Ja zapomnieć chcę, a ty mi te zmorę znowu przed oczy stawiasz. Co z mojéj pracy? Kamienie miałem! zawsze kamienie — takie, co mi stopy krwawiły, i takie, co mi się waliły na głowę. Zresztą nic.
— A przecie to kochasz, i nic innego pokochać nie będziesz mógł na nowo! Raz się żyje, jedno się ma kochanie i wiarę. Musisz zostać. Pieniądze są! Zwróć zadatek. Zobaczysz, zły los pokonasz nareszcie i umęczony, zapracowany, stroskany, będziesz miał spokój duszy, serdeczne zadowolenie. Czy widziałeś, jakie śliczne jare zboża, jak łąki falują, jakie lato Bóg dał pogodne? Słuchaj mnie, nikt ciebie tak nie rozumie, jak ja. Weź te pieniądze! One ci szczęście przyniosą.
— Jakie to pieniądze?
— Mówiłam ci. Pożyczyłam dla siebie od Niki. Moi wierzyciele się nie zgłaszają. Twoja potrzeba naglejsza. Weź tymczasem: cierpmy dalej razem!
— To szaleństwo. Siebie nie uratuję a ciebie pogrążę!
— Ja gotowam całe życie konać, byle tutaj. Ty, bracie, druchu serdeczny, zostań ze mną.
Objęła go rękami za szyję i poczęły jéj z oczu biedź łzy gorące, a głos stał się miękkim i niezmiernie serdecznym.
— Cóż ja mam także? Taką ciężką, ciężką pracę i wstęp zamknięty do wszelkiéj biesiady człowieczéj, gdzie swoboda, gdzie śmiech, gdzie zabawa. Nic nie miałam od młodości mojéj tylko ten cel i nad siły, nad zdolności zadanie. I nigdym, nigdy nie była nieszczęśliwa, i takeśmy z tobą trwali, krzepiąc się wzajemnie. O Sewer, zostańmy razem!
On milczał, rozstrojony do gruntu, czując w gardle łzy i olbrzymią żądzę posłuchania jéj.
— O Basiu! — jęknął. — Nie kuś mnie! Te pieniądze nie powinny do mnie iść! Ja nie powinienem ich brać. Mnie wstyd! Ciebie grabić? I one od niéj, jałmużna! Nie, nie chcę!
Zerwał się, otrząsnął; ale mu nie dała wybuchnąć.
— Sewer, o Sewer! Aleć twoja ziemia płacze po tobie! Zastanów się, rozmyśl! Ty nie masz prawa odrzucać ratunku. Źdźbła musisz się czepić.
— Ja nie chcę jéj pieniędzy. Ty tego nie rozumiesz! — zawołał. — Duszę mogę dyabłu zastawić, ale pomocy ztamtąd brać — przenigdy!
— Ty nie bierzesz! Nikt o tém wiedzieć nie będzie.
— Ja wiedziéć będę i zeżre mnie wstyd.
— Majaczysz! Wstyd jest ustąpić!
— Ona wie, że ginę! Ona się domyśli jaką ceną się utrzymam, i ona mnie nazwie nikczemnikiem!
— Kto? Ona? Nika? O, Sewer, po co ją krzywdzisz! Czy ci uczyniła co złego? Zdrową ma duszę i prosty rozsądek. Pożyczyła mi pieniędzy, i nie wstydziłam się przyjąć. Jestem pewna, że szczerze rada była pomódz, bez żadnych myśli ubocznych, złych. Ona prosta, jak chleb i woda! Chcesz, przysięgnę, że się nie dowie o naszéj rozmowie.
Sewer milczał.
Łagodnie położyła Basia rękę na jego płonącéj głowie i pociągnęła za sobą w stronę domu.
— Pójdź, biedaku serdeczny! Pójdź i popatrz na nią. Niema fałszu ni złości w jéj oczach, a głowę położę za jéj życzliwość dla nas. Masz pieniądze! Trzymaj je! Przez pamięć matki cię zaklinam, zostań!
— Do dna mi wszystką gorycz pić trzeba! — jęknął. — I jeszcze tam iść! Po co ja tam?
— Więc dlaczego jéj unikasz? Powiedz.
— Ja nie unikam, ale głowa mi pęka z bólu. Chciałbym spocząć, umrzeć, nic nie czuć!
— Samotność cię nie uleczy, a my nie tkniemy twego bólu. Cichutko siądziesz w kącie i wieczór z nami spędzisz. Mój braciszku, twój ból — nasz ból!
I jak chore dziecko poprowadziła go z sobą do gabinetu ojca.
Przy świetle lampy pan Oyrzanowski czytał coś z pisanych kartek, a naprzeciw Nika, zasłuchana, wychylała z cienia swą piękną, rozumną głowę. Na skrzyp drzwi, podniosła oczy i zamieniła z Basią spojrzenie.
Sewer usiadł w najdalszym kącie i, głowę oparłszy na rękach, słuchał niby czytania, nic nie rozumiejąc.
Myśl jego poszła na sokołowskie pola i łąki, których nie widział od tygodnia, postanowiwszy nie wracać do domu już nigdy.
Teraz do pól tych i łąk, do ścieżyn i miedz wydeptanych jego stopami — porwała go olbrzymia tęsknota.
Ta śliczna dziewczyna, którą kochał i która o krok była od niego, nie tyle go pociągała, nie tyle jéj pożądał, co téj ziemi, która go karmiła goryczą i troską.
Prawda, Basia prawdę mówiła: łąki falują, złoto czerwone od kwiecia, owsy i kartofle silne i bujne, a co krok praca jego widoczna. Żeby choć trochę jeszcze potrwać, jeszcze raz ścieżynami temi do dom wracać po dniu znojnym, żeby choć na téj łące zapłakać, piersią do ziemi upadłszy! Nie, nie, rozum każe odejść precz, ani się obejrzéć, ani grudki piasku wziąć, ani kęsa chleba! Odejść, jak zbieg, a przecie on tak rzetelnie pracował! Nie godzi się zostać, a odejść tak straszno!
Mój Boże, mój Boże! Czy go téż nikt nie pożałuje?
W téj chwili z myśli tych budzi go ktoś:
— Panie, proszę pana!
Podnosi ciężką głowę: Oyrzanowski czyta, wszyscy słuchają, a nad nim stoi chłopak i mówi szeptem:
— Proszę pana, ludzie do pana przyszli.
— Czego chcesz? Daj mi spokój — odpowiada mrukliwie.
— Ludzie przyszli do pana. Chcą koniecznie widzieć — głośniéj mówi chłopak.
Obejrzała się Basia i Nika, przestał czytać Oyrzanowski.
— Co się tam stało? — pyta Basia.
— A to do panicza ludzie przyszli. Pełna sień!
W téj chwili we drzwiach stanęła Antolka.
— Nie żadne ludzie, ale szlachta z Dubinek przyszła z interesem do pana! — rzekła.
— Czegóż chcą? Niech idą do Sokołowa, do pani Iliniczowéj.
— Kiedy oni pana samego chcą widziéć.
— Idź-że, Sewer! — zawołała Basia. — Zapal światło w sieni, Antolko.
— Już-em zapaliła.
Pan Seweryn wstał opieszale i wyszedł.
— Czego oni chcą? — spytała Nika.
— Chodźmy, posłuchajmy. To Łabędzkiego pupile! — odparł Baha, który przed chwilą był wszedł i teraz ręce zacierał.
Poszli tedy i ujrzeli dziwną scenę.
Wielką sień wchodową, oświetloną dwiema lampkami, po kątach mroczną, zajmowała gromada ludzi, mężczyzn przeważnie, chociaż było i kobiet kilka, i nawet niemowląt kilkoro na rękach matek.
Stali w kupie, milczący, skupieni, wypchnąwszy z szaréj massy na przód starego Adama, Seweryna Dubinieckiego i Makarewicza. Zaraz za tymi stał, błyskając swą blachą i lufą nieodstępnéj strzelby, Hipolit, patrzący z pod brwi, blady i drżący. Daléj słabe światło rozjaśniało odkryte głowy, oczy pałające, twarze twarde i zawzięte.
Tłum ten wrzał, ale się hamował i dysząc, milczał.
Pan Seweryn, gdy po nich spojrzał, uczuł niespokojne bicie serca, jakby nieznaną dotąd trwogę, i nie pewnym głosem pozdrowił:
— Dobry wieczór wam!
Pomruk poszedł po tłumie i znowu milczenie.
Wtedy Hipolit dziada swego trącił i ten się ozwał:
— My tu z czynszem przyszli do pana.
— A po cóż? — odparł Sokolnicki. — Nakazałem wam przez Hipolita, żebyście się z czynszem wstrzymali, bo może już kto inny czynsz od was brać będzie. Mówiłeś im to, Hipolicie?
Po licu mrukliwego olbrzyma ognie przeszły.
— Nie mówił! — rzekł, występując na przód i sięgając do swéj blachy. — Ja, Łabędzkiego szwagier i druh, z takim rozkazem na Dubinki nie pójdę, bo-by mnie nieboszczyk z tamtego świata zdrajcą nazwał! Ja ni to mówić się nie godził, ni służyć nie chcę.
Blachę szarpnął, od surduta oderwał i wraz ze strzelbą przed Sokolnickim na stole położył. W tłumie zawrzało burzą, a Makarewicz groźnie się odezwał:
— Nikt inny, tylko pan czynsz brać od nas będzie. Nie dla kogo, tylko dla pana my zaniechali sprawy i słowa dotrzymujemy. Szymon Łabędzki nam poprzysiągł, że dwór nas nie zdradzi. Dlaczego pan broni się od tych pieniędzy?
— Bo mam sprzedać majątek.
Tłum się zakolysał, zawrzał, i już nie jeden groził, ale zakrzyczało wiele głosów:
— A toć zdrada na nasze głowy!
A Seweryn Dubiniecki donośnie rzekł:
— A Szymon prorok był. Teraz kto ostanie dziekana na procesyi pod ręce prowadzić? Teraz nam biednym zguba!
Kobiety poczęły szlochać, a stary Adam do pana Seweryna się zwrócił:
— I jakże to pan uczynić może? Jestże na to prawo i pozwolenie przed Bogiem i sumieniem? O zagonek ludzie się zabijają: a pan chce ustąpić taki szmat! Gospodarz o swe bydlątko się kłopoce: a pan o nas tylu nie pomyślał jako zostaniemy. A my na panu się oparli, panu zaufali, jako ojcu, jako nas Szymon nauczył.
— Czegóż wy ode mnie chcecie? — wybuchnął pan Seweryn. — Widzieliście przecie moje klęski. Wytrzymywałem, ilem mógł; dłużéj, więcéj nie mogę!
— A człowiek sprawiedliwy, Hiob, ile stracił, a przecie Bóg mu oddał! Nie czytał pan? święte żywoty? — rzekł Adam, palec w górę podnosząc.
— A Szymonowe słowo pan zdradzi! — dodał Seweryn. — Ze dworem wy jedno teraz, jedno was boli, jednego stróżujecie! Pilnujcie stróży, bo święte stróżowanie; nie dajcie niecnocie zdradzić. To tedy pan się wypiera Szymonowego słowa?
— Szymou był mi najdroższym bratem i święte słowo jego, ale...
— To kiedy pan słowo potwierdza, to my w prawie pana nie puścić i nie dozwolić na zły zamysł. Stróże my, no, to razem stróżujmy. Pomrzemy — odejdziem, a żywi — trza stać! Nie wolno panu inaczéj! — przerwał gwałtownie Makarewicz.
— Trza panu robotnika — damy! — zawołał ktoś w tłumie. — Trza panu sług — bierzcie naszych chłopców! Jak panu źle, to ma pan prawo od nas pomocy wymagać, jako od swoich, ale odchodzić nas — to nie wolno!
— Nie wolno! Szymon mówił! — zakrzyczeli wszyscy.
Stary Adam o krok postąpił i dotknął ręką ramienia zadumanego Sokolnickiego.
— Słyszy pan? Niech pan przeczyta. Hiob na gnoju siedział, z mocarza tak zostawszy, i cóż? hańby nie miał! I wrócił mu Bóg stada i sługi, zboża i wina, i synów i córki wychował! A pan czego się zestrachał? A Bóg-że gdzie? Czego się pan boi?
Sokolnicki to bladł, to czerwieniał. Czuł ściskanie w gardle, bał się słowo powiedziéć, by głos go nie zdradził, bał się na nich spojrzéć.
Wtém poczuł, że go ktoś trąca w ramię: obejrzał się. Nika z Basią stały za nim i Basia szepnęła:
— Sewer, przecie nie możesz się wahać.
I ujrzał oczy Niki, płonące zapałem, i rzekła mu zcicha:
— Téj sceny zazdrościć panu będę do śmierci. Warto dla niéj żywot przecierpiéć!
Tedy pan Seweryn ustąpił. Spojrzał po tłumie, wyprostował się, głęboko odetchnął i rzekł:
— A no, to wasza wola. Składajcie czynsz!
I tłum, jakby odetchnął i rzucił się do stołu, ale stary Adam ich sobą zasłaniał jeszcze i, podniósłszy rękę, krzyż w powietrzu naznaczył.
— To niechże pana pobłogosławi Ojciec, Syn i Duch Święty, Amen! — wymówił uroczyście.
Pan Seweryn pochylił głowę i przeżegnał się, potém, popchnięty wielką siłą, twardą prawicę starego patryarchy uścisnął, i wtedy tłum go ogarnął, witając ze łzami.
Uczyniło się zamieszanie, wśród którego Basia odnalazła Hipolita i przypięła mu nanowo blachę do piersi.
— Po Szymonie tyś został! — szepnęła mu rozrzewniona. — Będziesz mu, jak ten biedak, wiernym.
— Tak-em mu poprzysiągł! — odparł posępnie — i poprzysiągłem śmierć tym, co go zabili! Nie znajdzie ich nikt, a ja znajdę!
— Masz na kogo podejrzenie?
— Podejrzenie? Mam prawie pewność! Szukam dowodów. Jeśli znajdę — pójdę do sądu; jeśli nie — sam się rozprawię. Krwi jego nie daruję.
Błysnęły mu dziko oczy.
— A ja-bym chciała, by choć krzyż miał na mogile! — szepnęła Basia. — Żeby on był dożył dnia dzisiejszego i zobaczył swéj pracy owoce!
Tymczasem pan Seweryn wydostał się z trudem z objęć szlachty i za stołem usiadł. Ludziska poczęli dobywać szmatki, woreczki i składać przed nim ratę czynszową.
Były to drobne sumki, same miedziaki. Zwykle jednak ta wypłata odbywała się z trudem, opornie i niechętnie: każdy zwłóczył i zalegał.
Teraz na ambit wzięli panowie bracia. Każdy płacił co do grosza, bez żadnéj reklamacyi.
Pan Seweryn znał ich wszystkich; wywoływał po kolei; stos miedziaków rósł na stole.
Gdy ostatni oddał należność, stary Adam odsapnął i rzekł:
— Daj-że Boże panu stokrotną korzyść z groszy tych! Z serca nam ciężar spadł. Dziękujemy panu!
— To ja wam! — odparł pan Seweryn. — Dziękuję za dobre słowo i otuchę. Na Święty Jan proszę was, byście, jako dziś, razem przybyli do kościoła. Za Szymonową duszę pomodlimy się wszyscy.
— Przyjdziemy! — odpowiedział tłum, cofając się do drzwi.
Po chwili w sieni było pusto. Pan Seweryn, poważny, ale już nie ponury, zwrócił się do Basi i Niki:
— Z za grobu Szymon jeszcze mnie utrzymuje! — rzekł. — I otom został...
— Przepyszny był ten stary! Co za wiara wielka! — zawołała Nika.
— Drwi z wszelkiéj logiki i rachunku...
— I musi tryumfować! — zakończyła Nika.
— I otom został! — powtórzył Sokolnicki zamyślony, ale dziwnie spokojny.
— I jestem pewna, że ma pan teraz jedno pragnienie: leciéć do Sokołowa? — uśmiechnęła się Nika.
— Zkąd pani to wie? — zdziwił się.
— Rozumiem, jako żołnierze blizny kochają, a matki dzieci. Leć pan!
— Nie mogę. Pierwéj do miasteczka mi droga. Pojutrze Święty Jan. Ale dlaczego mi teraz nie straszno? Przede mną czarno od znoju!
— A Hiob? Wszystko panu wróci. Stary obiecał.
Uśmiechnął się i poczerwieniał.
— Nie wszystko! — mruknął, schylając się nad stołem i zbierając miedziaki.
— Pójdę ojca dobrą wieścią pocieszyć! — rzekła Basia, wychodząc.
Nika wysunęła się na ganek. Noc była księżycowa, ciepła i wonna. Dziewczyna stanęła w świetle, zasłuchana w ciszę rozkoszną. Po chwili Sokolnicki stanął we drzwiach, zawahał się i wyszedł także.
Potém spostrzegł, że powinien był uciec ztąd, ale był jakby odurzony i bez siły. Noc była rozstrajająca i kusząca.
Wtém ciszę przerwał śpiew daleki, tęskny. Ciche powietrze napełniło się nim i drżało.
— Co ci ludzie śpiewają? — szepnęła Nika, zasłuchana. — Jakie to ładne i smętne!
Sokolnicki znał pieśń. Poczęło mu serce bić i boleć, przypominając marzenie nad rzeką w Bobrówce. Był bardzo rozstrojony, bo zcicha nucić zaczął do wtóru z daleką pieśnią:

Panie ojcze, daj mi konia, pojadę za nią,
Abym jeszcze ją zobaczył, aż będzie panią.
Idzie ona do ołtarza między druchnami,
Jak ta lilia najbielsza między kwiatami.

Urwał i po chwili rzekł:

— To pieśń weselna mazurska.
— Wątpię, czy miła dla nowożeńców — rzekła.
— Ale prawdziwa! Marzenia człowiek nigdy nie doprowadzi do ołtarza.
— Zwłaszcza gdy nie chce — rzuciła.
— Bo nie może — odparł.
Znowu milczeli, ale go noc rozmarzała do szczętu: więc znowu nucić począł:

Idzie ona od ołtarza, stanęła przy mnie
I tak głosem żałośliwym mówiła do mnie:
Weź chusteczkę, otrzyj oczki, nie płacz tak wiele,
Bo mi widać Bóg przeznaczył z innym wesele.

— Szkoda, że nie dodała: „mazgaju!” — rzekła Nika.
— Szkoda, że po niéj płakał — odrzucił gorzko.
Nika zwróciła się do niego:
— Skargi zawiedzionych dziewcząt rozumiem, ale skarg zawiedzionych mężczyzn — nie. To ani logiczne, ani poetyczne nawet. Myślałby kto, że pan się kochał bez wzajemności.
— Czy raz? Chociażby ten nieszczęsny Sokołów.
— To więcéj, niż kochanie, to już ślub. I po za tém kocha pan tylko siebie; więcéj nic i nikogo.
— Tak mi snadź przeznaczono, bo gdym na chwilę o czém więcéj zamarzył, los mnie smagał, smagał.
— Aż pan się uląkł, i marzenia wykreślił.
— Tak. Nie stać mnie na taki zbytek.
Ruszyła ramionami.
— Brzydko brzmi fałsz wobec téj cudnéj nocy i téj pieśni. I maleje pan w téj chwili wobec téj sceny uroczystéj, którą przeżywszy, człowiek powinien się udoskonalić i podnieść.
— Na bohatera-m się nie zdał. Zwykły, pospolity ze mnie człowiek.
— Zupełnie niepospolicie tylko uparty i fanatyk swéj pych.
— Gdybym był Woyna, pani-by to nazwała honorem.
— Co takiego? — spytała, patrząc mu w oczy.
Zmieszał się i wzrok spuścił.
— To, że nie chcę łaski i jałmużny.
— Nie wiem, o czém pan mówi.
— Pani wie, tylko udaje...
— Ja udaję?! O, co to, to nie! Nigdy nie udaję. Tylko współczucia żadnego pan we mnie nie wzbudza; co najwyżéj żal, że się pan zmarnuje, jeśli się nie upamięta.
— Żebym ja się stał bogatym! — rzekł napół do siebie i urwał, podnosząc na nią oczy.
Milczała, zapatrzona w srebrny, miesięczny krajobraz.
— Pani się gniewa na mnie?
— Ani trochę. Słucham owych pieniężnych zapewne projektów.
— Pani inną była wtedy, zimą.
— O, najzupełniéj. Nie przeczę, ale się dziwię, że pan to chce wspominać.
— Jam nie zapomniał ani jednego słowa, ani jednego spojrzenia pani. Duszę-bym sprzedał, żeby zostać bogatym.
— Po co?
— Żeby panią zdobyć! — szepnął.
— Czy mnie pan ma za rzecz do kupienia? Porozumiejmy się, i niech się pan nie łudzi, nie zbiera i nie marzy o takim rezultacie. Zimą wtedy było mi obojętne, czy pan bogaty lub nie. Obraził mnie pan, postawiwszy kwestyę uczucia na gruncie pieniężnym. Teraz ja ją na ten grunt przenoszę — i bogatego nie przyjmę, bo do kupienia nie jestem.
— Więc pani chciała mnie kupić! — żachnął się.
— Wstrętny pan jest z tém obrzydliwém złotem! Chciałam serca pańskiego i wspólnéj pracy.
— A ludzie jak-by mnie nazwali?
— Ludzie? o co panu chodzi? Ano, to niech-że pan teraz do nich idzie po szczęście, ich zdobywa! Ale przynajmniéj proszę nie stawiać się w roli ofiary wobec mnie. Stało się, jak pan chciał, zgodnie z honorem i opinią ludzką.
— Wolno mi przecie wyznać pani, że cierpię...
— A mnie wolno nazwać to cierpienie po imieniu. To jest fantazya bezrozumna, dziecinna, że nie powiem gorzéj.
— I tak wszystko minęło — szepnął. — I już mnie pani nie chce! A przecie jam nigdy o nikim nie zamarzył, tylko o pani jednéj.
— Ależ to przecie pan mnie nie chce! — odparła pół niecierpliwiąc się, pół śmiejąc. — Wie pan? gdyby kto naszéj rozmowy słuchał, wziąłby nas za zbiegów od Bonifratrów. Czegóż pan chce właściwie?
— Czy ja wiem! Muie było piekielnie ciężko i źle, a patrząc na panią, nie zdołałem zmilczéć dzisiaj. Ja o jedno błagam: proszę na mnie zaczekać, żebym nie bankrut był, gdy pani o rękę poproszę.
— Znowu! A ja tak nie chcę, bo nie uwierzę w pana uczucie, aż ono pychę pokona. I naprawdę, targ ten jest dla mnie niezmiernie upokarzający.
— Więc pani nie rozumie, że starać się mogę o fundusz pani tylko?
Spojrzała na niego z tryumfującym uśmiechem.
— Czy pan myśli, że nie starali się o mnie milionerzy i że potrzebuję pozłoty, by wyjść za mąż? Czyż-em aż tak szpetna i ograniczona?
Spotkali się wzrokiem, i jego oczy zapałały a lekki rumieniec pokrył jéj skronie.
Postąpił o krok i, niezdolny mówić, wyciągnął do niéj rękę, błagając spojrzeniem.
— A jutro pan się znowu zbuntuje? — rzekła.
— Nie. Zanadto miłuję! — odparł głucho.
Podała mu rękę.
— Niech-że pan nie narzeka na trud i ciężką dolę, bo dla téj doli właśnie pokochałam pana...
Księżyc stał nad ich głowami, noc jak sen była cudna, i nic już nie zakłócało ciszy ziemi i ich serc. Nika, zamyślona i poważna, poczęła mówić:
— Nie trzeba żądać bogactwa, bo byłoby nam zanadto dobrze. Młodzi jesteśmy, zdrowi i silni; strzymywały tyle pana barki — i ja się ciężaru nie boję. I tak swój klejnot utrzymamy nietknięty i będziemy go kochali nade wszystko. Ja się z téj pracy tak cieszę, jak z godów!
— Gdyby pani znała jéj niewdzięczność, bezustanne utrapienie...
— We dwoje przecie będziemy — uśmiechnęła się.
— Mnie się wierzyć nie chce w taką szczęśliwość. Byłem taki nędzny przed godziną jeszcze, a teraz serce mi się w piersi nie mieści.
— Biedaku, zasłużyłeś sobie na odetchnienie. A teraz: co tam sobie o nas gospodarze domu myślą? Chodźmy! Jutro — nasze już!
Weszła do sieni i w progu rzekła żartobliwie:
— Zwierzyłabym się pannie Barbarze, ale nuż się pan do jutra rozmyśli? Chociaż może lepiéj rozgłosić, żeby panu utrudnić bunty?...
— Już-em pokonany i pokorny...
— Ano, to okuję pana bez zwłoki — rzekła, podając mu pierścionek z palca.
— Ja mam tylko sygnet i matczyną obrączkę — rzekł, oddając jéj oba i pokornie całując rękę.
Gdy wrócili do gabinetu, Oyrzanowski obie ręce do Sokolnickiego wyciągnął i łzy miał w głosie.
— A widzisz, chłopcze, a widzisz! — zawołał. — Nie wolno ci odchodzić. Zostaniesz i wytrzymasz! My wszyscy z Anteusza rodu...
— Noc cudna. Chodźmy na spacer! — szepnęła Nika do Basi.
Wyśliznęły się do ogrodu i ruszyły ku kaplicy.
— Sewer przyjął pieniądze — rzekła Basia.
— Dziękuję pani. Niech-że mi pani tajemnicy dochowa, pomimo, żeśmy się dzisiaj zaręczyli.
— Nie może być!
— I muie trudno w to uwierzyć. Powinnam była trochę się podrożyć za zimową fugę, ale noc dzisiejsza jest zanadto piękna. Stało się.
Zaśmiała się i natychmiast spoważniała.
— Szkoda życia na komedye i udawania. Kocham go, a ciężką ma dolę. Zdaje mi się, że we dwoje będzie mu lżéj. Dosyć cierpiał...
Obejrzała się. Sewer szedł ku nim, zcicha gwiżdżąc.
— Wuj już zasiadł do pisania. — rzekł. — Mnie wyprawiał spać, ale noc zanadto piękna. Ejże, a tam co stoi pod ścianą kaplicy? Starościna, czy coś podobnego?
Ujrzeli wszyscy wyraźnie białą postać, która na ich widok przesunęła się powoli w krzaki.
— Chodźmy za nią! — szepnęła Nika.
Ruszyli naprzód w klomby bzów, gdzie zniknęła postać.
— Kto tam? Stój! — zawołał Sewer.
Widmo zatrzymało się pod drzewem i pokłoniło się nizko, po chłopsku. Była to stara kobieta w jasnéj sukmanie i białym na głowie zawoju.
— Co ty tu robisz, babo? — spytał Sokolnicki.
— Nic, tak sobie idę — odparła baba.
— Zkąd-eś ty?
— Z Dubinek. Pan mnie nie poznał? Wilczyca...
— Aha! Możeś do mnie przyszła z kijem karbowanym? Boisz się o swe grosze, gdy Łabędzki umarł?
— Nie boję się, anim po to przyszła — odparła baba, oglądając się nieufnie. — Panienki chcę prosić o maść od róży, a pana o kwit na jagody.
— I po to w nocy się błąkasz, tak daleko?
— Dnie teraz robocze. Mój ród cały na omelnickich łąkach pańskich; przyszłam sama.
— Ona ma inny interes, tajemny — rzekła po francusku Basia. — Zaprowadźmy ją do domu...
— To chodź, babo, z nami — rzekł Sewer.
Poszli ku domowi i wprowadzili kobietę do sieni.
Basia poszła po maść, Nika została na ganku, Seweryn oczami zagadnął babę.
Obejrzała się znowu wokoło, pochyliła się do jego ucha i rzekła szeptem:
— Jutro o północku niech pan przebierze się w świtę starą i będzie w Bobrówce u Hipolita. Tylko, jeżeli panu dusza miła, nic nie mówić.
Pan Seweryn głową skinął, kwit jéj napisał i wyszedł do Niki i, naturalnie, zaraz jéj tajemnicę powtórzył.
— Pewnie jakaś kradzież! Ci chłopi to także Szymona przyjaciele.
— Więc może to on ją przysłał?
— Cóż znowu! Gdyby żył, już-by się zjawił.
— Więc pan zaledwie pojutrze będzie u nas?
— Tak! Mój Boże! Jak mnie pani rodzice przyjmą?
— Ojciec z radością, matka zimno, bo ona nigdy jeszcze nie była zadowoloną. Zajmę ją corychléj wyprawą, to wnet oderwie jéj uwagę od nas. Co nas zresztą ludzie obchodzą! Czy pan się znowu waha?
— Nie! Wolę wszystko inne, byle nie tęsknotę i rozpacz minionych miesięcy...
Wilczyca przeszła obok nich, skłoniła się, spojrzała bystro na pana Seweryna i znikła.
— Mówiła ci co? — spytała Basia, podchodząc do nich.
— Jakąś tajemniczą wyprawę proponuje mi na noc jutrzejszą. Pewnie się pokłóciła z sąsiadem i chce go zdradzić na kradzieży w lesie.
— Dziwna etyka chłopska, dziwna filozofia! Pytałam, czy żałuje Łabędzkiego? Odpowiedziała: „A cóż, dwa razy człowiek nie umiera. Kto żyw — umrzeć musi. Ja, stara, prędko go zobaczę. Pokłonię się mu od panienki”. Ani żalu, ani współczucia. A wiem, że była mu bardzo życzliwa.
— Zdaje mi się, że już bieleje na wschodzie niebo. — rzekł Sewer. — Daj mi konia, Basiu, pojadę zaraz. Szkoda czasu, a sen mi nie w głowie. O południu będę z powrotem i odprowadzę panią do rozstajów za Omelną.
— O, jedź i wracaj wolny! — uśmiechnęła się radośnie. — Ja potem razem z wami pojadę do Sokołowa Józię dobrą wieścią ucieszyć.
— Spotkamy się znowu pojutrze na nabożeństwie. Wszak będziesz?
— Będę — odparła głucho, czując boleśnie, że tą modlitwą za zmarłego pochowa ostatnią skrę nadziei, że go już niema... niema, że wykreślony z pośród żyjących, i że w pamięci ludzkiéj będzie blednąć i znikać i tylko ona go nie zapomni wdzięczném swém sercem.





X.

Około północy w Bobrówce, w chacie Hipolita, wszyscy spali. On sam był na ławie u okna, w odzieży i obuty, jak większą część nocy spędzał. Przywykły kobiety do jego dziwacznych obyczajów, do nocnych wędrówek, nieregularnych powrotów. Nie zwykł był im się opowiadać z czynności, ani zdawać sprawy, gdzie bywał.
Na ławie tedy legł bez ruchu, aż się upewnił, że kobiety zasnęły; wówczas do okienka się przysunął i słuchał. Była to noc czarów i kwitnienia paproci, świętojańska noc...
Słyszał Hipolit rybę, co plusnęła w rzece, i szelest skrzydeł lelaków i sów, słyszał nawet brzęczenie komarów.
Nagle usiadł na ławie. Plusnęła znowu na wodzie jakby ryba, ale on rozpoznał wiosło, sięgnął po nieodstępną strzelbę i cicho ku drzwiom się skierował.
Wyszedł przed chatę i rozejrzał się, potem ścieżką ku rzece zbiegł. U brzegu czółno stało, w niem baba.
— Jest pan? — zagadnęła szeptem.
— Niéma.
— Jakto niéma? Już od godziny tu leżę! — odparł pan Seweryn z za krzaka. — Komary garniec krwi mi utoczyły. Co to będzie, babo?
— Popłyniemy, panie.
— Gdzie?
— Zobaczy pan.
— I Hipolit z nami?
— A jakże!
— Ano, to dajcie i mnie wiosło.
Siedli we troje w łódź, baba u steru, i ruszyli.
Płynęli godzinę może. Zemdlały ramiona Sokolnickiego, stracił wreszcie pojęcie, gdzie płyną w labiryncie rzecznych odnóg i zakrętów.
— A wiecie wy, babo, że dziś kupalna noc, i chyba po skarby mnie wieziecie, albo pokażecie czary?
— Zobaczy pan.
— A daleko jeszcze?
— Ot, zaraz.
— Żeby mnie kto zabił, nie powiem, gdzie jesteśmy. Ty wiesz, Hipolicie?
— Wedle Ułasowego zachodu.
— Oszalała baba, toć już nie nasze! Myślałem, że o kradzież jaką chodzi. Gdzie mnie ciągniesz, stara?
— Niech pan nie krzyczy. Ważna sprawa...
— Ja dziś rano w miasteczku być muszę, a wy mnie wleczecie w przeciwną stronę. Licho mi nadało słuchać bredni!
— Już przybijamy. Będzie pan dręczyć się potém.
Czółno wbiegło pod wierzbę obwisłą, i Hipolit je wnet do gałęzi uwiązał. Wyszli na brzeg; baba ruszyła przodem, wytartą w łozach ścieżką.
Pan Seweryn umilkł, zaciekawiony tajemniczością wyprawy. Zwrócił się do Hipolita.
— Może ty wiesz, po co my tutaj?
— Nie. Baba kazała na pana czekać w nocy — i już.
Przed nimi stała ziemianka. Świeciło się przez okienko. Wilczyca zastukała do drzwi i weszła pierwsza.
Izba Ułasa w niczem się nie zmieniła. Aż ciasno i duszno było od ziół i korzeni, i mroczno po kątach, bo tylko szczap smolnych parę paliło się na kominie.
U progu baba się usunęła i rzekła, ocierając rękawem pot z twarzy:
— Ot, didu, Sokołowski pan, jakeście kazali.
— Dobrze! — rzekł stary zcicha. — Poczekajcie, panie, minutkę!
Pan Seweryn coraz mniéj rozumiał, co to wszystko znaczy, i równie zdumione były oczy Hipolita.
Dziad u ognia zapalił drzazgę, poszedł z nią w kąt i znikł za jakiemiś drzwiami. Nie było go może z pięć minut. Potem się ukazał i skinął na Sokolnickiego.
— Idźcież, panie, ino go nie zmęczcie. Bardzo jeszcze słaby.
Pan Seweryn schylił się we drzwiach, a gdy się wyprostował — skamieniał, z ustami otwartemi do krzyku.
Przed nim, na topczanie, leżał Szymon, z głową obwiązaną szmatami, z ręką w łupkach, chudy, czarny, straszny, do widma podobny, i uśmiechał się do niego, a łzy mu biegły po zapadłych policzkach.
— Szymek! — wrzasnął nieludzkim głosem, rzucając się na posłanie.
Ale znachor i baba pochwycili go za ramiona, i stary surowo rzekł:
— Na progu śmierci stoi. Cyt, panie! Wczoraj ledwie rozum mu wrócił. Chce go pan drugi raz zabić?
A tu za jego plecami rozległo się szlochanie.
To Hipolit płakał, w progu klęcząc i ręce składając do modlitwy.
Tedy i pan Seweryn ukląkł u posłania i tylko rękę Łabędzkiego wziął w dłonie i ciężko oddychał z wrażenia.
Po chwili ranny oczy znowu zamknął, wyczerpany, i bólem skurczyła mu się twarz.
— Didu? Co mu? — szepnął przerażony Sokolnicki.
— Zmordował się! Wyjdźcie, panie!
I bez ceremonii wypchnął go za drzwi.
Sokolnicki rzucił się tedy do Wilczycy.
— Babo, gadaj że! Co to znaczy? Zkąd on się tu wziął? Czemuście znać nie dali?
— Ja nic nie wiem, panie. Ułas wczoraj mi go pokazał i do was posłał. Kazał milczéć.
Dziad wrócił do izby, drzwi zamknął i rzekł:
— Jednéj nocy ktoś do szybki zastukał. Wyszedłem przed chatę i znalazłem go bez ducha u progu. Rękę miał złamaną a głowę siekierą rozbitą.
— Któż go przyniósł?
— On wié, to powié.
— A żyć będzie? Didu, co chcecie, dam wam za taką usługę!
— To Bogu daj, bo w jego ręku życie i śmierć. Leżał bez zmysłów do wczoraj, aż się ocknął. Spytał, jaki dzień, a potém jednym jękiem począł was wołać.
— Tyleście czasu milczeli, a myśmy go opłakiwali! A gdyby zmarł?
— Nikt mnie o niego nie pytał, ani go szukał. Myślałem, że nie ma swoich, ni przyjaciół. A gdyby śmierć mu była pisana, zmarłby i u was!
— Mądrze-ście, didu, uczynili! — ozwał się Hipolit. — Zbóje go za umarłego mają, i spokojni. Teraz my ich mamy w ręku.
— Ale któż go tu przyniósł?
Dziad milczał.
— Powié wam, jeśli zechce! — rzekł po chwili i począł u komina napój jakiś przelewać.
— Puśćcież mnie do niego! Niech choć uwierzę, że żyje.
— Idźcie. Moc mu wraca.
Hipolit świecił drzazgą, stanęli obadwaj nad posłaniem. Szymon, już spokojniejszy, zcicha się odezwał:
— Jutro święty Jan! Jakże tam panu?
— Nic! Dobrze załatwione! Nie martw się — tylko żyj, żyj!...
— Będę. I pieniądze marszałka się znajdą; ci ich nie wzięli.
— Kto — ci?
— Alter, Onyśko i ten Narcyz kulawy.
— Trza ich brać! — zawołał zajadle Hipolit.
— Bierz! Wilczyca niech chłopców da! Idź zaraz! A panu naprawdę spokojnie?
— Naprawdę. Nic złego nie grozi.
— O! to mi piorunem zdrowie wróci. A w Horodyszczu co słychać?
— Zdrowi. Opłakaliśmy cię z Basią.
Szymon się uśmiechnął radośnie.
— Niech pan mówi. Takim spragniony wieści! Potém ja opowiem. Tylkom jeszcze słaby.
— O Szymek! ja się teraz aż boję, takem szczęśliwy. Jeszcześ i ty mi wrócił, i takie nadzwyczajne powodzenie. Boję się.
— Czego? Niech ten się boi, kto ni cierpiał, ni wysłużył. A panu od czego osiwiała głowa? Pan niech używa, spokojny. A panna Barbara, jakże? zdrowa? żydzi jéj nie oblegają?
— Dotąd nie. A wiesz? gdyby nie ona, sprzedałbym Sokołów. Mój Boże! jak to wczoraj do dziś niepodobne! Ty wiesz, co się stało?
Pochylił się do przyjaciela i szeptał:
— Z panną Zagrodzką jestem zaręczony, i aż mi się serce w piersi nie mieści.
Szymonowi zaśmiały się radośnie oczy.
— A widzi pan! I stało się. I teraz dobrze będzie. Ja się wyliżę. Zostanę w Sokołowie, pan w Głębokiem: zostawimy dzieciom szmat ziemi. A widzi pan, takeśmy się nie dali podeptać! Teraz odetchniemy.
— Ty i Basia mnie-ście za łeb wyciągnęli. Nie nam zasługi, tylko szczęście! A teraz ty mów: jakże to było w ową straszną noc? Zkąd się tam wziąłeś?
— Pojechałem wtedy do miasteczka i chodziłem od żyda do żyda napróżno. Wreszcie po północy postanowiłem wstąpić do marszałka. Nie miałem żadnéj nadziei, ale z rozpaczy chciałem spróbować, pożyczyć u niego choćby dla siebie, choć na lichwiarski procent, choć cośkolwiek.
Zmęczył się Szymon i oczy zamknął wyczerpany.
Po chwili otworzył je znowu i spojrzał na Hipolita.
— Ty zaraz ruszaj po nich! — rzekł. — Wprost do Altera, bierz policyę, róbcie rewizyę! Znajdziecie rzeczy zrabowane, i ten kulas pewnie tam ukryty. Babo! — zawołał głośniéj — dajcie chłopców swoich do pomocy.
— Dam, sokoliku, dam! — odparła baba. — A powiedz-że ty: nie było tam wśród nich Liszki?
— Był Onyśko, kulas i żyd! Mówiłem wam! Idźcie żywo! — odparł niecierpliwie.
Ułas stary zamknął za wychodzącymi drzwi, dał choremu pić, zmienił mu okład na głowie i wyszedł z alkierzyka. Szymon, jakby z sobą walczył, milczał ciężko dysząc, wreszcie zwrócił oczy na Sokolnickiego i szeptem rzekł:
— Panie, możem zawinił. Liszka tam był, ale on mnie tu odwiózł i nie uśmiercił. Życie nigdy nie bywa tak drogie, jak o krok od śmierci, a on mi je zostawił. Nie miałem mocy teraz go wydać!
— To i milcz daléj. Niech żyje, kiedy ciebie oszczędził. Wiec wtedy zastałeś ich przy robocie...
— Gdybym zastał rabunek tylko, cofnąłbym się od progu po policyę, ale gdym wszedł do sieni posłyszałem charczenie, jęk, razy: mordowali właśnie starego; więc rzuciłem się, myśląc, że go uratuję jeszcze, i wpadłem bez opamiętania, bezbronny. Alter odbijał biurko, Narcyz przetrząsał stolik, Onyśko dusił starego, wołając, by wyznał, gdzie pieniądze. Liszka stał bezczynnie u progu i palił papierosa. Gdym wpadł, tamci sekundę się przerazili; dopadłem do Onyśki i chwyciłem go za włosy, by odciągnąć od ofiary. Marszałek mnie poznał. „Tam rewolwer” — wybełkotał, wskazując mi oczami fotel. Alem już poczuł na gardle ręce Liszki, a Onyśko zamierzył się drągiem w głowę. Zasłoniłem się ręką, i ot, pękła kość od ramienia. Zwaliłem się na wznak, bo mnie Liszka dusił, ból odebrał przytomność, a tu któryś mnie dokończył siekierą w głowę. Zdaje mi się, że deptali potém po mnie, że mnie bili jeszcze, bo Ułas mówi, żem srokaty od sińców; ale tego już nie pamiętam. Kiedym się ocknął, byłem w łódce, na dnie, i Liszka wiosłował. Ocucił mnie chłód nocy i woda, któréj dużo było na dnie; zacząłem z bólu jęczeć i otworzyłem oczy. Liszka przestał wiosłować, schylił się do mnie i zaklął:
— Powiadają: chamska dusza twarda, a oto twardsza! — zamruczał. — Nu, kiedyś żyw, to idź, wody się napij.
Skierował łódź do brzegu, między tataraki. Zrozumiałem, że mnie chce do rzeki rzucić, i pomimo okropnego bólu zgroza mnie porwała. Strach, jak człowiek śmierci się boi, gdy ją widzi o krok niezawodną!
Szymon się wzdrygnął i oczy zamknął.
— Możeś się zmęczył? Odpocznij! — rzekł pan Seweryn.
— Powiem do końca. Liszka tedy czółno do brzegu wparł, wszedł w wodę po pas i sięgnął po mnie. Wpół mnie brał, by dźwignąć, a jam mu rękę piersi oparł, tę lewą całą, i powiadam: „Nie rusz, nie masz prawa na mnie!” Zatrzymał się, zawahał, a mnie ból znowu zmysły odbierał, czerwono się robiło w oczach: więc tylko jeszczem rzekł: „Ja ciebie śmierci nie dałem, a ty za to moje życie bierzesz! Rzuć mnie na brzeg, ale nie w wodę, oj nie w wodę!” I znowum zemdlał.
— Jakżeś go śmierci nie dał? Co to?
— Potém panu opowiem. To jeszcze zimą było! Tedym omdlał i znowum się ocknął. Czuję: łódź płynie, nade mną stoi Liszka i patrzy.
— „To prawda, coś rzekł — powiada. — Nie mam prawa na ciebie! Niech ciebie śmierć sama bierze, kiedy chce, mnie i owszem. Ale mi nie pluj w oczy, żem ci się tak odpłacił! Rzucę cię na brzeg, jak chciałeś. Zdechniesz: to dobrze, wytrzymasz: to tamtym będzie gorzéj, niż mnie. Ja ptak wolny, może na końcu świata tymczasem będę. Nie boję się ciebie! A tamtych niech biorą: durnie są, pieniędzy nie znaleźli”. Splunął w wodę i począł gwizdać. Jam już nie miał słowa rzec, i poczęło mi w głowie majaczeć i już więcéj nic nie pamiętam. Ułas mówi, że téj nocy ktoś mu kamieniem szybę wytłukł, a gdy wyszedł, znalazł mnie pod progiem, ot, jak pan widzi, z rozbitą głową, złamaną ręką i bez zmysłów! Boża wola była, bym został.
— Powiedziałeś Ułasowi prawdę? — spytał pan Seweryn.
— Powiedziałem. Ja-bym mu się z grzechów spowiadał! A on mi rzekł mądre zdanie: zguby niczyjéj nie pragnij, zguba żadna cię nie potka. Mój Boże — i oto żyję, i wstanę, i świat zobaczę! Mnie się zdaje, że my obaj z nocy do dnia wchodzimy.
— A gdzież ci najpilniéj? — uśmiechnął się Seweryn.
— Na słońce, na powietrze, do lasu! — odparł z westchnieniem. — Może za parę dni Ułas mnie puści przed chatę. Napiję się światła i ciepła, ożyję. Potém z panem do miasteczka ruszymy. Nikt nie znajdzie pieniędzy marszałka, tylko ja. Owéj nocy, gdyśmy Narcyza złapali na złodziejstwie, stary je przeniósł w inną skrytkę.
— Jeśli jéj potem nie zmienił...
— Nie może być! A to-bym ja wtedy na złodzieja wyszedł chyba! Niech mnie pan nie straszy. Znajdą się! Pan długi spłaci i już nawet bez fałszywego upokorzenia pojedzie do Głębokiego.
— Szymek, a tobież za nikim nie tęskno? Ty mnie swatał: będę ja ciebie teraz.
— Cyt! panie, cyt! Dla mnie niéma na świecie partyi. Nie trzeba o tém myśleć. Mam co kochać, co robić, o czém myśleć — bez tego! A Dubinki? Coś tam słychać?
— Dubinki były wczoraj w Horodyszczu, kto żył, i nie pozwoliły mnie Sokołowa sprzedać!
— A widzi pan, a widzi pan! — zawołał Łabędzki i łzy miał w oczach — po co mi lepsze kochanie? A pańska wiara i drużba: po co mi bliższe śluby i przysięgi? Dobrze mi, panie, dobrze!
Znown oczy zamknął i umilkł zmęczony, a Ułas na Sokolnickiego skinął i wyprowadził go z alkierzyka.
— Teraz niech śpi, a pan też niech spocznie — rzekł, wskazując na kupę mchu w kącie.
Pan Seweryn usłuchał, zmożony niewczasem i wrażeniami ostatnich dni. Już dawno tak mocno i spokojnie nie zasnął, jak na tém pierwotném posłaniu.
Stary Ułas nie spał. Chwilę dumał u komina, potem z izby wyszedł do sadku, osrebrzonego miesiącem, i usiadł na ławce pod dębem, pacierze półgłogłosem szepcąc.
I usłyszał daleko w ciszy plusk wiosła na rzece, prowadził uchem ten szmer coraz bliższy, aż do swéj osady. Zapewne ktoś potrzebujący przybywał po leki lub radę.
Czółno zatrzymało się u starych wierzb i ktoś się zbliżał. Gdy wychylił się z łozy, Ułas poznał Liszkę, ale ani się poruszył, ani przestraszył. Daléj półgłosem pacierze mówił.
Liszka go zobaczył i przystąpił. Był, jak zwykle, w łachmanach, obrośnięty, czarny, ponury.
— Didu, daj chleba! — rzekł, siadając na ziemi.
Did wszedł do ziemianki, wrócił, kromkę czarną mu podał, i znowu usiadł do pacierzy.
Zbéj jadł łapczywie, wygłodzony snadź srodze, wreszcie odetchnął głęboko i rzekł:
— Chciałby ja choć raz pod dachem zasnąć! Pójdę do ciebie, na piec.
— Nie można! — lakonicznie rzekł dziad.
— Aha, masz jeszcze tego lacha! Cóż, żyw będzie?
— Będzie.
— Ot, twardo siedzi dusza! A wiesz, tamci nie wiedzą, że on żywy!
— Dowiedzą się!
— Co? Wydał ich? A mnie? — więcéj z ciekawości, niż strachu, zbój spytał.
— Ciebie może tamci zdradzą: on nie!
— Ja tak się po nim spodziewał. Będzie milczał! To i co? Żeby wiecznie lato trwało, człek-by żył. Ale ot, zima przyjdzie. Czy jeszcze jedną wytrzymam, nie wiem: coraz mniéj mocy!
Wyciągnął się na ziemi, pięściami podparł brodę i posępnie dumał.
— Precz idź, w obce kraje, do roboty się zabierz! — rzekł dziad.
— Wszędy mnie nuda żarła, tylko tu nie! Tutaj żre nędza i trwoga, a ot, tamto jeszcze dokuczliwsze! Zdechnę tutaj. Liszka ja, tylko nory nie mam i skóra moja droższa od lisiéj. Sto rubli! Warto zabić. Onegdaj Onyśko z Alterem o tém szeptał. Trza było znowu w haszcze iść! Chleba coraz trudniéj dostać, a zimy strach, jak wiedźmy! Ty, didu, prędko już umrzesz, nie boisz się?
— Nie. Do znajomych péjdę. Moi już z tamtéj strony!
— Głupiś! Zbutwieli już dawno!
Dziad ramionami ruszył i milczał.
Zbój na wznak się położył i w księżyc patrzał.
— Didu, ty mnie ziela daj! Febra mnie trzęsie! — ozwał się po chwili.
— Ziele ci nie pomoże. Chaty ci trzeba, ciepłéj strawy, kożucha i butów.
— To już i zamęczyć mnie ma?
— A małoś ty zamęczył!
— Ja, ino jedną babę, swoją! Bić całe życie, to każdemu wolno, a zabić — nie!
— A starego pana?
— Anim go tknął! Taki stary czerep tłuc toby mi wstyd było. Wzięli mnie dla ochoty. Głupio było. Mało co wzięli i mnie nic nie dali. Trzy ruble rzucił Alter. Teraz niech go biorą! Dobrze tak: podła kompania!
— Jakiejś szukał, taką masz.
— Aha, ja mam w czém wybierać! — burknął Liszka.
— Toś wiedział, do czego wracasz.
— Wiedział, alem poprzysiągł tu zdechnąć, i tak się stanie.
Zwinął się w kłębek, jakby zasypiał, ale go febra zaczynała męczyć. Kulił się w swych łachmanach.
Ułas do chaty wszedł i wyniósł mu jakichś korzonków garść.
— Masz; jak cię rzucać przestanie, zjedz! A teraz idź gdzie w łozy. Za chwilę świtać pocznie, u mnie ludzie będą. Idź, masz jeszcze chleba!
Liszka podniósł się, stękając. Nogi miał pokaleczone, członki zbolałe, dreszcze okropne. Wstał jednak i, jak zwierzę ścigane, ruszył w łozy, by się w gęstwinie zaszyć i przebyć dzień o głodzie i męce. I nie miał już dla niego ratunku ni rady nawet wszechwiedzący Ułas.
Na drugi dzień zaledwie powrócił Hipolit, Szymon, z każdą godziną silniejszy, siedział już na posłaniu.
— A co? — spytał żywo.
— Onyśko i kulas pod kluczem, rzeczy u Altera znaleźliśmy w piwnicy pod drzewem i szmatami, ale on zginął.
— Jak to? Wypuściliście? — zawołał pan Seweryn.
— Na chwilę wyszedł Ihnat Wilk, co go pilnował, z izby, i przepadł jak kamień w wodę. Szukają go, może znajdą. Jam już nie czekał, poleciałem z dobrą wieścią po świecie.
— I gdzieżeś paplał? — uśmiechnął się Szymon.
— Ano, najpierw w Horodyszczu.
— Musieli dopiero zdumieć.
— Panna Barbara wracała z miasteczka ze mszy żałobnéj po was. Dalibóg! Egzekwie były, Dubinki przyszły na nie, podobno, że szlochania był pełen kościół. Wracała tedy panna Barbara smutna, a jam ją nagonił i powiadam: Łabędzki panienkę pozdrawia! Myślała, żem zwaryował. A jakem rozpowiedział, poczęła płakać i śmiać się na przemian, i kazała wam powiedzieć, żebyście prędko przyjeżdżali, że godziny będzie rachować!
Szymon uśmiechnął się trochę smutno i spytał:
— A Dubinki?
— Chcieli tu kupą jechać i chyba zaraz się zwalą. Weronka z matką napierają się, by was doglądać.
— Oj, to trzeba ztąd jechać, bo Ułas najazdu nie zniesie — rzekł chory, szukając wzrokiem starego.
— Za tydzień! — odparł ten lakonicznie. — Za tydzień już nawet doktory ciebie nie uśmiercą, a dotychczas niech ludzie tu się nie pokazują, bo nie puszczę!
— Pozwolicie może przynajmniéj wina mu przysłać i coś do jedzenia? — wtrącił ze śmiechem Sokolnicki.
— Mnie panienka z Horodyszcza dała całą torbę zapasów — przypomniał sobie Hipolit.
— Co Bóg dał, to mu wolno jeść, a co ludzie zrobili, nie — zaprzeczył dziad. — Za tydzień zrobi, jak zechce, a tymczasem zje i wypije to tylko, co ja mu dam.
Nikt nie śmiał się sprzeciwiać. Ułas był gderliwy tego dnia i dodał:
— Widzieliście go: żyw będzie, ale dosyć gawędy i śmiechu. Niech sobie pan jedzie, i ty także. W drugi czwartek przyjedziecie po niego, a teraz jemu trza spocząć, a i mnie czeka robota przy pszczołach duża. Zostawcie nas w spokoju.
Wyprawiał ich bez ceremonii.
— To racya! Jedźcie — rzekł Szymon. — Roboty i wy macie mnóstwo! Mnie tu dobrze. Będę czwartku wyglądał z utęsknieniem. Pilno i mnie do pracy!
Tak się rozstali. Ułas za nimi chatę zabarykadował, coś mrucząc, i, jak obiecał, nikomu swego pacyenta nie pokazał. Przypłynęła szlachta z Dubinek. Zburczał ich i przepędził od progu. Przyleciała Semenicha, Weronka, Morska: nic nie wskórały. Co wieczór dowiadywał się Hipolit. Za pierwszym razem przyjął go znośnie, za drugim zbył milczeniem, za trzecim zwymyślał.
— Było go pilnować przedtem. Dosyć! Wasz jest przyjaciel, a wtedy mordować daliście? Pójdź precz i nie pokazuj się aż za tydzień.
Przyszedł nareszcie ów czwartek i skoro świt już trzy łodzie były u osady Ułasa i ciżba pod drzwiami ziemianki. Sokolnicki niecierpliwie pukał, Hipolit do okien zaglądał; ale długą chwilę czekać musieli, aż drzwi się otwarły i ukazał się Szymon, wymizerowany jak widmo, z obwiązaną głową i ręką na temblaku, blady ze wzruszenia, blizki płaczu ze szczęścia, że widzi świat, i bór, i tyle rozpromienionych twarzy.
Zachwiał się i za uszak się uchwycił, a wnet go powstrzymał Sokolnicki i Hipek i chcieli go nieść do czółna.
— Czekajcie! — zawołał, oglądając się.
Ułas wyszedł za nim i dobrotliwie się uśmiechał. Szymon do niego się zwrócił i za rękę go wziął:
— Didu, daj wam Boże królestwo niebieskie za waszą dobroć i staranie! Zapłacić nie potrafię godnie.
I pomimo oporu ucałował rękę starego.
— Idź z Bogiem, synku! — rzekł Ułas łagodnie. — Miłuje cię Bóg i ladzie: miłuję i ja. Czystyś człowiek.
I po ojcowsku po twarzy go pogłaskał i, rzecz niebywała, poszedł za nim aż do łodzi.
Gdy go umieszczono wygodnie, stary z zanadrza podał mu zwitek ziół i w szmatce maści odrobinę, a gdy już ludzie do wioseł się wzięli, krzyżem go przeżegnał i oczami odprowadził aż do zakrętu.
Minął jednak jeszcze drugi tydzień, zanim Szymon z Sokołowa mógł ruszyć. Co prawda, pieszczono go tam i doglądano jak brata.
Zaraz na wstępie aż pobladł z wrażenia, gdy obok Iliniczowéj Basię zobaczył na progu, uśmiechnioną radośnie. Tak rozjaśnionéj twarzy nigdy u niéj nie widział i płakać mu się chciało.
— Szymek, Szymek! — wołała Iliniczowa, jak w dzieciństwie go zwała, gdy się bawili razem, i ze szczęścia uściskała go jak brata, a dzieciaki skakały wkoło niego.
Zwrócił się do Basi i może ćwierć sekundy zajrzeli oczami aż w dusze. Potém ona mu ręce obie podała, a on je ucałował, czego nigdy nie czynił, ale czemu nikt się dziwił w téj chwili.
Potém mówili wszyscy, wołali, śmiali się, cieszyli jak dzieci, i on się śmiał i mówił, ale był jakiś nieswój i chwilami roztargniony, i tylko to dobrze pamiętał, co Basia mówiła.
Przyjeżdżała potém codziennie, pomimo robót w polu, i raz się zdarzyło, że zostali sami na ganku. Wtedy rzekła szczerze:
— Pan nie uwierzy, jaka luka wśród nas była, gdy pana nie stało...
— Pani na mnie zanadto łaskawa! — odparł smutno. — Po człowieku, jak po kamieniu w fali. Zrazu wir i próżnia, potém koła coraz dalsze i słabsze, a potém, jakby nic, fala płynie. To jest i bardzo smutne i bardzo kojące zarazem. Stara Wilczyca tłómaczyła mi to kiedyś, gdym był bezmiernie zgnębiony stratą żony. Nie wierzyłem zrazu, a potem tak się stało. W duszy, jak na ziemi, ciągle się odnawia życie, na grobach rosną kwiaty, pustkę zajmuje inne uczucie. Pług rozedrze zagon, jak ból serce, a przychodzi czas, jak rosa i słońce, i znowu zagon zielony. I po mnie w waszéj pamięci takby się stało.
— Myli się pan. Pod falą w głębi kamień zostanie, pod pozorem zapomnienia nie zawsze jest pustka w duszy. Jest ból, jak ten kamień, oczom ludzkim niewidzialny. Zanadto cenię pana, abym uwierzyła, że pan w głębi serca nie chowa pamięci zmarłéj, tak, jak pewna jestem, że miejsca pana u nas nikt-by już inny nie zajął.
— Dziękuję pani i całém życiem odsłużę — rzekł, oczu nie podnosząc.
Basia téż umilkła, zamyślona, a potem zaczęli mówić o Sewerze i Nice, o sprawach majątkowych, o robotach i planach gospodarskich, i nagle on zagadnął:
— A ci wierzyciele, którym pośredniczył marszałek, nie napastują pani?
Pobladła z trwogi.
— Dotąd nie. A tak się tego boję, tak boję! Do miasteczka jadę ze śmiertelną trwogą. Codzień ich czekam. Lada dzień to mnie spotka.
— To dziwne! — szepnął.
Sokolnicki rzadko w domu bywał. Iliniczowa rządziła wszystkiem z Hipolitem; złodziejska szajka oficyalistów była przetrzebiona; pan Seweryn siedział w Głębokiém, wyręczając Zagrodzkiego i pracując o wiele pilniej, niż na własném.
Wpadał chwilami i znać było, że go wcale już Sokołów nie obchodzi.
Ślub naznaczono na październik i umówione już było, jak Szymon przewidział, że młodzi zostaną w Głębokiem.
Tymczasem cała okolica o nich tylko mówiła, ogadując i krytykując, ile się zmieści. Szczęściem, że oni tego nie słyszeli.
Nareszcie pewnego dnia Szymon mógł już się ruszać, sił miał więcéj: więc się z panem Sewerynem wybrali do miasteczka. Domy marszałka były opieczętowane i zamknięte, ale parkan od cmentarza zupełnie już rozwalony, a rudery na pastwie złodziejów i uliczników. Różni włóczęgi nocowali w dziurawych szopach i stajniach, a podwórze obrały sobie za ulubione pastwisko żydowskie kozy.
Weszli tedy bez klucza i pozwolenia i Szymon wnet się skierował do ruin lamusu czy piwnicy, które do reszty przez to lato się zawaliły.
W miejscu drzwi była kupa rumowisk, ale za to w miejscu okna był otwór, i tamtędy dostali się do środka.
— Jeszcze do licha, na głowę nam się to zwali, a mnie teraz życie miłe! — burczał pan Seweryn. — I to tutaj, bez zamknięcia, miał stary trzymać pieniądze? Tobie się coś przyśniło chyba!
Szymon się oglądał w ciemności. Loch to był sklepiony, wilgotny, pusty, schronienie nietoperzy, których całe familie wisiały w szczelinach.
— Tutaj on z latarnią coś wtedy operował — rzekł. — Trzeba ostukać mury i ziemię.
Poczęli stukać, i raptem w kącie podejrzanie odezwała się posadzka. Szymon podważył jedną i drugą cegłę: była pod niemi jama, w jamie skrzynka staroświecka, żelazem nakładana, zamczysta.
— I pomyśleć, że tu kto chciał i nie chciał, mógł grzebać, szukać i rabować! — rzekł Sokolnicki. — Cóż z tem zrobimy?
— Ano, zabierzemy na bryczkę i do domu — cieszył się Szymon tryumfujący. — A co, panie? Dobrze, żem wtedy tu był! Leżałaby ona do sądnego dnia, albo-by znalazł robotnik przy usuwaniu gruzów. Boć pan tu kamienice zbuduje kiedyś!
— Weź te place sobie — rzekł pan Seweryn.
— Dziękuję panu, ale po co mi one? Albo mi ciasno w leśniczówce, albo mi potrzebne majątki!
— Słuchaj-no, miej-że nade mną litość! Weź cokolwiek. Toć zgroza tak cię wyzyskiwać — desperacko zawołał pan Seweryn.
— Jak mi się co zamarzy, poproszę sam!
— Panna Zagrodzka wciąż mi powtarza, iż to wstyd, że cię trzymam w fałszywéj pozycyi, że ci los zagradzam! To prawda! Dałbym ci folwark, ale... te domy weź, proszę...
— Kiedy nie chcę! Po co mi ten kłopot?
— Ożenisz się.
— Gdyby mi pan i Sokołów dał, to zostanę Łabędzkim z Dubinek, synem leśnika sokołowskiego i pisarza! At, po co to próżne gadanie! Żenić się nie będę, a fałszywéj pozycyi czuć mi państwo nie dadzą. Panna Zagrodzka mnie nie zna.
— Kto cię zgadnie! Może właśnie lepiéj cię zna od nas. Mówi, żeś skryty, że tortury z ciebie prawdy by nie dobyły. Prawda to?
Szymon się roześmiał, skrzynkę dobywając z dołu.
— A nieprawda, bo właśnie i tortury nie zmusiłyby mnie do kłamstwa.
— No, to powiedz: kochasz ty kogo, czy nie?
— Ot, czem się pan teraz zajmuje! Proszę-no Wilczycy spytać, co to warte. A pewnie, że kocham, jak czeremchy kwitną i słowiki śpiewają! Czy mi pan swobody zazdrości, że swata?
— Chciałbym cię mieć szczęśliwym. Wiesz ty, uczucie lepiéj radzi, niż duma. Nie wstyd prosić, gdy się duszę daje królewnie.
— Dlatego-to pan tak obojętnie na tę skrzynkę patrzy, jakby w niéj nie leżało zbawienie i szczęście.
— Ona mnie pokochała dla biedy mojéj i troski, i biednego chce mieć. Te pieniądze oczyszczą Sokołów, ale mi nie wolno z niego korzystać! Wzięliśmy Głębokie w dzierżawę od ojca. Będziemy na dorobku. Zresztą wszystko się zmieniło. Teraz Burakowski narzuca mi swoje pieniądze, Okęcki przeprasza za ambaras, inni sami proponują niższe procenty. Mam teraz tylu pochlebców, ilu przedtém oszczerców; tyle propozycyj pożyczek, ilu przedtém dokuczliwych wierzycieli; tyle pochwał, ile dawniéj krytyk.
— Boc słusznie mówi chłopskie przysłowie: „Szczęście przyjdzie, rozum będzie!” — zaśmiał się Szymon.
— Ohydna ludzkość! — burknął Sokolnicki.
— Byle do tych nie być podobnym! Pan niech żółć wyrzuci, zaczerpnie pobłażania. Teraz na pana koléj baczyć, komu rękę podać, gdy tonie. My wiemy, jak to gorzko, gdy woda zalewa usta. Teraz pan na brzegu. Trzeba, siebie uratowawszy, innych za łeb wyciągać. Dzierżawa w Głębokiem to zabawka na miodowe miesiące, a potem — nie taka praca panu się należy! Oho, jeszcze my nie jeden klejnot uratujemy! niechno ja z panną Niką pomówię. Tymczasem, chodźmy ztąd, bo mi pilno grosze rachować.
Wydobyli się na świat Boży i ponieśli skrzynkę do bryczki. Po drodze Sokolnicki rzekł:
— Słyszałeś, że Woyna już trzy razy był w Horodyszczu? Ten ma talent, jak nasz stary Zagraj, zawsze pod trop gonić.
— To pan myśli, że on o pannę Barbarę się stara?
— Przecie nie o Bahę!
— Toć-by dla panny Barbary było uwolnienie z ciężkiéj roboty! — rzekł Szymon zamyślony.
— Może ją namawiać będziesz? — odparł Seweryn, śmiejąc się.
— Jakby mnie spytała, nieinaczéj bym uczynił.
— Głupiś!
I umilkli. Skrzynkę włożyli do bryczki i ruszyli z miasteczka.
— W Horodyszczu porachujemy skarb — rzekł pan Seweryn.
Miało się już pod wieczór, gdy dojechali. Na polu wśród rzadkich kop spotkali Basię wracającą, ale nie była sama. Obok niéj szedł Woyna, śmieszny w swym eleganckim wizytowym stroju i miejskim kapeluszu.
— Jeszcze-by brakło, żeby panna Nika przyjechała, jak mi to obiecała! — zaśmiał się Sokolnicki, zatrzymując konie.
— Proszę pana, ja pojadę do dworu — rzekł Szymon.
— Co ci? Takiś blady? Przemęczyłeś się?
— Może... trochę, odpocznę u pana Bahy: jeszczem nie zupełnie mocny.
I pojechał, aż zdziwiony, że go nie cieszyły i te odzyskane pieniądze, i szczęście przyjaciela, i widok Basi, któréj lepsza dola wschodziła. Od czasu choroby coś mu się popsuło w duszy, coś mu ubyło, wielka rzecz — spokój i pogoda.
Bahy nie zastał w mieszkaniu: tém lepiéj.
Szacowną skrzynkę postawił na stole, a sam u okna siadł i smutnie wyglądał na dziedziniec. Stary hodował pelargonie; żyły one i nawet wyglądały względnie zdrowo, pomimo tytoniowego zaduchu, którym przesiąkło mieszkanie.
Między wazony Szymon głowę wetknął, jakby na coś czekał. I doczekał się powrotu ich z pola, i podprowadził ich oczyma aż do domu.
Czemuż Szymon nie szedł? Sam nie wiedział dlaczego. Było mu obco, cudzo, i czuł, że oni wszyscy bardzo daleko są od niego, i że on wśród nich będzie zawadzał.
Wtém Baha wszedł prędko do swego mieszkania.
— Panie Szymonie! Co to? Choryś? — wołał.
— Gdzie zaś! Trochę slaby. Spoczywam, pilnując marszałkowskich skarbów.
— Panna Zagrodzka dopytuje się o pana, i wieczerzę podają. Chodź pan! Mamy kawalera. Wie pan?
— Widziałem. Szczęść Boże! Warta panna Barbara dobréj doli! — odparł zcicha, zmęczony widocznie.
— At — przeciągle rzekł Baha, opierając się u okna — zastanowienie potrzebne obojgu. Bo czy pan wymyślisz, czem-by on tu mógł być w Horodyszczu? Bez pana się obchodzimy, na robotnika niezdatny, a konopi nie zasiewamy!
— Zabierze pannę Barbarę do miasta.
— Ją z Horodyszcza? A toś pan wymyślił! Chyba nieżywą, i toby jeszcze w trumnie się obróciła! Et, niema między nimi żadnéj wspólności: oszukują się! Chyba zasiejemy konopie; wtedy się zda, o zda!
I śmiejąc się, poszedł Baha ku domowi.
Szymon pozostał nieruchomy. Ogarniała go teraz wielka żałość i zniechęcenie do żywota, do pracy, do ofiar.
Znowu otworzyły się drzwi mieszkalnego domu i szła ku niemu Antolka Adama z Dubinek z tacą w ręku.
Weszła do izby, zapaliła świecę i postawiła na stole nakrycie.
— Panienka przysyła panu wieczerzę! — rzekła.
— Dziękuję, nie głodnym! — odparł, nie ruszając się.
Antolka nie odchodziła.
— A kiedy pan będzie w Dubinkach? — spytała. — Toć tam sądny dzień. Dziesięć spraw w sądzie.
Podniósł głowę.
— Kto z kim?
— Ano, każdy z każdym: Antoni matkę z chaty wygnał, Józef otruł klacz Piotra, Jan z Sewerynem do krwi się pobili o miedzę. Seweryn wyciął gruszę dziadkowi, dzieci znowu jak szarańcza plondrują po ogrodach, a Morskich kaczki Makarewicz za swoje sprzedał. Zachodził tu dziś rano dziadek po pana i za głowę się brał z desperacyi. Trzeba, żeby pan tam rychło porządek zrobił.
— Kiedym jeszcze ledwie żyw! — szepnął.
— Dziadek bardzo prosił.
— Może już mnie i słuchać nie zechcą?
— A kogóż? Panu poprzysięgli słowem honoru. Oho, tego nie złamią! Jak tu byli o te czynsze u pana Sokolnickiego, to w jeden głos bili: Łabędzki mówił, Łabędzki kazał. Muszą słuchać! Co oni bez pana warci?
— Panna Antolka inaczéj kiedyś mówiła.
— Co ja? Głupiam była jak tamci! Teraz myślę, że pan więcéj czasu mieć dla nich będzie. Hipolit lasu dobrze pilnuje, pan się bogato żeni. Dubinki jedne w biedzie zostały — jak małe głupie dzieci! A wyglądają tam pana, wyglądają! Dziadek mówił, że jako jutro święto, to pan pewnie przyjedzie. Ja już się nawet u panienki na jutro wyprosiłam do domu.
— Czy panna Antolka też sprawę ma?
— A pewnie! — zaśmiała się, białe zęby szczerząc. — Ja też rady potrzebuję, do śpiewania.
— Myślałem, że się mnie panna Antolka o kawalera radzić będzie — odparł, uśmiechając się jeszcze z przymusem, ale już napół rozbudzony z niezdrowych dumek.
— O, z tém to zaczekać mogę! — mruknęła, nagle chmurna.
— Ano, prawda. Na Dubinki mi trzeba. Wstyd, że mi aż przypominają. Jutro będę tam.
Wstał, oczy dłonią przetarł i do wieczerzy usiadł.
— Goście nocują?
— A pewnie. Ten łysy pan snuje się za naszą panienką, że aż biedna cierpliwość traci.
— To się jéj nie podobał?
— Uj! — pogardliwie ruszyła ramionami Antolka. — Wczoraj pokazują nasienie koniczyny, a on pyta: czy to mak? Panienka ma tyle roboty i kłopotów, a ten prawi trzy po trzy. A jeszcze, jak go zacznie panienka z Głębokiego przedrzeźniać i naśladować, to boki zrywać ze śmiechu. Nasza panienka wcale zamąż nie pójdzie...
Szymon zjadł z apetytem, potem rzekł:
— Niech panna Antolka poprosi tu na moment pana Sokolnickiego. Ja tu nocować nie mogę, a interes mam pilny.
Po długiém oczekiwaniu wpadł pan Seweryn, roztargniony i niecierpliwy.
— Niech pan skrzynkę zabierze! Nie chcę jéj stróżować.
— To otwieraj prędko i rachuj. Co mi z tego kramu? Oddam ci zaraz na wypłaty.
Chodził niespokojnie po izbie, wyglądając oknem, z myślą gdziendziéj.
Szymon siekierą podważył wieko: błysnęły z wierzchu tęczowe asygnaty, na spodzie bankowe papiery.
W téj chwili otworzono okno w domu i doleciały dźwięki fortepianu. Pan Seweryn nie wytrzymał.
— Rachuj, ja zaraz przyjdę. Jedna jéj piosenka więcéj mi warta, niż te podłe tysiące!
Szymon począł rachować, potem szperać na dnie: były tam różne weksle. Nagle na jednym ujrzał podpis Basi, i krew mu uderzyła do twarzy. Szukał daléj. Znalazł dziesięć podobnych. Dziesięć tysięcy rubli na żydowskie jakieś nazwiska, fikcyjne, naturalnie.
I to on, marszałek, był tą pijawką, był zmorą życia biednéj dziewczyny; płaciła mu lichwiarskie procenty, zabijała się pracą!
Zebrał wszystkie te weksle, odłożył na bok i począł chodzić po pokoju.
Pan Seweryn, naturalnie, podrze to, zniszczy, ale jéj to powie, żeby uspokoić, a ją ta łaska zaboli, upokorzy: nie zechce przyjąć.
W téj chwili Sokolnicki wpadł z powrotem, ale się bardzo śpieszył.
— Idziemy jeszcze na spacer. Cóż? Ile tego jest?
— Pięćdziesiąt cztery tysiące osiemset siedemdziesiąt dziewięć rubli i różnych weksli fura.
— Daj mi ten ułamek, a bierz na długi pięćdziesiąt cztery tysiące. Weksle obejrzymy potem.
Szymon, to czerwony, to blady, dłoń na odłożonéj paczce weksli położył i zdławionym głosem wyjąkał:
— A to... to ja proszę pana... darować mnie.
— Cóż to? — ciekawie spytał Sokolnicki. — Naturalnie, bierz co chcesz! Ale pokaż.
Żadna siła nie usunęłaby dłoni Szymona.
— Niech pan da i nie pyta. To kwity ubogich ludzi. Procentami zapłacona summa! — wyjąkał, gotów, by się nie zdradzić, siłą zatrzymać tajemnicę.
— Szymek, ginę z ciekawości! Bierz; nie spojrzę, ale wyszpieguję, jacy to ubodzy ludzie. Oj, masz sekrety: będziesz się musiał spowiadać!
Roześmiał się i palcem mu pogroził.
Potem obojętnie na skarby spojrzał i wybiegł.
Łabędzki odetchnął. Zmiął weksle i prędko je na kominie spalił. Potem począł pieniądze zgarniać i porządkować i miał znowu na ustach zwykłą pogodę i uśmiech.
Czuł się sowicie zapłaconym za rany i sińce, gotów znowu służyć do śmierci, bez żadnych osobistych pragnień i nagrody.





XI.

Przyszła jesień zwykłą koleją. Była bardzo dżdżysta i chłodna; wcześnie zaczęły śniegi padać i błoto było nie do przebycia.
W chłopskich Dubinkach u Wilków obchodzono dwa wesela. Żenił się Ihnat z Mikitki Krystyną, szła Tekla piękna za mąż, za wolą babki, pomimo płaczu i protestu, za bogatego jedynaka z Omelnéj.
Wilczyca wystąpiła hojnie i okazale, bo i gości miała wielu i osobliwych.
Gdy darzono państwa młodych, przyjechał Szymon Łabędzki i złoty pieniądz na korowaj rzucił, przelotnie na Teklę spoglądając.
Smutne jéj oczy popatrzyły na niego raz ostatni, bo odchodziła już z chaty, kędy on na wieczernice przychodził pieśni słuchać i ciekawe historye opowiadać. Szła do cudzéj wsi na ciężką dolę gosposi i matki, żegnała na zawsze swe dumki dziewicze.
Gdy pieniądz brzęknął, nawet pokłonić się zapomniała i odprowadziła Szymona aż do komory, dokąd go na poczęstunek poprowadzono. Pijane swachy zawodziły żałosne pieśni, tylko jedna klaskała w dłonie, śpiewając skocznie

Oj ty dąb, oj ty dąb,
Ja biała brzezina.
Oj ty pan ataman,
A ja sierocina!

Tekla zgarnęła do twarzy zawój mężatki i otarła łzy.
W téj chwili Hipolit wszedł, pieniądz rzucił i rzekł zcicha do Ihnata:
— A wy się pilnujcie! Liszkę dziś widziałem!
— A to go czart nie weźmie! Mówili, że dogorywa chory, w sągach koło Głębokiego.
— Ledwie się wlókł, nawet nie uskoczył, gdym go nagonił. Na trupa patrzy, ale chatę spalić to jeszcze potrafi! Pilnujcie!
Ihnat wyszedł, ale wnet wrócił, otrząsając się.
— Deszcz leje, że nawet słoma się nie zatli — rzekł uspokojony.
Daléj szła zabawa, tańce, śpiewy, muzyka. W komorze siedziała starszyzna i honorowi goście.
Raptem za oknem, za plecami Wilczycy, pies wyć począł.
Że to był zły znak na weselu, więc stara zawołała na któregoś z wnuków:
— Oksenty, weź dobry kij a przepędź Łyska!
Chłopak nie bardzo chętnie słuchał; pies wył daléj.
— Anu, won! — rozległ się głos chłopca i zaraz potem tupot jego nóg z powrotem.
— Panie Boże! — wrzasnął, wpadając do sieni. — Tam pod oknem na gruszce, coś wisi wielkiego.
Rzuciło się kilku ciekawych, naturalnie, Hipolit z Ihnatem na czele.
— Dajcie łuczywo! Świećcie! — wołali wszyscy.
Na gruszce sztywno, nieruchomo wisiał człowiek.
Hipolit pierwszy dopadł i przeciął nożykiem rzemienny pasek u gałęzi. Człowiek gruchnął o ziemię; był to trup.
— Liszka! — krzyknął Hipolit, zanim go poznał jeszcze.
Podano łuczywo, gasnące na deszczu. Był to istotnie Liszka. Zrobił, jak był postanowił: został w swoich stronach i Wilczycy dokuczył.
Popłoch się zrobił ogromny, muzyka grać przestała, Tekla wybuchnęła płaczem, ludzie pomimo deszczu poczęli uciekać — i znak to był okropny. Wisielec na weselu — i jaki jeszcze wisielec! — ojciec panny młodéj.
Wilczyca, po pierwszéj chwili przerażenia, poczęła go wyklinać strasznie, ale Liszka już o nic nie dbał, nawet o policyę. Leżał siny, straszny, z wypartym językiem i wstrętnym grymasem agonii na twarzy.
Stanął tedy, jak upiór, nad chatą, nad rodziną i nad dolą Tekli, a leżał tam pod gruszą całe dwa dni, zanim zjechał sąd i śledztwo.
Wesele przerwało się tragicznie.
Niewesoło też skończyły się hulanki Onyśki i kulawego Narcyza. Sąd ich wykreślił z pośród normalnego społeczeństwa na długie ciężkie roboty, bez nadziei powrotu. Narcyz przecie od drogi się wykręcił, bo zmarł w więzieniu. Onyśko poszedł bez wielkiego przygnębienia.
— Dziesięć lat? Ot, głupstwo! — mówił po wyroku. — Skończy się prędzéj może... Liszka uciekł... ucieknę i ja! A wtedy wspomni mnie sokołowski leśniczy. Ja go lepiéj dopilnuję, niż Makarewicz z Morskim.
I z tą obietnicą w pewny dżdżysty poranek powędrował daleko.
Groźbę powtórzono Szymonowi. Ramionami ruszył:
— Będzie mu niewygodniéj uciekać z Sachalinu niż Liszce z Uralu. Zresztą, co sądzone, nie minie.
Któregoś też jesiennego dnia rozeszła się po miasteczku wiadomość, że Ilinicz sprzedał żydom swe młyny, rozpoczął proces z księciem Adakale o żwir na Bielicy i wyjeżdża do Petersburga sprawy pilnować.
Żydzi obrachowali go w lot co do grosza. Na młynach stracił dziesięć tysięcy i rzucał interes w chwili, gdy zaczynał się klarować — dla procesu, który przegra, straciwszy resztę funduszu.
Ale Ilinicz inaczéj liczył i nie dla procesu wyjeżdżał...
Pewnego wieczora wybrał się na pożegnanie do Horodyszcza — chciał z Basią pomówić, by mógł przed odjazdem dzieci zobaczyć. Do żony nie ośmielił się wprost udać.
Gdy przyjechał pod wieczór, w deszcz i wicher, zastał dom pusty. Świeciło się tylko u Bahy w oficynie, i tam zakołatał.
Stary fabrykował sobie cygara z domorosłego tytuniu i nie bardzo był rad wizycie, bo już powieczerzał.
— Niema nikogo. Pojechali oboje państwo do Głębokiego na imieniny. Że też pan się tam nie wybrał! — rzekł.
— Nie mam czasu. Przyjechałem się pożegnać. Za tydzień odjeżdżam ztąd zupełnie. Może się doczekam ich powrotu.
— O, zanocują niezawodnie. Mają tańczyć; jutro wielkie polowanie.
— Seweryn może tym razem tygrysa upoluje.
— Upolował on coś lepszego swą zacną pracą i staraniem. Wysłużył sobie wielkie uznanie!
— Cha, cha, cha! — zaśmiał się Ilinicz — ot jak się pisze historyę i z czego to się tworzą bohaterowie! A Łabędzki, według pana, co sobie wysłużył? Jest sobie leśniczym w Sokołowie. Ustrzegł kilka sosen i parę fur łozy!
— A któż Łabędzkiemu odmawia wartości? — oburzył się Baha.
— Ten, kto Seweryna czyni bohaterem!
— Kto krytykuje, niech daje przykład! — mruknął Baha, dmuchając w samowar.
— Ja nie krytykuję, ani siebie stawiam za przykład — rzekł Ilinicz chmurno. — Ale na wyrok trzeba dowodów, na świadectwo trzeba faktów. I cóż zdziałał Seweryn? Umie celnie strzelać, polować z chartami i zna się na koniach. Tyle potrafi każdy przeciętny kawaler z tak zwanego obywatelstwa. Prawda, majątek miał odłużony i klęski bezustanne. Czy-to on wytrwał, wypracował, zwyciężył? Nie — on go już sprzedał był, ten swój majątek. To także potrafi przeciętny obywatel. I ten wasz bohater byłby dawno na bruku, gdyby nie kobiety. Uratowała go panna Zagrodzka! Ożenić się bogato — to potrafi także przeciętny obywatel. Sokolnicki sam przez się, to człowiek nijaki, a szczęśliwy, że się dostał pod wpływ silnych. Czyny jego i zasługi — to Łabędzki i panna Barbara; on bez nich — zero.
— A kogoż można z panną Barbarą porównać? — wtrącił dumnie Baha?
— Łabędzkiego! Kiedy chodzi o zasadę i cel, którym ci troje służą, Łabędzki stoi u szczytu. Cel ich i zasada są dla mnie utopią, porywaniem się z motyką na słońce; ale to inna kwestya. Wchodząc w ich pojęcia, — Seweryn walczy, bo go pchają i podtrzymują; panna Barbara broni swego gniazda i spokojnéj starości ojca; Łabędzki nic dla siebie nie pragnie, nic nie ma, walczy dla zasady tylko, czysty jest jak złoto. mocny jak stal. Takich ludzi nie spotyka się w życiu, nawet dwóch, często ani jednego. Tego nazwijcie bohaterem — uznam, ale nie Seweryna! Szkoda mi tylko Łabędzkiego — dla idei bez przyszłości...
— Mój dobrodzieju — rzekł Baha poważnie. — Ino dusze mamy nieśmiertelne, a ciała krótkotrwałe! Przyszłość — rzecz ciemna i nieznana: nie nam roztrząsać i decydować, co będzie. Bóg zdecyduje. Ale gorzéj będzie, gdy zdecyduje, byśmy pracowali, a nas tymczasem wyrok Jego nie zastanie na miejscu. Poszli sobie precz — powie — ano, to snadź o to nie stoją. I oto jest idea bez przyszłości. A co do pana Seweryna, to pan zapomina, że jeśli ma być przeciętnym obywatelem, to powinien jeszcze grać w karty, hulać, pożyczać na swe rozrywki, rozwozić plotki, krytykować sąsiadów, cieszyć się z niedoli bliźnich i mieć w pogardzie i lekceważeniu wszystkie kobiety. Wtedy dopiero byłby typem kompletnym.
— To też on typem nie jest, tylko człowiekiem niezłym, z małą wolą, słabą energią, bez inicyatywy — nawet do złego. Poszczęściło mu się: będzie uchodził za rozumnego; funduszu nie straci, bo go Zagrodzki pilnuje, będzie nawet pracował przez pośrednictwo Łabędzkiego, będzie myślał myślami żony i panny Barbary. Zasady wasze czczą przeważnie kobiety, przeto długo jeszcze potrwają.
Ilinicz ręką machnął na zakończenie, jakby kwestyę dla dysputy zamykał.
Baha, który się za pobitego nie uznawał, uparcie zakończył:
— A ponieważ fakt jest dowodem, fakt mamy. Nie daliśmy się. Ot, co jest! Nam gorzko było, ale tym, co inaczéj się urządzili, gorzko będzie!
Ilinicz milczał, grzejąc ręce przy kominku.
Czy uważał Bahę za niegodnego dysputy dalszéj, czy go obleciał smętek rozstania się z okolicą, czy wspomnienie jakiéjś goryczy, któréj się wstydził: dość, że nie podniósł rękawicy i, zamyślony, w żar się wpatrywał.
Na dworze, do wtóru jego myślom, wicher jęczał zawodził, i deszcz płakał.

. . . . . . . . . . . . . . . .


KONIEC.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.