Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/348

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Albom im kazał tak gęsto się budować?
Szymon umilkł.
— Coś się zmarkocił? — zagadnął Liszka.
— Żałuję, żem cię uratował. Nie warteś życia. To ty myślisz, że i mnie spalili słusznie? Możeś dopomagał do tego?
— Nie. Przy tem nie byłem, boś mi nie zawinił, a i korzyści nie było. To nie interes dla mnie; są lepsze.
— Otóż i rozstaje do Omelnéj. Idźże sobie! — rzekł Szymon ze wstrętem.
— Rozzłościłeś się na mnie? Nu, innemu, za takie fochy, tobym szczęki porozbijał. Ty jedź w spokoju!
Liszka wysiadł. Noc była księżycowa, mroźna; zdaleka mrugały okienka chat. Zbiegł się rozejrzał, dobył z sanek wypchany worek, zarzucił go sobie na plecy.
— Do ludzi nie péjdę: mam co jeść na parę tygodni! — rzekł. — Nu, dziękuję ci za ratunek. Wiem, że pieniędzy nie weźmiesz: nic nie szkodzi, zapamiętam ciebie!
I poszedł w stronę lasów, gwiżdżąc.
— Pamiętaj Wilczycy nie tknąć! — zawołał za nim Szymon.
Nie było odpowiedzi...
Rano stanął Szymon w Sokołowie i zastał pana