Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/349

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Seweryna przy rozwalonym budynku, który poczynano już na nowo kryć.
Ucieszył się z postępu roboty, ale się przeraził wyglądem Sokolnickiego.
Miał wyraz ponuréj zaciętości na twarzy, wychudł, sczerniał, nie odzywał się prawie.
— Był pan w Głchokiem? — spytał Szymon, gdy się rozmówili o interesie.
Sokolnicki się żachnął.
— A ja tam po co? Może żebrać!
— Co to ma do żebraniny? Obiecał pan bytność: wypada obietnicy dotrzymać. Pęknięty kocieł to nie jest wymówka. Oczekują tam wizyty. Po co mają pana posądzać o brak form i dobrego wychowania lub o tchórzostwo — dodał z naciskiem. — Ja tu pana teraz zastąpię, a pan to odbędzie. To obowiązek.
Sokolnicki z głową w dłoniach medytował długi czas, wreszcie zamruczał:
— To obowiązek. Prawda! Trzeba odbyć!
Ale miał, mówiąc to, taki wyraz, że Szymon żałował, iż sprawę zagaił.
„Zrobi jakieś szaleństwo!” — pomyślał.
Nazajutrz mróz się iskrzył na lasach śniegiem okrytych, gdy pan Seweryn jechał do Głębokiego.
„Jaka śmierć, jakie zimno!” — myślał, patrząc smutno po ziemi i niebie.
Gdy przyjechał, przyjął go sam Zagrodzki.