Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/350

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nika z niemcem gdzieś poluje — rzekł. — Poco ona mnie tu z sobą wlokła! Nie widzę jéj prawie nigdy, a gdy wróci, jest tak zmęczona i senna, że ledwie mówi. A ja tu tymczasem jestem celem napaści chłopów, żydów, oficyalistów. Czy wie pan? spędziłem życie w antrepryzach, na giełdzie, w interesach krociowych: a nigdziem nie spotkał maszyneryi tak skomplikowanéj, interesu bardziéj hazardownego, niż ziemia. Tu, panie, raptem, na starość, każą mi być agronomem, chemikiem, weterynarzem, ogrodnikiem, rymarzem, budowniczym i, już sam nie wiem czém! Tu można oszaleć! Ale to u pana był jakiś wybuch, kocieł pękł: trzeba być inżenierem jeszcze! Miłe zajęcie!
— Te wszystkie obowiązki wziąłbym na siebie, byle kto mi jedno zdjął z barek: buchhalteryę, w któréj wciąż jedno: dwa od jednego, nie można; pożyczam! Tak, kocieł pękł: mam grube straty.
— Może pan potrzebuje naprędce pieniędzy? Mogę służyć! — zawołał Zagrodzki, sięgając już do kieszeni.
Sokolnicki poczerwieniał.
— Nie, panie, dziękuję. Mam pieniądze! — odparł, czując że go wstyd dławi, a chcąc mówić spokojnie. — Przecie ja tu nie po prośbie przyjeżdżam...
— No, a jakby tak było, w czem-by był grzech? Zwykła sąsiedzka uczynność.