Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/394

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Czekam, aby to, co mi proponujesz, zrobił choć jeden z ludzi zacnych. Za tym przykładem wolno nam będzie pójść, a nie za lekkomyślnikami, próżniakami i głupcami!
— Więc czekaj sobie, aż ci dach na głowę spadnie. Ja muszę się wycofać: mam długi, muszę je spłacić, aby mieć sumienie czyste.
— Jak sobie chcesz! Są ludzie, co rodzicielskie obrączki ślubne sprzedają, i tacy, co odbijają skarbony po kościołach! — zawołała, unosząc się i zabierając do odejścia. — To pewna jednak, że jeśli ja to będę zmuszona uczynić, to dzień ten będzie moim ostatnim.
Odeszła, a on chwilę kopał zawzięcie, potem oblany, z mdlejącemi ramiony; wreszcie rydel rzucił, na ziemię świeżo wydobytą się położył i znowu torturował sam siebie myślami gorzkiemi, jak piołuny.
Nazajutrz znowu — jak w ciężkiéj chorobie — nastał zwrot ku lepszemu. Przyszła szlachta z Dubinek z żonami i dziećmi. Wilczyca przysłała kilkoro swéj rodziny, robota ruszyła jako tako, po tygodniu opamiętali się parobcy, poczęli po jednemu wracać do służby. Maszyna gospodarska szła ciężko, opornie, skrzypiąc, zacinając się, ale przecie szła. Tylko zaraza porywała coraz-to więcéj bydła, i nieubłagany, straszny zbliżał się termin fatalny — święty Jan.