Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/105

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Gdzie? Ja-bym miał dla ciebie pewną lokatę.
— Dziękuję panu, ale takiego procentu, jaki tam dostaję, nikt mi nie da.
— Ile-ż? He?
— E, pan się na takich rachunkach nie zna! — roześmiał się Szymon.
Wstał i pożegnał starego, bo dzień się uczynił, a do sądu miał kęs drogi po błotnistych zaułkach. Chciał téż przed wywołaniem spraw pomówić z Borysowiczem, prawnikiem sokołowskim.
Marszalek, na dowód swych wielkich łask, dał mu olbrzymi klucz od furty w murze ulicznym: więc nie potrzebował przechodzić przez żydowski cmentarz; zostawił téż w ruderze konia i wózek i wydostał się na ulicę.
W chwili, gdy furta zamykała się za nim, stanęła przed nią bryczka, wypleciona łozą, zaprzężona w parę chudych koni.
Spojrzał i kilka kroków postąpił, podając rękę do wysiadania kobiecie, ubranéj w wytarty paltocik, przemokłéj i zziębłéj.
Uśmiechnęła się do niego życzliwie.
— Pan wychodzi od mego wuja? Co się stało? — rzekła.
— Ot, ciekawy go byłem, więc się wkradłem fortelem. Pani zapewne za interesami... Może w czem wyręczyć lub usłużyć?
— Dziękuję panu; ja tylko do wuja mam interes