Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

i wracam corychléj. Jeszcze kartofle niewybrane A u was w Sokołowie co słychać? Gorzelnia prędko ruszy?
— Za parę tygodni. Zresztą u nas, jak wszędzie, pospolita bieda i kłopoty! Mam prośbę do pani i, jeśli wolno, wstąpię do Horodyszcza w powrocie.
— I owszem. Pan Baha nawet był w strachu, czy pan na niego nie gniewny, że tak dawno nie był. Ja też się dziwiłam, że ani Sewera ani pana nie widać. Chciałabym wam sprzedać kartofle.
— Dobrze, bo potrzebujemy dokupić.
Podała mu na pożegnanie rękę, i odszedł, raz jeszcze się za nią oglądając. Była dla niego ideałem kobiety dobréj, poważnéj i myślącéj. A wiedział, jak ciężki żywot miała, i miał dla jéj pracy niewdzięcznéj, a spełnianéj tak spokojnie i ofiarnie, bezmierne, serdeczne współczucie.
Podczas ich rozmowy parobek-woźnica wyładował z bryczki jakieś toboły i dzwonił z całych sił do furty.
Spodziewał się ukazania Narcyza i aż odskoczył gdy ujrzał przed sobą strasznego marszałka z kijem w ręce.
— A ty, ośle, jak śmiesz dzwonek mi urywać! — zaskrzeczał wściekły stary.
Chłop się usunął za swoją panią.
— A to ty! No chodź-że, chodź! — łagodniéj na jéj widok ozwał się garbus.