Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/378

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Było z czego się rozchorować, — prawda? Czekam pani z utęsknieniem! Nika.”
— Jedźmy, Sewer! — szepnęła kusząco Basia.
— Ja? po co? — żachnął się, odzyskując odrazu upór.
— Bo... bo ja koni nie mam! — odparła, rada z wybiegu.
— Ja przecie w dyszlu nie chadzam. Jedźmy razem do Sokołowa, ztamtąd weźmiesz moje konie, naturalnie, jeśli dotąd żyją, co jest wątpliwe.
— Jakiś ty nierozsądnie uparty!
Ruszył ramionami bez odpowiedzi.
Weszli do domu i Basia zaraz zakrzątnęła się około wyjazdu. Pan Seweryn pozostał z wujem, z miną zaciętą, słuchając jego utopii, nadziei, rad — głuchy tym razem na wszelką otuchę wobec goryczy, która wzbierała w nim, jak morze.
Po obiedzie zajechała przed dom bryczka Basi; dla oszczędności woźnicy pan Seweryn siadł na kozieł, wierzchowca uwiązano do bryczki, i ruszyli tak do Sokołowa. Ale tam na ich widok Iliniczowa bardzo się skrzywiła.
— Prosiłam cię, żebyś wrócił o północy — rzekła po francusku.
— Basia jedzie do Głębokiego, mogę ją konno do pół drogi odprowadzić, potém objechać lasy i wrócić, kiedy chcesz.
— Ano, to dobrze! — udobruchała się.