Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/379

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Konie żyją? — spytał.
— Żyją. Wszystko spokojnie. Mógłbyś i ty jechać do Głębokiego.
— A dajcie mi święty spokój! — burknął, wychodząc do stajen.
Po godzinie Basia ruszyła daléj. Pan Seweryn eskortował ją czas jakiś, wreszcie u jakiegoś rozstaju zatrzymał się.
— No, do widzenia! — rzekł, udając wesołość. — Skręcę tu do Dubinek, by złapać Szymona na gruchaniu.
— Jeśli o ciebie spytają, powiem, że złożysz wizytę.
— Nie spytają, i ja tam nie będę! — odparł, skręcając w las.
Pozostał sam na leśnéj drożynie i, pewny, że go nikt nie podpatrzy, puścił cugle koniowi i szepnął:
— Mój Boże, żeby mi wszystkie te niedole, oprócz jednéj!
Głowę zwiesił na piersi i bił się z czarnemi myślami. Tak ciężko nie było mu nigdy jeszcze na duszy.
Koń, nie kierowany, szedł i szedł stępa po mchu i miękkiéj ziemi bez szelestu prawie, i pan Seweryn nie uważał, gdzie jedzie.
Dopiéro jakaś gałąź, co mu strąciła czapkę, zbudziła go z rozmyślań. Rozejrzał się i ujrzał przed sobą polanę, a, niéj chatę gajowego.