Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/185

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Szymon na taki pogląd ręką machnął i pobiegł daléj. Po chwili trąbka jego zagrała sygnał do obławy. Dźwięk się odbił o gąszcze, wzbił w górę i popłynął po lesie; jeszcze drżał w powietrzu, gdy mu drugi podobny odpowiedział z oddali, i wnet potem niewyraźny jeszcze wrzask naganiaczy.
Wśród strzelców uczyniła się cisza. Każdy znieruchomiał, z palcem na cynglu broni, z okiem utkwionem w ostęp. A tam huczało niesfornie, dziko, coraz wyraźniéj.
— Pusto czy jakie licho! — pomyślał Sokolnicki.
Ilinicz po chwili się znudził i nieznacznie do szwagra się zbliżył.
— Nic tu nie będzie! — szepnął. — Możemy gawędzić.
— Daj mi pokój i nie psuj polowania!
— Coś taki zły? Na Woynę? Sam sobie winę przypisz, boś osieł! Zabierze ci pannę!
— Odczep się odemnie i pilnuj własnych interesów! Nie rozumiem, jak kto w naszych warunkach może się takiemi głupstwami zajmować! A teraz wracaj na stanowisko, bo ja tu jestem dla polowania, a nie dla rozmowy.
Ilinicz minął go i poszedł do panien.
Raptem zagrał jeden ogar, potem dwa, wreszcie kilkanaście i jednocześnie prawie na linii strzelców padły dwa strzały. Daleko, koło Woyny, mignął szary przedmiot.