Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/184

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

z za mgły się podniosło i cały las, cichy i poważny i szronem okryty, ozłociło cudnie.
Z gęstwiny rozchodził się czerstwy zapach żywicy i z cichym szelestem opadały ostatnie liście. Coraz topniała drużyna myśliwska, półkolem obejmując ostęp, aż ostatniego postawił Szymon i napowrót poszedł, by sprawdzić, czy każdy był na stanowisku.
Wnet téż na Ilinicza napadł, który papierosa zapalił i przeglądał jakieś papiery w pugilaresie.
— Na Boga, co pan robi?
— Ach, prawda, zapomniałem! Nic to, wiatr z ostępu!
Sokolnicki, który opodal stał nieruchomy, za drzewem ukryty, zaczął mu wymyślać.
— Ładnieś mnie umieścił! Z jednéj strony ten osieł, z drugiéj panny! Wolałbym iść z naganką.
— Nic to, ale przesmyk najlepszy!
Za pannami, które jednakże zachowywały się zupełnie poważnie, stał Woyna. Szymon go zastał po za linką, w ostępie, zbierającego ostatnie wrzosy i borówki.
— Panie, nie wolno ruszać się ze stanowiska!
— Nie wolno? Dlaczego?
— Bo pan dostać może kulą.
— Wielka mi osobliwość! Nie będę pierwszym, co dał życie za kwiaty — odparł obojętnie Woyna i daléj herboryzował w gąszczu.