Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/183

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Jakto? pan z pistonówką! Przecie mają być niedźwiedzie!
— A ja wcale bez broni! — rzekł Woyna.
— Ach, pan! — odparła lekceważąco. — Pan ma pojęcie o niedźwiedziu z menażeryi. Ale pan Sokolnicki dostanie stanowisko poważne, bo ma sławę najlepszego strzelca, i z taką bronią przyjeżdżał.
— Moją sławę właśnie tą strzelbą zdobyłem. Niech jéj pani z pozoru nie sądzi. Ma na sumieniu już pięć niedźwiedzi! — odparł Sokolnicki.
— Właściwie w takich łowach najwięcéj znaczy zimna krew — rzekł któryś z myśliwych. — Ja zawsze pudłuję z gorączki, chociaż mam pyszny sztucer.
— Proszę panów na przekąskę! — wzywał Zagrodzki. — Zkądże panowie razem jadą?
— Z Sokołowa — rzekł Woyna. — Odnowiliśmy dawną znajomość szkolną i przegawędziliśmy u komina prawie całą noc.
Obejrzał się za towarzyszem, ale ten pozostał na ganku, zajęty przez panny, które koniecznie chciały z pistonówki strzelać do celu.
Na co zaprotestował Szymon, który nadbiegł, wzywając wszystkich na stanowisko.
— Strzelać nie można, pani. Zajmujemy najbliższy ostęp. Już i bez tego zawiele tu gwaru.
Rzucili się wszyscy za nim, uciszeni nagle i już skupieni, a on skręcił na jedną z dróg i jął ich rozstawiać co kroków kilkadziesiąt. Słonce właśnie