Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/95

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Wynoś się, bo jak mój lokaj wróci, każę policyi zawołać! — pienił się ze złości stary.
— To może pański lokaj tam na końcu domu okno otworzył i kradnie. Słyszałem, przechodząc, szelest, jakby żelaza, czy miedzi.
— Gdzie? Co słyszałeś? Pokaż, gdzie?
Stary kij rzucił, jął w kieszeniach futerka szukać kluczy. Wobec téj nowéj grozy, zapomniał o wtargnięciu obcego.
— Chce pan złodzieja schwytać, to ja pomogę, Proszę wejść do tych izb, a ja pójdę pod okno. Zrobimy obławę.
— Idź! idź! A jeśli będzie napad na mnie, staniesz za świadka? Co?
— Stanę, ale i złodziéj, z moich rąk gdy wyjdzie, dziesiątemu zakaże! Niechże pan zaczeka minutę, aż ja pod oknem będę: wtedy proszę ptaszka na mnie napędzać!
Stary głową kiwnął, i gdy Szymon cichaczem na podwórze się wyślizgnął, zapalił latarkę, wziął pęk kluczy i, jak uosobienie skąpstwa, ruszył przez sień do swych składów. Klucz zgrzytnął, Szymon do ściany się przytulił. Złodziej nic nie słyszał, wciąż brząkał i suwał coś po podłodze.
Ta cała połowa domostwa była pod sufit zawalona najróżnorodniejszem rupieciem. Były meble, niegdyś bardzo cenne, były dywany, bronzy, obrazy, szkła, porcelany, stosy żelaza, mosiądzu, miedzi, ubra-