Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/94

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

chude ręce, do szponów podobne, i sekundę czekał, aż się starzec na niego obejrzy.
Ale ten daléj kijem węgle zgarniał i widocznie wziął go za kogoś innego, bo po chwili ostrym głosem spytał:
— No i cóż, wodę przyniosłeś?
— Przyniosę, byle-bym dzbanek dostał! — odparł Szymon spokojnie.
Stary drgnął i obejrzał się.
— Kto to? Czego? Gdzie Narcyz? Pójdziesz precz!
Porwał za kij i z żywością młodą ruszył na odparcie napaści.
Szymon ani drgnął. Co prawda, dla jego olbrzymiej siły i wzrostu ten stary kaleka był śmiesznym przeciwnikiem.
— Po co się pan alteruje? Nie jestem zbój, ani o nic nie proszę, co kosztuje pieniądze. W dalekiéj jestem drodze, i zbłądziłem. Noc taka czarna. Posiedzę tu w kącie i pójdę. Przecie w téj izbie nie ciasno.
— Péjdziesz precz! czy mam cię drzwi wyrzucić? Co to? Karczma! Jak śmiesz tu przychodzić! Narcyz, Narcyz! — począł wołać stary w bezsilnéj złości, tupiąc nogami i wygrażając kijem.
— Nie pójdę, bo noc czarna, błoto bezdenne, jam zmoczony do cna, i nic złego panu uczynić nie chcę. Wstąpiłem przypadkiem, a jeśli pan każe, za nocleg zapłacę.