Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/96

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

nia, firanek, starych ksiąg, — wszystkiego, co się wiekami zbiera po szlacheckich dostatnich domach, wszystko, co stary złupił z Sokołowa.
W tych stosach była szpara do przejścia. Garbus stąpał jak widmo, w filcowych butach, latarkę osłaniając połą futerka, a ściskając w ręce olbrzymi pęk kluczów.
Myślał z rozkoszą, jak niemi uczęstuje złodzieja po głowie, gdy, na nieszczęście, zawadził o stos bronzowych kandelabrów, które osunęły się z przeraźliwym szczękiem.
To spłoszyło złodzieja. Skoczył na okno i już się zsuwał na ziemię, gdy go Szymon uchwycił za nogi, obalił i, za piersi trzymając, jął wołać:
— Już go mam! Niech pan poświeci!
Przez okno wychylił się garbus, blady ze wściekłości, wygramolił się na futrynę i jak kot wpadł na leżącego, okładając go bez miłosierdzia pękiem kluczy. Szymon ledwie się uchylił, aby poczęstunku uniknąć. Złodziej leżał bez ruchu; dopiero pod razami zaczął jęczeć i byłby niechybnie ducha wyzionął, gdyby Szymon kluczy nie odebrał.
— Bój się pan kryminału, jeśli nie Boga! — zawołał. — Człowiek ledwie dyszy, krew cieknie! Kto to? Zna go pan?
— Jakże nie znam! To ten potwór, ten hultaj, którego żywię i odziewam, który powinien przez samą wdzięczność być moim psem! Zabiję go, zabiję!