Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/261

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

poratował. Jeśli on słowa nie rzeknie, to pan nas i do progu nie puści. Psami wyszczuje!
— Jest ktoś lepszy od niego: panienka z Horodyszcza. Do téj trzeba iść!
— Na Boga! to prawda. A te chłopy tam noc przesiedzą i na tę myśl nie wpadną. Ty masz rozum nie babski.
Skoczyła do izby. Antolka założyła ręce na piersi i, choć miała huk roboty, zadumała się. Rada-by była w téj chwili uciec z chaty, iść, gdzie-by jéj nikt niewidział i nie naganiał, i w dumkach swych przesiedzieć godziny.
Wtém do szyby ktoś zastukał, spłoszył ją.
Drgnęła i wyjrzała na podwórko. Pod oknem stał Hipolit i kiwał, by do niego wyszła.
W innym razie odegnałaby go jak psa „do budy”, ale dziś tyle się zmieniło!
Zarzuciła chustę i wyszła do niego.
— Czyście bez sumienia? — rzekł strzelec. — Toć u Morskich do rana dwa trupy będą!
— Zkądeś się tu wziął?
— Weronka mnie przysłała o matkę się dowiedziéć. Ledwiem się dobił, już padam z męki. A tam stary dochodzi końca: a kobieta, jak słup siedzi i nikogo więcéj w domu. Toć idź ty tam, gromnicę zapal, ocuć kobietę; ja nie umiem radzić i wracać muszę Szymonowi donieść o tém. Weronkę przyślę, ale tymczasem niechże kto się nad nimi ulituje!