Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/225

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— A to tak Onyśkę i Altera łapiesz?
— Jużem złapał! Fura u was na podwórzu.
— A tuś czego? — żartem spytał Szymon.
— Chciałem wam oznajmić, że Liszka po naszych lasach się kręci.
— Aż tak pilno! No, wracaj że do domu, a może i Weronkę zabierzesz?
— Można! — odparł Hipolit lakonicznie.
— Naści też i len, którym ją baby obdarzyły.
— Nie trza było brać! My nie żebraki! — mruknął szlachcic.
— Głupiś! Gdyby nie godziło się brać, to-bym go nie niósł. Cham jest, kto odrzuca dar dobrego serca.
Hipek coś zamruczał, ale wziął len.
— No, to jedźcie z Bogiem! — rzekł Szymon, zawracając.
Oni zostali sami; Hipek się odezwał:
— Tom strachu zażył, gdym cię nie zastał! Gdyby nie koń Szymona, to-bym Dubinki podpalił.
— Głupiś! Żywéj-by mnie nie wzięli! A żeś tu trafił?
— Domyśliłem się, że Szymon u Wilków. On nie taki cnotliwy, jak siostra.
— Milcz głupi! On nie taki rozpustny, jak Dubinieccy! Jemu głupstwa nie w głowie, ino obowiązek!