Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/57

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Sokolnicki przerwy nie zauważył, szedł za swą myślą aż w głąb duszy, pełnéj mętów i żółci.
— To jest straszne, gdy człek wstecz spojrzy i zobaczy, jak się zmarnował, i odrobić już nie sposób: to piekło! Po śmierci ojca, gdym tu na pogrzeb przyjechał, coś mnie snadź opętało: zły geniusz wykolejonych i spaczonych, zapewne. Chodził za mną i szeptał: Zostań, zostań, uczyń dobrze siostrze, matce, ojciec tego pragnął. Gadało mi to każde drzewo każdy kąt, każda twarz, trumna ojcowska, sosny na cmentarzu. Mój Boże! jeślim sekundę pomyślał własnéj korzyści, o pustéj sławie, jeślim miał się za mędrszego od innych! Nie. Nigdy. Zostałem! Ciebie wtedy jeszcze nie było, ale mi wierz, pracowałem za dziesięciu, lepiéj stokroć, niż teraz. Miałem jeszcze wiarę w przyszłość, cały zapas energii woli. Wyposażyłem i wydałem za mąż siostrę, matka mi zmarła bez troski o jutro, spokojna o mój los i siostrzany. Nie dałem poznać nigdy co mnie kosztował ten posag i spokój matki, nie skarżyłem się nigdy, nie okazałem rozdrażnienia, i brnąłem, brnąłem w piaski, w błoto, w trzęsawisko, zacinając zęby na ból, na krzywdy, na niesprawiedliwość, na ustawiczne niepowodzenia i klęski. Ty wiesz wszystko, ty jeden mnie znasz, i kiedyś — gdy upadnę, już śmiertelnie pobity i zdeptany, i wszyscy, jak to zwykle bywa, obłożą mnie krytyką i winami, i odsądzą