Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/381

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nijakie sejmy — odparł, co słowo, to śmielszy — Alter wstąpił z kwitem po drzewo, wodziłem go po lesie, pokazywałem numery. Zaszli do chaty, by co przegryźć. Od rana na nogach i na czczo.
— A cóż to za kompanie zbierasz?
— To furman Altera, a to mój swojak... po drodze wstąpił... idzie na flisy.
Alter ku drzwiom zmierzał arrogancko, a za nim kulał jego furman o twarzy płaza. Pan Seweryn wszedł do izby, czując, że tu się dzieją nieczyste sprawy, a jest bez siły i prawa, by je gwałtem odkryć.
Onyśko, już zupełnie spokojny i gotów do długiego kłamstwa, stał u stołu z miną zuchwałą, a drab bez ceremonii wylał sobie resztę wódki w szklankę, wypił i począł fajkę zapalać.
Nie postawało nic, tylko udać obojętność.
— Takie rozhowory i zebrania w dzień roboczy nie na miejscu. To nie służba! Masz ochotę znajomych gościć, to nie teraz i nie tutaj. Kto pije i radzi z wrogami i szachrajami, sam jest taki! Radzę ci patrzéć pilniéj na las, a nie na butelki.
Onyśko w milczeniu wysłuchał admonicyi. Przed chatą rozległ się turkot wozu Altera. Pan Seweryn wyszedł.
Wypadek ten ocucił go i zajął. Oczywiście trafił na jakieś złodziejskie konszachty, należało o tém