Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/195

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

o jego tryumfy, nieco opodal pozostał i rozmawiał z Woyną. Szymon rwał się naprzód.
Po chwili ci dwaj zostali zupełnie w oddali i Woyna rzekł:
— A co? Cudo, nie dziewczyna! Czy wiesz, jeśli jéj nie zdobędę, nie przeżyję.
— Znam ładniejszą — odparł Sokolnicki, zapalając papierosa.
— To nie może być.
— Mogę ci ją jutro pokazać.
— Któż to?
— Dziewczyna ze wsi.
— Pfuj! Takie porównanie.
— Jeśli chodzi o piękność, to stan nic nie znaczy.
— Ale ta ma wszystko! I piękność i szyk, i królewską postawę, i wdzięk w każdym ruchu. Świat poznałem, i nic podobnego nie zdarzyło mi się spotkać.
— Boś się zakochał teraz.
— Tak, przyznaję. Ją zdobyć i umrzeć!
Sokolnicki wybuchnął śmiechem.
Woyna się nie obraził.
— Nie kochałeś nigdy?
— Ja? Na to mnie nie stać. Ożenić się nie mogę, a kochać bez wzajemności i wyznania — na to trzeba mieć wolną głowę i czas na mrzonki. A ja tyle mam na to ochoty i humoru, co ten niedźwiedź, który tam za nami leży, na polanie.