Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/455

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Anim go tknął! Taki stary czerep tłuc toby mi wstyd było. Wzięli mnie dla ochoty. Głupio było. Mało co wzięli i mnie nic nie dali. Trzy ruble rzucił Alter. Teraz niech go biorą! Dobrze tak: podła kompania!
— Jakiejś szukał, taką masz.
— Aha, ja mam w czém wybierać! — burknął Liszka.
— Toś wiedział, do czego wracasz.
— Wiedział, alem poprzysiągł tu zdechnąć, i tak się stanie.
Zwinął się w kłębek, jakby zasypiał, ale go febra zaczynała męczyć. Kulił się w swych łachmanach
Ułas do chaty wszedł i wyniósł mu jakichś korzonków garść.
— Masz; jak cię rzucać przestanie, zjedz! A teraz idź gdzie w łozy. Za chwilę świtać pocznie, u mnie ludzie będą. Idź, masz jeszcze chleba!
Liszka podniósł się, stękając. Nogi miał pokaleczone, członki zbolałe, dreszcze okropne. Wstał jednak i, jak zwierzę ścigane, ruszył w łozy, by się w gęstwinie zaszyć i przebyć dzień o głodzie i męce. I nie miał już dla niego ratunku ni rady nawet wszechwiedzący Ułas.
Na drugi dzień zaledwie powrócił Hipolit, Szymon, z każdą godziną silniejszy, siedział już na posłaniu.