Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/333

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Zaciery oddawać wołom! — rzekł pan Seweryn. — Uprzątać gruzy. Słody na obroki!
— Proszę pana! Może gorzelnia wcale nie ruszy téj zimy? — mówił daléj żyd natarczywie.
Sokolnicki pobladł ze wściekłości i skoczył do żyda. Ten, przerażony, co rychléj się wycofał.
Ale za węgłem stał już Alter z Jeziora i, patrząc na tę ruinę, dziwnie się uśmiechał. Żydzi poszwargotali z sobą i wrócili we dwóch. Pan Seweryn ruszył ku domowi, oni szli za nim jak zmory. Na pół drogi obejrzał się na nich i stanął.
— Czego chcesz? — rzucił do Altera groźnie.
— Ano, wiadomo! Taki wypadek. Ja potrzebuję wiedzieć co będzie z moją wódką. Tysiąc wiader już mam sprzedanych. Tyle pieniędzy w to wsadziłem. Może wcale wódki nie dostanę?
— Dowiesz się jutro, gdy się rozejrzę. A teraz idźcie precz, bo mnie doprowadzicie do ostateczności. Precz, mówię!
— Pan mnie nie ma co pędzać, ja mogę wcale nie przychodzić, proszę tylko o zwrot pieniędzy — rzekł żyd zuchwale.
Pan Seweryn pięści zacisnął i do krwi zagryzł wargi. Duszę-by w téj chwili zastawił za tych kilka tysięcy, ale duszy jego nikt nie chciał: trzeba było gorycz pić do dna. Wszedł do domu i drzwi za sobą zatrzasnął. Iliniczowa w téj chwili przyjechała,