Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Podobno. Przynajmniéj żaden nie chce się tu zakopać.
— Ależ to zgroza! Tacy bogaci! — zawołała ze zwykłą bezwzględną szczerością.
— Dlatego właśnie nie chcą zostać nędzarzami.
Rzucił okiem na jéj bryczkę, pełną siana, na chude szkapy, na paltocik rudy ze starości.
— Słyszała pani ostatnią plotkę? — spytał, głos zniżając.
— Plotkę, ja? Ten towar nie dochodzi do Horodyszcza.
— Jeden ze spadkobierców, inżenier, zdmuchnie zapewne Nikę Zagrodzką, z przed nosa naszemu Sewerowi.
— Ja nawet nie słyszałam, że Sewer o nią się stara! — odparła zdziwiona.
— On się nie stara, bo cymbał! A ja przysięgnę, że gdyby tylko słowo rzekł, miałby miliony i śliczną w dodatku żonkę! Ale on codzień bardziéj tetryczeje i nigdy dobréj rady nie słucha. Jeśli chybi polowania w przyszłą niedzielę, to przepadł, bo Sokołowa bez bogatego ożenienia się utrzymać nie zdoła.
Prom przybił do brzegu, zrobił się ruch i wołania. Ilinicz się śpieszył.
— Panno Barbaro! Jeśli kogo, to on pani tylko posłucha. Proszę go namówić. A teraz całuję rączki, uszanowanie ojcu!