Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/197

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— A mnie życie miłe!
— A ja nie napisałem jeszcze testamentu.
— A księdza macie, żeby przed śmiercią mnie wyspowiadał?
I tak każdy niby żartem się wymawiał, i stali wszyscy, bezpieczni w gromadzie.
— Proszę mi dać kłaków! Ja pójdę! — rzekł Szymon.
— A cóż to, czy ja niedołężny? Potrafię i sam! — odparł pan Seweryn. — Nie mam żony ni dzieci, i życie mi nie tak nazbyt miłe, a i bez testamentu się obejdzie!
Śmiał się, jakby upojony niebezpieczeństwem, i bez pośpiechu wyjął stempel, nawinął nań garść lnu, opatrzył swoje pistony i poszedł, przeskakując zwały i rozchylając gąszcze. Za nim poskoczył Szymon, Hipek, i z naganki, po chwili szamotania się z ojcem, Ihnat Wilk. Psy, czując sukurs, rzuciły się jeszcze zajadléj.
Nika wskoczyła na zwaloną kłodę i wszyscy wyciągali szyje, trochę urażeni i zawstydzeni.
Po chwili ujrzeli Sokolnickiego i Szymona na korzeniach świerku, tuż nad jamą czarną, zkąd rozlegało się dzikie mruczenie i mlaskanie szczęk.
— A no, staruszka! do tańca! — krzyknął pan Seweryn, stukając kolbą o drzewo.
Ryk mu odpowiedział z głębi, ale staruszka była niewidzialna.