Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/196

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Bajesz! Ale tylko mi Niki nie pokochaj, bo cię zastrzelę, a potem siebie.
— To nie straszna groźba, jeśli zawsze, pod silném będąc wrażeniem, rzucasz broń za siebie.
— To nie odpowiedź. Ja mam przeczucie, że będziesz mi rywalem!
— A ja mam przeczucie, że ty rychło będziesz się leczył z hallucynacyi. Ja, twój rywal! Cha cha! No, i czegóż oni tam stoją i gapią się?
Istotnie, myśliwi zbili się w gromadkę i patrzyli w jeden punkt. W ciasnéj gardzieli leśnéj leżał burzą zwalony świerk olbrzymi; wkoło nieprzebyty gąszcz krzaków, zarośli, chmielów. Tam się rwały psy, odskakując co chwila z wyciem i piskiem, i naokół, w przyzwoitéj odległości, stali chłopi, udając, że postępują naprzód, a raczéj się cofając.
— No, i co? — spytał Sokolnicki, gdy Woyna już się do Niki zbliżył i wcale się niczém więcéj nie zajmował.
— Leży pod wywrotem, ale wyjść nie chce! — odparł Szymon. — Byłem tam i rzucałem kamienie, ale ani się rusza, tylko mruczy.
— Podpalić świerk! — zawołał Hipek.
— Aha! i las z nim razem! — burknął Niemiec.
— No, to niech kto pójdzie i podkurzy ją kłakami! — rzekł Sokolnicki.
— Padam do nóg! Mam żonę i dzieci! — zawoał ktoś z myśliwych.