Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/198

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Wtedy śmiałek strzelbę ramieniem do boku przycisnął, zapalił kłaki i wetknął je w otwór. Jednocześnie ryk wściekły odrzucił wstecz Ihnata i Hipka i po nad korzeniami, o krok od pana Seweryna, ukazała się do pół ciała nad jamą niedźwiedzica olbrzymia, gotując się do skoku.
Była to sekunda, ani czasu do celowania, do wydobycia z pod pachy broni, do opamiętania.
Pan Seweryn cyngiel spuścił: strzał padł, potém drugi, Szymona. Zwierz ryknął, pazury się osunęły: zwaliła się w głąb.
Wtedy Sokolnicki ze świerku zeskoczył, zdjął czapkę i przeżegnał się, a potém jął obcierać twarz z potu i milczał.
Teraz do jamy skoczył Szymon, Hipek, Ihnat i poczęli wrzeszczeć:
— Dwa piastuny, bez tchu! Można żywcem brać!
— Bij! bij! — krzyczał Zagrodzki, zatykając uszy, tak blady, jakby śmierć widział.
Nika pierwsza była przy Sokolnickim i podała mu flaszkę oplataną z koniakiem.
Bez słowa wypił, a potém raz pierwszy spojrzał jéj w oczy. Była w tych oczach groza i przestrach.
— Wylękła się pani. Prawda? to nie żarty?
— Oj, nie! I nigdy-bym nie chciała drugiéj podobnéj chwili przeżyć. Gdyby piston nie spalił?
— I to się stać może. Ano, byłby koniec!
— To okropne! A pan się nie przestraszył?