Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

chowując tysiąc ostrożności, by nie stracić równowagi, zapalił papierosa.
Przy téj iskierce światła zobaczył godzinę i uspokoił się: nie stracił czasu.
W téj chwili gdzieś z boku, we mgle, rozległ się głos kobiecy.
— Ho, ho! ostrożnie tam!
— Ho ho! — odkrzyknął z otuchą, rzeźwiejąc na dźwięk ludzkiéj mowy.
Drugie czółno zbliżało się, ale go widać nie było; tylko ten sam kobiecy głos ozwał się wyraźniéj:
— Kto tam?
— Szymon Hreczany! — odparł. — A wy kto?
— Dobry wieczór! Ja z Dubinek: Antolka Adamowa.
— Dobry wieczór. A was co wygnało z domu w taką porę?
— Szukałam gęsi. Myślałam, że na Połoni znajdę, a te szelmy zawędrowały aż na Wir, i tak mi czas zszedł. Dziaduś pewnie w strachu.
— I nic dziw. Śmiertelna dziś pora.
— I was nie ochota też wygnała — zagadnęła po chwili, a była tak blizko, że już sylwetkę jéj ciemną rozpoznać mógł obok swéj pławicy.
— Służba! — odparł lakonicznie.
— Do Dubinek wam?
— Tak. Myślałem, żem zbłądził w tumanie.
— Ej nie! Żebyście i nie chcieli, to was woda