Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/401

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ciche, jakiemi dziecko matce się żali, gdy cierpi, lub gdy je skrzywdzono. Tylko ten obrazek i księżyc widziały łzy Basi.
Nad ranem chmury zaciągnęły niebo i deszcz padał, gdy Basia ruszyła do miasteczka. Jechała ze strachem i niepewnością, jak ją marszałek przyjmie bez pieniędzy. Ostatnim razem wymyślał jéj i groził, zapowiedział, że podobny krok następny będzie dla niéj zgubą.
Skulona na trzęsącéj bryczce, smagana deszczem, układała sobie, jak go błagać będzie, co powie, co uczyni nieszczęsna, jeśli on sreber nie przyjmie.
Na promie żyd ją pozdrowił.
— Co to „panientka” tak kiepsko wygląda? Nie trzeba chorować! Zdrowie milsze nad wszystko. W taki deszcz jechać, aj! aj! czy to się godzi?
— Cóż robić? interes! — odparła, uśmiechając się z trudem.
— Komisarz sokołowski konia u mnie zostawił na parę godzin: a ot zaraz i dzień się z tych godzin zbierze! On taki akuratny człowiek, gdzieś się chyba zahulał!
— Ej, to na niego nie patrzy. Musiał go interes zatrzymać.
— Oho, on chytry! W zajeździe mu za droga stajnia. A ten koń to tyle siana je, co trzy woły.
Basia ruszyła daléj; do własnéj troski przybyła