Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/400

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kupić nie chce. Panika zarazy! Siano nie sprzedane... i tak wszystko zawiodło.
Opuściła głowę znękana.
Przez okno wieczór letni rzucał im wonie i blaski, na gnieździe bocian klekotał i śpiewy rozlegały się po polach. Żadne z nich nie miało oczu i uszu, tylko zatopieni w cyfrach fatalnych dumali smutnie.
Tego wieczora, gdy Seweryn odjechał a pan Oyrzanowski do snu się ułożył, Basia cichutko poszła do jadalni, jak duch, po pustych salach.
Otworzyła jedną z szaf i dobyła stare rodzinne srebra, ostatki dawnéj świetności.
Odłożyła kilka sztuk dla ojca, resztę zawiązała w papier i płótno i zaniosła do siebie.
„Dam mu je w zastaw! — myślała — byle ojciec nie spostrzegł. Zmartwiłby się, a tu nie mam już nic więcéj.”
Otworzyła swoje biurko, gdzie chowała najdroższe rzeczy, przejrzała raz jeszcze szufladki. Wszystko poszło: matczyne klejnoty, jéj drobiazgi, — wszystko, co miało jaką cenę.
Został dukat jeden, obrączka, złoty medalik, pamiątki świętość.
Basia zamknęła biurko z westchnieniem i uklękła do pacierza, zapatrzona w obrazek Częstochowski nad posłaniem.
Księżyc wypłynął na niebo i zajrzał przez okno.
Po twarzy zamodlonéj dziewczyny płynęły łzy