Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/330

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Sewer się zakochał — szepnęła do Szymona. — Dajmy mu spokój: niech marzy.
— Tak raptem? — zdziwił się Szymon. — O, chwała Bogu! Byle tylko co go nie napadło! Aj, on taki narowny.
I coraz któreś z nich zerkało ku niemu, z radością stwierdzając, że miał ciągle rozjaśnione oczy i myślą był nieobecny.
Gdy nareszcie zaczęto się rozchodzić i Basia żegnała Łabędzkiego, ten jéj rzekł:
— Proszę pani, widzę i nie wierzę oczom. To się tak nie skończy łatwo. Boję się jutra, jak zmory. Jutro, gdy otrzeźwieje, wszystko przepadnie. Żeby panna Zagrodzka go pilnowała. Ale jemu nikt nie poradzi, gdy na kieł weźmie. Boję się jutra.
— Zmów pan pacierz i bądź dobréj myśli. Między nimi coś zaszło stanowczego.
I Szymon się uspokoił, tak bardzo wierzył Basi.
Powoli stary dom zapadł w ciemność i ciszę, i skończył się dobry dzień odetchnienia i święta. Tylko o Iliniczu nikt nie wspomniał, i pomyślała o nim tylko Józia z bólem i goryczą, usypiając dziatwę bezdomną i z gniazda wyrzuconą.
A on, samotny, w izbie zajednéj, po długiem rozmyślaniu, nie mogąc usnąć, wstał i zatrzymał się u okna, do szyby czoło cisnąc.
I miał wrażenie, że się zgrał, stracił wszystko, zastawił nawet duszę, bo jéj nie czuł w sobie.