Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/31

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

reszta zwróciła się do leśniczego z groźnym pomrukiem.
On, jak zawsze obojętny, głową skinął w stronę mówcy i bez powitania rzecz zagaił.
— Przyszedłem tu po dziesięć sztuk dębiny, które zeszłéj nocy wasi synkowie w dworskim lesie ukradli.
— Łżesz! Żadnéj dębiny u mnie niema! — odparł szlachcic, porywając się od stołu.
— Jest, kiedy ja mówię! — twardo, ostro, głos podnosząc, rzekł Szymon.
Jeden z obecnych, suchy, kościsty starzec, naprzód wystąpił.
— Jeśli tak i jest, to dziś nie czas najeżdżać na dom, gdzie ludzie się zebrali na uciechę, i despekt czynić własnéj rodzinie. Chamy tak robią, i nie dziwiłbym się, żeby was tu jak chama poczęstowali! Ot co jest!
— Cham jest, kto kradnie, a w moim rodzie złodziejów nie było, więc ja tu rodziny nie mam. W uciesze też nie przeszkadzam i wiele czasu gospodarzowi nie zajmę, tyle tylko, co pieczęcie na kradzionem drzewie położyć i policyjny protokół spisać.
Nie unosił się, ani obrażał, ani znać było po nim strachu, pomimo, że już wokoło niego skupiło się wszystko, co było w chacie: mężczyźni, rozpaleni