Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/32

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

trunkiem i nienawiścią silni, potężni, i kobiety, zapalczywe a złe, gotowe do klątw i wymyślań.
Pierwszy przyskoczy! drab rudy i czerwony, któremu wargi drżały od pasyi:
— Ja kradł twoje dęby! Ja, ja! powtórz!
Szymon, do gospodarza zwrócony, powoli, zimno przemówił:
— Dwa razy synków waszych pojmano w borze, i ostrzegałem was, byście im oszczędzali kryminału. Teraz na sąd pójdziecie, bo już się miarka przebrała. Proszę wyjść ze mną do dębów!
— Do jakich dębów? Ja nic nie wiem! Rozbój, napaść! To ja was zaskarżę o potwarz.
Szlachcic się miotał, a tymczasem patrzył w tłum, dając oczami znaki. Zaskoczony był widocznie znienacka, ale wiedział, że synkowie z kolegami drzewo uprzątną, byle sprawę przedłużyć.
Przyszedł mu téż sukurs w osobie żony, która matką Szymona była. Kobieta jak dąb, czarna, sucha, o latających oczach, przedarła się przez tłum, przyskoczyła do syna i w boki się biorąc, zakrzyczała:
— Ty, jak śmiesz mnie zaczepiać! Do tego już doszło! Wyrodku, gałganie, łotrze! Ty tu przyszedł umyślnie, na złość, wstyd mi robić, skandal za to, że ci nie w smak, żem cię na zrękowiny Weronki nie wołała, o radę nie pytała. Ty, gadzino, mścisz się nade mną, przed całym światem nas brudzisz! Idź precz ztąd — słyszysz, bo pożałujesz!