Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/397

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

czepił, a on, ledwie dostał kwit, wyleciał na ulicę do zajazdu, kazał konie zaprzęgać i uciekł z miasteczka.
Na drodze opadł go wstręt go powrotu do domu, strach przed myślami.
— Do Horodyszcza! — zawołał do woźnicy.
Nie widział Basi od owéj rozmowy na wygonie, ale jéj jednéj nie bał się w téj chwili.
Dzień był śliczny, czerwcowy, stary dwór uroczo wyglądał w masie zieleni; przez otwarte okna gabinetu Oyrzanowskiego bił zapach pól i łąk.
U okna tego ujrzał Sokolnicki jasną głowę Basi i śniadą twarz Szymona, rozmawiających półgłosem gdy Oyrzanowski przewracał jakieś papiery.
Basia powitała go uśmiechem bez żadnéj urazy.
Usiadł przy nich i milczał.
Po chwili podniósł oczy na Szymona.
— Byłeś u Dawida?
— Byłem... bez skutku! — odparł głucho.
— I cóż teraz?
Szymon powstał, głowę oburącz ścisnął; chwilę stał tak, zamyślony ponuro.
— Teraz próbuję ostatniego... z rozpaczy. A potém... sam nie wiem... pójdę, gdzie oczy poniosą, byle na to nie patrzéć! Mój Boże, tyle pieniędzy leży bez użytku na świecie, a my musimy ginąć! Człowiekowi krwią oczy zachodzą, głowa pęka... i nic, i nic!
— Spotkałem Ilinicza — rzekł ponuro pan Seweryn. — Ma kupca na Sokołów.