Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/346

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ździe na obroki i jedzenie twoje? Nikt cię nie poznał?
— Derka jest moja, obroki i jedzenie płaciłem, byłem przy pieniądzach.
— Widzę, niestety!
— Czego ty stękasz? Ja od ciebie nie dochodzę, com wydał. To będzie gościniec.
— Ładny gościniec! Człowieku, tyś kradł może?
— A czemuż głupcy nie pilnują? Ja jeden, a ich całe miasto; oni u siebie, ja cudzy.
— Zaraz mi gadaj, u kogoś wziął i co! Trzeba zwrócić.
— Oho! albo ja chodzę ich pytać, jak się nazywają? Albom ich zapisywał? Nie zawracaj głowy: to mój rachunek! Darowałem tobie, to się ciesz.
— Takeś mi się odpłacił za ratunek?
— A tyś chciał jak? Głupiś! Konia ci spasłem, jak kabana, i darmo.
— Nie darmo, bo krzywdą i wstydem.
— A nieprawda, nie krzywdą, bo ci mieli więcéj niż ja, i żaden wstyd, bo mnie nie złapali.
Na tę wilczą etykę nie trudził się nawet Szymon odpowiadać. Myślał tylko jak się prędzéj pozbyć towarzysza.
Po chwili Liszka rzekł:
— Gadali tu ludzie, że już mnie pojmali. Snadź dokuczyło im szukać mnie, i wzięli innego. Znajdę już teraz kąt i strawę na czas jakiś. Niedaleko Omelnéj wysiądę.