Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/345

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nu, a gdy pociąg ruszał, zobaczył Liszkę, który powoli odjeżdżał ze stacyi ku miasteczku.
Obejrzał się na pociąg i z szyderskim uśmiechem wskazał batem. Szymona zdjął strach paniczny za czyn szalony; obawa odpowiedzialności nie opuściła go już ani na chwilę.
W drodze i w Warszawie, przy zajęciu i w nocy, wciąż myślał, że lada chwila przypłaci swoją dobroć, słusznie bardzo, za przechowywanie zbiegłego; że wpadnie pod śledztwo i sąd.
Ile mógł, pośpieszał z interesami i wracał z bijącem sercem i strasznym niepokojem.
Pociąg przychodził w nocy i Szymon, jak zbrodzień, przekradł się po za stacyą na podwórze, gdzie czekały fury. Bał się głos podnieść, by spytać o konie. Aliści pierwsze sanki, które zoczył, były jego własne, a w nich Liszka w nowych butach, czapce i baszłyku, ostrzyżony nie do poznania i szyderczo uśmiechniony.
Szymon corychléj wsiadł i kołnierz nastawił.
— Jedź-że żywo! — szepnął.
Ale Liszka wcale się nie kwapił. Zdjął z konia derkę, któréj Szymon nie znał, odjął mu mocno wypchaną torbę obroku, zapalił papierosa i dopiero wtedy raczył ruszyć.
O wiorstę za stacyą zaledwie Łabędzki odzyskał panowanie nad sobą.
— Co to za derka? Ileś się zadłużył w zaje-