Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/451

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nie miał słowa rzec, i poczęło mi w głowie majaczeć i już więcéj nic nie pamiętam. Ułas mówi, że téj nocy ktoś mu kamieniem szybę wytłukł, a gdy wyszedł, znalazł mnie pod progiem, ot, jak pan widzi, z rozbitą głową, złamaną ręką i bez zmysłów! Boża wola była, bym został.
— Powiedziałeś Ułasowi prawdę? — spytał pan Seweryn.
— Powiedziałem. Ja-bym mu się z grzechów spowiadał! A on mi rzekł mądre zdanie: zguby niczyjéj nie pragnij, zguba żadna cię nie potka. Mój Boże — i oto żyję, i wstanę, i świat zobaczę! Mnie się zdaje, że my obaj z nocy do dnia wchodzimy.
— A gdzież ci najpilniéj? — uśmiechnął się Seweryn.
— Na słońce, na powietrze, do lasu! — odparł z westchnieniem. — Może za parę dni Ułas mnie puści przed chatę. Napiję się światła i ciepła, ożyję. Potém z panem do miasteczka ruszymy. Nikt nie znajdzie pieniędzy marszałka, tylko ja. Owéj nocy, gdyśmy Narcyza złapali na złodziejstwie, stary je przeniósł w inną skrytkę.
— Jeśli jéj potem nie zmienił...
— Nie może być! A to-bym ja wtedy na złodzieja wyszedł chyba! Niech mnie pan nie straszy. Znajdą się! Pan długi spłaci i już nawet bez fałszywego upokorzenia pojedzie do Głębokiego.