Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/16

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— O! a gdzież to?
— Wiadomo gdzie! — odparł Szymon, ramionami ruszając.
— Aha, do „okolicy”. To i świadkowie potrzebni?
— A jakże. Czterech tęgich chłopców, bo i bitwa być może.
Na to hasło chłop się roześmiał radośnie, oczy mu zabłysły drapieżnie. Rzucił się do drzwi chaty, otworzył je przed Szymonem i zawołał:
— Tatusiu, pan nadleśny „za dziełem” do was! Ja skoczę po setnika i świadków.
Szymon stanął w progu, jaskrawo oświetlony czerwoną łuną łuczywa, palącego się wśród chaty w żelaznym, wiszącym koszu.
Fantastyczne to światło źle i nierówno rozjaśniało izbę wielką i czarną, pełną aż po brzegi ludzkiego mrowia.
Ławy wokoło obsiadły kobiety z prząśnicami, przeważnie młode, biało odziane; na środku izby bawiła się gromadka dzieci; po kątach szarzały postaci mężczyzn, bezczynnie siedzących i odpoczywających po dziennym trudzie.
Tylko u progu młody parobczak plótł z łozy więcierz na ryby, a u komina na zydlu dziad, siwy jak gołąb, strugał nożem wrzeciona.
Gwarno musiało tu być i śpiewno, bo gdy Szymon się ukazał, jeszcze śmiechy znać było na twarzach, jeszcze ostatnie echo przeciągłéj pieśni poleskiéj