Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/17

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

drżało w powietrzu; ale na jego widok wszystko ucichło, i czekało, i słuchało, wlepiwszy weń oczy trochę trwożne, trochę nieśmiałe.
On, obyczajów i stosunków téj chaty snadź świadomy, wszedł, schylając w progu swą olbrzymią postać, i, rozejrzawszy się, spytał:
— Czy baby niema?
— Jestem? — odparł z za pieca gruby głos.
— Sława Bogu. Przyszedłem po waszego Makara.
Z kąta ruszył się chłop barczysty, może czterdziestoletni, ale zamiast się odezwać — podniósł też do pieca oczy i czekał, zda się, rozkazu.
— Makar, idźże, synku, z panem! — ozwał się gruby głos niewidzialnéj istoty.
A zaraz potem:
— Tekla, podaj panu zakąskę! Zróbcie mu miejsce pod obrazami!
Pięć bab usunęło się z ław, żwawo spełniając rozkaz, a od jednéj kądzieli wstała dziewczyna śliczna, młoda, gibka, i błysnąwszy na gościa gorejącemi źrenicami, wyszła do komory po jadło i napitek.
Szymon usiadł, i gdy pokorny Makar ubierał się przy pomocy żony, jął rozmawiać z niewidzialną władczynią chaty.
— Na Dubinki pojedziemy z ludźmi. Dzisiaj znowu siedem dębów w lesie mi ukradli.
Krótki, szyderczy śmiech mu odpowiedział.
— Kto, może Makarewicze? — spytała.