Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/81

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

sobą wiatrak i karczemkę, przylepioną do stromego brzegu rzeki.
— Ot i Czarny Brzeg, i pełno furmanek. To wasi.
— A nasi. Dziękuję wam za usługę i już zlezę, a to mnie ukamienują, gdy na waszym wózku zobaczą! — rzekł stary.
— Do zobaczenia jutro! — uśmiechnął się Szymon.
Wnet minął karczmę, pełną podpiłéj szlachty, i ruszył daléj, łamiąc głowę, zkąd dostać te tysiące potrzebne dla Sokolnickiego, gdy znowu napędził dwóch chłopów, idących spiesznie, odzianych kuso, z łubianą kobiałką przez plecy i z dwiema parami chodaków zapasowych u pasa.
Spojrzeli na siebie i nagle chłopi stanęli, a radosny uśmiech rozchylił ich usta.
— Ach, to panicz, chwała Bogu! A my tak się zlękli, myśleli, że to tamci już dopędzają.
— Kto tamci? Arechta? — spytał Szymon.
— A szlachta dubiniecka. Napadli nas w karczmie, gdzieśmy obiad jedli, i chcieli pieniądze odebrać.
— Jakie pieniądze?
— Akcyzne z Sokołowa; odnoszę do powiatu. Bóg mnie natchnął, żem chłopca z sobą wziął dla bezpieczeństwa: a toby zarznęli! My teraz od pana i krokiem nie ruszymy, bo jak tam lepiéj głowy zaleją, to ani chybi w łozach będzie kryminał.
— No, to siadajcie. Mnie nie zaczepią!
— Oj, jak oni tam na pana pomstują! Gorzéj niż