Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/159

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Tem bardziéj muszę ich mieć na oku! Trzeba będzie zrobić lada dzień rewizyę śpichlerza! Ach, te szczury domowe!
Potarł desperacko czuprynę i wyszedł.
Na podwórzu spotkał go ekonom, jakby nań czatował.
— Pan na nas niełaskaw. Nigdy do chaty nie wstąpi! — rzekł, uśmiechniony pochlebnie.
— Alboż dadzą tchnąć! Pan mnie gania jak grabieżnego konia. A te procesy to mnie pół życia kosztują.
— Może teraz choć na chwilę! Zimno i wilgotno. Przetrącimy po kieliszku i zagryziemy wędzonką.
— Dziękuję panu. Tego się nie odmawia.
Poszli tedy na podwórze folwarczne, gdzie w oficynie gnieździli się oficyaliści. Na widok rzadkiego gościa zabiegała się ekonomowa z córkami, z innych mieszkań poczęły wyglądać kobiety.
Zjawił się téż zaraz gorzelany i magazynier od wódki. Szymon był ich zmorą, ale nie mogli wierzyć, by prędzéj, czy późniéj, nie wypadł z łask pańskich, lub nie przeszedł do ich kompanii. Więc go zawsze honorowano, głaskano, próbując terrenu. Zresztą on wiedział myśli pańskie: więc się można było wiele odeń dowiedziéć.
— A co? Koniki zabrał Zagrodzki — zagadnął ekonom.