Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/221

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Szymon słuchał z uwagą téj zdrowéj, prostéj logiki i uczuwał trochę wstydu dla swéj osobistéj troski wobec obowiązków. To prawda, miał przecie pracę, najlepszą pocieszycielkę i towarzyszkę.
Więc spojrzał z wdzięcznością na babę i rzekł:
— Wasza prawda i święte słowa! Pot lepszy od łez, a czarna ziemia pod sochą zdrowsza od kwitnącéj czeremszyny. Tak-ci będzie! A teraz ja o jeszcze jedną radę was spytam.
— Jako synowi poradzę — rzekła baba życzliwie.
— Z Melnicką wsią chciałbym ład zrobić o te łąki, i rają mi ludzie z Mikitką Czarnonosem się umówić, a on gromadę nakręci, jak zechce.
— Nakręci, ale i odkręci! To krzywy człowiek.
— Ale Ułasa posłucha?
— Jak żyd rabina.
— Tak mi Arechta radził. Ino strach mnie oblatuje, co ja z temi łąkami zrobię, jak do nas przejdą, a potem kto gromadę zbuntuje, i kosić nie zechcą. Może trawa zeschnąć nietknięta, bo nasi chłopcy tam nie pójdą, ze strachu przed omelańcami.
Baba zamyśliła się, coś rachując w pamięci. Sięgnęła do worka na ławie i rzuciła na stół garść pszenicy; zaczęła ziarna mozolnie rachować i układać w kupki, mrucząc przytem różne męskie i żeńskie imiona.
Wreszcie rzekła:
— Jeśli pan z tych łąk przez lat trzy odda za