Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/372

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Za nic! — żachnął się. — Czy ty go zresztą nie znasz?
— A jednak uprosiłam go onegdaj o zaczekanie na procenty.
— Dwanaście, płatne z góry: wielka łaska!
— Dla mnie wielka w téj chwili — szepnęła.
— Boś nie rachowała, ile on ci za tę łaskę policzy.
Umilkli, oboje bezmiernie zgnębieni i smutni.
Nad nimi szmat błękitu się wdzięczył i świergotały radośnie skowronki. Łagodny, ciepły powiew niósł zapachy świeżych pędów, życie młode, silne tętno budzącéj się przyrody; a tych dwoje młodych, którym los nie dał nigdy wesela, ulgi, swobody, stało zapatrzonych w tę ziemię czarną, która im teraz niosła, niewdzięczna, ruinę.
Wreszcie Basia podniosła oczy na psiaka, siedzącego u nóg Sewera, i rzekła:
— Zagrodzcy są już w Głębokiem.
— Wiem, bo i Woyna za nimi przyciągnął i był u mnie — odparł bezdźwięcznie.
— Ożeni się? — spytała.
— Może być. Nie traci nadziei, i matkę ma za sobą.
— Nie byłeś u nich?
— Nie. Po co mi te stosunki?! — mruknął apatycznie.
Basia westchnęła. Jéj się to tak inaczéj marzyło w wieczór wigilijny. Ale Sokolnicki miał taki spo-