Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/409

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dzieci, a sam pójdę tak daleko, żebym wrócić nie mógł, żebym swojéj mowy nie posłyszał: niech mnie tam zgryzota domęczy!
— Mój Boże, cośmy Ci zawinili, że nas tak ciężko karzesz! — szepnęła Iliniczowa.
— Szymon szczęśliwy, że tego nie dożył — rzekł Seweryn ponuro. — Nie będzie żegnał swych ścieżek krwawych i łzawych, po których się składało wszystkie uczucia! Biedne chłopczysko!
Objął głowę rękami i wzdrygnął się.
— Mnie się zdaje, żem wyciągnął krótszą słomkę i mam się zabić! A gdy to daleko było, gadałem o tém śmiało. Mój Boże, jakże to straszne zblizka!
— Możebyś spróbował ugody z Burakowskim i Okęcką...
— Jużem próbował, prosiłem nawet. To ich tylko wystraszyło. Altera protest mnie zgubił. Nikt nie chce czekać!
— I już traktowałeś o sprzedaż?
— Jeszcze nie, ale kupiec gotów. Książę Adakale!
Iliniczowa pobladła.
— O Sewer! Możebyś spróbował rozparcelować chłopom?
— Za mało czasu! — odparł ponuro. — Muszę lada dzień skończyć, wziąć zadatek. Jutro pojadę!
Tu się zatrząsł cały, głową o stół uderzył i zajęczał:
— Po com się rodził! po com pracował, po com kochał?!