Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/174

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

częła półgłosem odmawiać pacierze. Szymon broń złożył i wyszedł.
Tymczasem Hipek Dubiniecki już polecenie spełnił, obławę zamówił, u Wilków czółna pożyczył i do Dubinek pomknął. Było zimno i ciemno na rzece, ale jego to właśnie cieszyło. Bez szmeru do osady się wkradł i opłotkami podsunął się aż do gumna Morskich.
Tam ukryty, począł pohukiwać jak sowa.
Na to hasło ktoś czekał, bo skrzypnęły drzwi u Morskich, i po chwili pod węgieł stodółki podeszła Weronka.
Dziki chłopak, zdyszany ze szczęścia, rękę jéj uchwycił.
— Jedźmy! — szepnął.
— Tak zaraz? — wzdrygnęła się.
— Ano, mówiłaś, że szmaty już wyniosłaś. Ja już chatę mam. Czego czekać? Matczynéj pięści na karku, czy Wickowych zalotów!
— Jak chcesz! Ja ci poprzysięgłam! — odparła dziewczyna już spokojnie.
— No, to z Bogiem! Czółno na rzece, noc długa. A tak schowam, że i czort nie wynajdzie.
— Szymona-ś widział?
— Od niego idę. Opowiem ci w drodze wszystko. Teraz się śpiesz!
— Wracaj do czółna, za chwilę przyjdę!