Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/164

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Gdy na podwórze swéj zagrody wjechał, z ławki pod ścianą podniósł się czarny cień człowieka i stanął, milcząc, u drzwi.
— Kto to czeka? — spytał Szymon chłopaka, który mu konia odebrał z rąk.
— A to Hipek Adamów z Dubinek. Od rana czeka i do chaty nie zechciał wstąpić.
Był to dziwny gość. Dzikiego chłopca, który życie spędzał w lesie, ze strzelbą i sidłami, Szymon prawie nie znał, tylko z opinii, jako mruka i prawie zwierzę: więc się mocno zdziwił odwiedzinom. Pozdrowił go tedy uprzejmie i przyjrzał się ciekawie.
Chłopak to był wysoki i chudy, spalony przez słonce i przez wicher uwodzony. Szara, krótka świta i wysoko rzemieniami oplecione chodaki na nogach, w ręce kij, na głowie stara czapka, wygląd istotnie dziki i oczy z podełba patrzące — nie dobrze uprzedzały do niego. Na pozdrowienie coś zamruczał i stał bezradny, może przerażony swą sprawą.
— A czemuście-to do domu nie wstąpili? Słyszę, dawno już czekacie — dodał Szymon, by go ośmielić.
— Tu nieciasno! — odparł Hipek.
Leśniczy się roześmiał.
— Nie wątpię, że obszernie pod niebem, ale i zimno! Proszę, wstąpcie teraz do izby i przyjmijcie gościnę. Semenicho, dajcie jeść!
Wahając się, potykając o progi i potrącając futryny, Hipek wszedł za nim do domu.