Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Sprzedamy kawał lasu.
— Wiem. To nas zawsze ratuje. Ale czy pan już miał kupców na ten porąb?
— Był Alter tylko, i dawał dwa tysiące.
— A niemiec z Głębokiego ocenił na pięć! Był tedy Alter, i nikt więcéj nie będzie, bo miejscowych on już przekupił i rozpędził, a dalsi już teraz nie kupią, bo brak czasu. Dlaczego pan nie chciał mnie posłuchać, gdym radził niemców sprowadzić?
— Bo mi rządca odradził, że to nie towar dla niemców.
— A pan nie pytał rządcy, ile za tę radę on dostał od Altera! — oburzył się Szymon. — Ale oni rachują beze mnie, a pókim żyw, to nie zjedzą Sokołowa. Nie może pan lasu oddać za darmo, jak wszystko u nas idzie. Ja nie dopuszczę!
— Ciekawym, jak? Ja czuję, żem w rękach szajki, ale jak się wyplątać! — rozpacznie zawołał Sokolnicki.
— Ja panu wystaram się o pieniądze. Proszę lasu nie sprzedawać — rzekł po namyśle Szymon.
— A jak ci się nie uda?
— Albom panu kiedy skrewił?
— Mój druhu serdeczny!
Po przez stół uścisnęli prawice i Szymon wstał, by odejść. Potém się zawrócił.
— Proszę pana o kwit na piętnaście fur drew, na imię Makara Wilka z Dubinek. Oto są pieniądze.