Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/468

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Dziękuję, nie głodnym! — odparł, nie ruszając się.
Antolka nie odchodziła.
— A kiedy pan będzie w Dubinkach? — spytała. — Toć tam sądny dzień. Dziesięć spraw w sądzie.
Podniósł głowę.
— Kto z kim?
— Ano, każdy z każdym: Antoni matkę z chaty wygnał, Józef otruł klacz Piotra, Jan z Sewerynem do krwi się pobili o miedzę. Seweryn wyciął gruszę dziadkowi, dzieci znowu jak szarańcza plondrują po ogrodach, a Morskich kaczki Makarewicz za swoje sprzedał. Zachodził tu dziś rano dziadek po pana i za głowę się brał z desperacyi. Trzeba, żeby pan tam rychło porządek zrobił.
— Kiedym jeszcze ledwie żyw! — szepnął.
— Dziadek bardzo prosił.
— Może już mnie i słuchać nie zechcą?
— A kogóż? Panu poprzysięgli słowem honoru. Oho, tego nie złamią! Jak tu byli o te czynsze u pana Sokolnickiego, to w jeden głos bili: Łabędzki mówił, Łabędzki kazał. Muszą słuchać! Co oni bez pana warci?
— Panna Antolka inaczéj kiedyś mówiła.
— Co ja? Głupiam była jak tamci! Teraz myślę, że pan więcéj czasu mieć dla nich będzie. Hipolit lasu dobrze pilnuje, pan się bogato żeni. Dubinki jedne w biedzie zostały — jak małe głupie dzieci!